Home > Artykuł > Gruzińska Betania

Gruzińska Betania

Gdy się wie jak, to można tu dotrzeć z Tbilisi przez góry, w trzy godziny piechotą. Jak się nie wie, to trzeba podjechać ze czterdzieści kilometrów samochodem. Ale i tak ostatnie siedem to wędrówka wyboistą drogą w dół, jakby na dno krateru. Drogę można pokonać także terenówką i tylko jeden człowiek w tym kraju – Zaza – potrafi zrobić to samochodem osobowym. Za to na końcu, jedno z najwspanialszych miejsc Gruzji, czyli monaster tysiącletni, w którym bardzo chciał zamieszkać mama Gabrieli – jak wszyscy go w tym kraju zowią lub św. Gabriel (Urgebadze) – jak wolą inni. Niestety, woli Bożej na to nie było, ale i tak przychodził tu kiedy tylko mógł, gdyż tutejsi Starcy byli jego duchownikami.

Monaster o biblijnej nazwie Betania założył książęcy ród Orbeliani z początkiem XI wieku. Zaczęto budować go na szczycie góry, ale nocą zebrane kamienie zniknęły i znaleziono je na dole. Odczytano to jako wolę Bożą i zmieniono plany. Główna cerkiew kompleksu – bazylika Przenajświętszej Bogarodzicy – powstała sto lat później, na polecenie królowej Tamar (Tamary), która często przyjeżdżała tu na letni odpoczynek oraz modlitewne skupienie. Została więc uwieczniona na fresku, który współcześnie stanowi wręcz narodową relikwię, gdyż powstał jeszcze za życia królowej – dlatego przedstawia ją bez nimbu. Wszystkie inne zachowane gruzińskie freski ukazują Tamar już jako świętą. Tuż obok głównej świątyni znajduje się dawna krypta grobowa rodu Orbelianich, a dziś cerkiewka ku czci św. Tamar właśnie. Pod nią zaś piwnica, w której swoje ostatnie lata przeżył zamurowany (w zatworze) o. Symeon (Sumbat Orbeliani).
Monaster przez wieki opuszczony, za sprawą najazdów mongolskich i perskich, został niejako na nowo odkryty w połowie XIX wieku, ze względu na narodowe skarby kultury w nim się znajdujące, czyli wspomniane freski Tamar oraz jej dziadka, króla Jerzego III. Z jego to polecenia w XII wieku postawiono tu jeszcze jedną cerkiew, św. Jerzemu dedykowaną, ale wielkiemu męczennikowi i patronowi Gruzji oczywiście, a nie królowi. I wtedy na nowo osiedli tutaj mnisi, dla których na pewno nie prastara historia klasztoru i nie malowidła były najważniejsze, a łaskami słynąca, cudotwórcza ikona Matki Bożej, zwana przez lud Betańską. Sława Bogu zachowała się do dziś, nadal przyciągając rzesze wiernych.
Stoję więc w tym prastarym i świętym miejscu, dziękując Panu Bogu, że wreszcie tu jestem, bo od lat o tym marzyłem, a jakoś się nie udawało. Nie będę ukrywał, iż podobnie jak dziewiętnastowiecznych mnichów, nie historia i sztuka mnie tu ciągnęły, ale tak samo jak przed laty mamę Gabrieli, postaci świętych betańskich Starców, którym tę opowieść poświęcam.


Gdy w 1921 roku przyszedł tu o. Jan, zastał tylko jednego mnicha. Był nim stareńki archimandryta o. Spirydon, dzięki któremu monaster nadal funkcjonował. O. Jan dotarł tu cudem i to dosłownie. Ale po kolei. Najpierw, z początkiem dwudziestego stulecia, wyjechał na Atos, gdzie spędził siedemnaście lat. Gdy zaczęła się tam smuta i niegreccy mnisi musieli Świętą Górę opuścić, wrócił do Gruzji, wybierając prastary klasztor obok Mcchety, w którym trudził się w towarzystwie tylko jednego brata. Pewnej nocy znaleźli ich tam pijani bolszewicy, więc rozstrzelali. I tu właśnie zdarzył się ów cud, gdyż zakonnicy przeżyli. Po wyzdrowieniu o. Jan dotarł do Betanii, mając nadzieję, że na tym końcu świata go nie znajdą.
Trzy lata później przyszedł o. Jerzy i od tego czasu obaj mnisi żyli razem i już nigdy, do końca swych dni, się nie rozstali.
Nic nie wskazywało na to, że o. Jerzy, będąc jeszcze świeckim, stanie się kiedykolwiek mnichem i że w ogóle zwiąże się z Cerkwią. Wybrał bowiem karierę naukową, osiągając na tej niwie niebywałe sukcesy, których ukoronowaniem była posada sekretarza samego Ilii Czawczawadze. „Wielkiego Ilii” – jak wówczas i jak często dziś go zowią, lub po prostu „Ilii” – i tak zawsze wiadomo o kogo chodzi (współcześnie również i on dostąpił kanonizacji). Sądzę, że właśnie pod wpływem Ilii Czawczawadze Jerzy zbliżył się do Cerkwi, gdyż w swoim rodzinnym domu nie miał na to szans. Obaj jego starsi bracia byli bowiem wysoko postawionymi komunistami. Jeden z nich nawet zastępcą Berii. Na szczęście miał jeszcze jednego brata, Polikarpa, który wbrew wszystkiemu i wszystkim bez reszty poświęcił się Bogu. Bracia szaleli, Polikarp robił swoje, a Jerzy obserwował. Gdy Polikarp zmarł, Jerzy znalazł jego notatki oraz duchowe teksty. Po kilku tygodniach ich studiowania oświadczył, że wybiera monaszestwo i odszedł do jaskini. Ilekroć tylko pojawił się w domu, bracia robili co tylko mogli, by wybić mu Boga z głowy. A to ostrzygli mu pół brody, a to sprowadzili do jego pokoju prostytutkę, a to spalili książki. Nie pomogło. Za to ich samych dosięgnął Boży gniew. W 1938 roku jeden został bowiem rozstrzelany, drugi popełnił samobójstwo. Zanim jednak do tego doszło, Jerzy wywędrował do Betanii, skutecznie „zapadając się pod ziemię”.
Obydwaj mnisi zewnętrznie bardzo się różnili. O. Jan, wysoki, silny, uśmiechnięty. To on wypełniał wszystkie ciężkie monasterskie prace. Mało spał, mało jadł, a pracował za dwóch. Założył sad i ogród, malutką winnicę i młyn wodny, sprowadził kilka krówek, założył też pasiekę. Krowami i pszczołami zajmował się o. Jerzy, mały, schorowany okularnik, typ intelektualisty, na pierwszy rzut oka surowy i mało sympatyczny. Były to jednak tylko pozory.
Gdy nastał głód, okazało się, że ta mnisza gospodarność i zapobiegliwość uratowała ich od śmierci. Co prawda bracia żyli w skrajnej nędzy i przez długi czas, zanim o. Jan wybudował dom, mieszkali w chlewie, ale pomimo tego dla każdego przybysza zawsze znajdowali czas i ciepłe słowo, każdego też witali jak najdroższego i długo wyczekiwanego gościa. Nigdy również nie wypuścili nikogo bez gościńca. Dziś już wiadomo, że w ten sposób od głodowej śmierci uratowali wielu okolicznych chłopów.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Paweł Krysa
fot. autor

You may also like
Dla Turkowic

Odpowiedz