Home > Artykuł > Przy samowarze
– Jest genialny w swojej prostocie! – zachwyca się samowarem ojciec Aleksander Żurawlew, a jego rok produkcji, 1870, wybity na pokrywce. – Jak żywy. Otwierasz dostęp powietrza – kipi, przymykasz – drzemie. Przychodzą goście, wracają dzieci ze szkoły, znów otwierasz i masz wrzątek. Bez prądu. Wyprodukowany w Tule. Przynosi i inne samowary, kupione za bezcen na pchlim targu, podarowany matuszce przez jej babcię. Ten na półtora wiadra wody został jeszcze w Kijowie.

Ojciec Aleksander urodził się w Charkowie na Ukrainie, ale przy samowarze siedzimy w czeskim dziesięciotysięcznym Frýdlancie, na pierwszym piętrze długiej i wąskiej kamienicy, strzeżonej przez konserwatorów, z oknami patrzącymi na uroczy rynek, tego dnia rzeźbiony niskim zimowym słońcem. A kamienica jak samowar. W niej kipi historia.
Ale duszą domu nie jest samowar, tylko matuszka Anna, niewysoka, szczupła, poprawiająca ciągle niesforne włosy, jakby skupiła w sobie wszystkie talenty do jednania i otwierania ludzi. Jej płynna rosyjska mowa rozlewa się po pokoju jak dźwięki fortepianu, stojącego przy oknie, na którym ona gra, muzyk-pedagog.
Przyjechali tu trzy i pół roku temu z czwórką dzieci – Iliuszą (na cześć proroka Eliasza), Frosią (na cześć Eufrozyny Połockiej), Fieodosijem (pokrowiteil Fieodosij Czernihowski) i Gieorgijem (opiekun niebiański Gieorgij Pobiedonosiec). Służyli przez dwadzieścia lat w Zahoriczi na Ukrainie, tam gdzie stykają się granicami, jak mówią, trzy siostry – Ukraina, Rosja i Białoruś. Byli posłani tam w delegację na miesiąc-dwa. Wyszło inaczej. Tu też służą na styku trzech granic – czeskiej, polskiej i niemieckiej.
Batiuszka uczył przez dwadzieścia lat w seminarium i akademii duchownej przy Kijowsko-Pieczerskiej Ławrze.
Anna urodziła się w Kijowie. Tam uczyła się polskiego od Polki, która na uczelni pracowała w jednej katedrze z jej mamą. Polka kochała swoją kulturę i niosła ją do innych bezpłatnie, organizując choćby kursy polskiego.
Przesiedlenie było proste. Od razu otrzymali od czeskiego rządu papiery na stały pobyt, nie tak jak inni Ukraińcy, którzy latami o nie zabiegają. Bo matuszka jest z pokolenia Czechów, nazwanych Wołyńskimi. Nie musieli mieszkać na Wołyniu, by przylgnęło do nich takie określenie. Car Aleksander II zaproponował Czechom, że mogą osiedlać się na Ukrainie. Na Wołyniu, w Łucku, znajdowała się ich baza przesiedleńcza. Tu otrzymywali dokumenty na stały pobyt. Mogli osiedlać się na całej Ukrainie i zakładać tam sklepy, zakłady rzemieślnicze, nawet banki i fabryki. Car chciał, by tę ziemię ożywiali przedsiębiorczy Czesi, by kupowali tu ziemię. Stwarzał im dobre warunki. Jechali aż do donieckiej obłasti. Dlatego i dziś w Artiomowsku czy Doniecku można spotkać identyczne budynki jak w Pradze, projektowane przez tych samych czeskich architektów. Pod koniec XIX wieku mogło tu być blisko 28 tysięcy Czechów.


– Moi przodkowie byli biedni – mówi matuszka. – Prababcia trafiła tam z profesorem, który wykładał na uniwersytecie. Opiekowała się, jako guwernantka, jego dziećmi. Pradziadek, też Czech, zatrudnił się w fabryce w Kijowie. Tam się poznali. Wzięli ślub. Urodziło im się dwanaścioro dzieci. Po wszystkich kościołach w Kijowie szukałam ich śladów w metrykach, tu prowadzonych wyłącznie po polsku. I nic. Przypomniałam sobie, że moja kuzynka, też z Czechów Wołyńskich, która osiadła potem w Paryżu, mówiła, że tam chodziła do cerkwi św. Marii Magdaleny. Zaczęłam więc wertować księgi w kijowskich cerkwiach. I znalazłam! Otóż moi pradziadkowie, rzymscy katolicy, podjęli decyzję, że dzieci będą wychowywać w wierze prawosławnej i wszystkie ochrzcili w cerkwi.
Sprawę rozjaśniła mi książka „Czesi Wołyńscy”. Dowiedziałam się, że wielu Czechów, którzy przyjeżdżali na Ukrainę, było związanych z ruchem husyckim, który wciąż tlił się na tej ziemi, wtedy po prawie pięciuset latach od spalenia Jana Husa na stosie (Konstancja, 1415). Ruch ten był proprawosławny. Dlatego wielu Czechów jechało na Ukrainę za pracą i prawosławiem. Na tamtej ziemi stawali się niemal wszyscy prawosławni. Chociaż wiem, że na Ukrainie jest gdzieś mały czeski kościół rzymskokatolicki.
– Taki proces konwersji wśród Polaków katolików jest na Ukrainie nie do pomyślenia, historycznie i współcześnie – wtrącam.
Jak w historię Wołyńskich Czechów wpisała się kamienica, w której siedzimy przy samowarze?

Powroty Czechów
Rewolucja październikowa zmieniła wszystko. Po pierwszej, a zwłaszcza po drugiej wojnie, zaczęła się fala ich powrotów do dawnej ojczyzny. Wracali i do Frýdlantu, jako prawosławni. Była ich tak znacząca grupa, że prosili w magistracie o przekazanie im jakiegoś domu. Otrzymali właśnie ten, w którym siedzimy. Był domem kultury. Do dziś jego ślady przechowuje się na strychu. Jest na przykład kartoteka. W niej informacje typu: Pan Zenek, stolarz, w Domu Kultury gra na trąbce.
Za Niemca była w nim apteka, po wojnie znów wrócił do prawosławnych. W jego historię wpisał się ojciec Jiři (Gieorgij) Minczicz, urodzony na Zakarpackiej Ukrainie, do Czech trafił z rodzicami jako dziecko. Do Frýdlantu przyjechał w 1952 roku i otrzymał święcenia kapłańskie. Zamieszkał z matuszką Iriną, nauczycielką. Zachowały się ich zdjęcia i listy. Nowi gospodarze domu strzegą tych dokumentów. Zdjęcia oprawili w ramki. O. Jiři zorganizował tu prawosławną parafię.
Było w niej dużo wiernych, ale wspólnota z latami topniała. Odchodzących do innego świata zwykle nie zastępowały dzieci i wnuki. Na fotografii z lat 80. stoi jeszcze na służbie z 50 osób.
Matuszka Anna: – W tę niedzielę przyszła do nas pani Nožiczkova, taka przyjemna starsza pani. Stała w chusteczce na Liturgii i płakała. Spojrzałam na nią, jak na przeobrażoną – weszła Czeszka, a stała się w tej chusteczce taka nasza. Mówiła, że jej cała rodzina była z Czechów Wołyńskich. Nie chodziła do cerkwi. A teraz przyniosła kartkę na pominowienije z imionami wszystkich prawosławnych z rodziny.
Matuszka Irena zmarła w 1994 roku. Ojciec Jiři był już w bardzo podeszłym wieku. Wspólnota przysychała. Młodzi wyjeżdżali, głównie do Pragi, do której niewiele ponad sto kilometrów.
Po śmierci o. Gieorgija w tym domu nie mieszkał już żaden batiuszka. Czasem przyjeżdżał służyć duchowny z Pragi.
Trzy i pół roku temu dom otworzono dla ojca Aleksandra i jego matuszki.
Anna przerażona: – Nie, nie, to niemożliwe, żeby w nim zamieszkać! Nigdy! – wołała. Dom jak i cały Frýdlant nawiedziła w 2010 roku wielka powódź. Cały parter stał w wodzie. Woda zalała i unieruchomiła na kilka lat piec centralnego ogrzewania. Bez prądu, gazu, telefonu, z zaległymi opłatami czynszowymi. Pachniało zgnilizną i stęchlizną. Na pierwszym piętrze przyjął ich praski władyka Michał. W pokoju stał tylko stolik i jedno krzesło, do którego prowadził chodnik, maskujący zgniliznę. W rogu, gdzie dziś stoi pianino, parkiet wygnił zupełnie.
– Jeśli nie wystraszycie się ogromu pracy, pobłogosławię ojca na objęcie tej parafii i remont domu – powiedział władyka. – Będę pomagać – dodał.
Dziś mówią: – Nasz władyka jest cudowny. Takiego człowieczeństwa, takiej prawdziwie ojcowskiej opieki, nigdzie nie widzieliśmy.
– Zaczęliśmy remont – mówi batiuszka. – My skromnie, a władyka: „Nie, zróbcie tak i tak, macie dzieci”.
Wszystko pod dyktando konserwatora. Matuszka stoczyła z nim batalię o kolor drzwi wewnątrz kamienicy. – Białe – mówił konserwator, jak ściany. – Szarobłękitne – błagała matuszka. Przewertowała mnóstwo albumów z epoki, przestudiowała style fin de siècle i ze znajomym Niemcem artystą przekonała konserwatorskie władze do szarobłękitnych. Osiem metrów kwadratowych przegnilego parkietu zastapili zamówionym na Ukrainie, gdzie specjalnie ustawione maszyny cięły dokładny kształt deszczułek z końca XIX wieku.


I przyszła pierwsza Pascha. – Jaka Pascha? – pytają dzieci. – A gdzie ludzie, gdzie dzwony, gdzie światło, przecież zostało odcięte w cerkwi.
Na środku cerkwi wisiał żyrandol ze szkła dolnośląskiego, jak martwy.
– Będzie Pascha – na to matuszka. Przeszła miasteczko i znalazła człowieka, który przywiózł ogromny transformator traktorowy. Przewody od niego pociągnięto na strych cerkwi. I kiedy z krestnym chodem wierni weszli do cerkwi, Fieodosij połączył przewody i cały żyrandol zapłonął! Jaśniała cerkiew! Było tak uroczyście! I mnóstwo świec zapaliła matuszka. Pani Jelenka, Czeszka, oniemiała. A Oksana, Ukrainka, podbiegła do matuszki z przerażeniem: – Matuszka, prąd ze słupa ukradliście! Wiecie, jaka wam za to kara grozi! Była tak poruszona, że nie zauważyła, że jej puszyste i obfite włosy lizał już płomień świecy. Jelenka szybko ugasiła pożar na głowie. A cała cerkiew wypełniła się zapachem smalonej kury.
Taka to była pierwsza Pascha.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz
fot. autorka

Odpowiedz