Home > Artykuł > Dotykanie nieba

Z dr. PAWŁEM GRABOWSKIM, specjalistą chirurgii szczękowo-twarzowej oraz medycyny paliatywnej, bioetykiem, prezesem Fundacji Hospicjum św. Proroka Eliasza rozmawia Anna Radziukiewicz

Anna Radziukiewicz: – Opieka nad ludźmi nieuleczalnie chorymi z gmin przygranicznych – Gródek, Michałowo, Narew, Narewka i Zabłudów – to zasadniczy cel działalności waszej fundacji. Do chorych dojeżdżacie do ich domów. Ale to się ma zmienić?
Paweł Grabowski: – Budujemy w Makówce koło Narewki hospicjum stacjonarne. Mamy już jego fundamenty. Chcielibyśmy, jeśli uzbieramy pieniądze, w tym roku mieć stan surowy zamknięty. Następny rok minąłby na jego wykończeniu i wyposażeniu.
– Dlaczego w Makówce?
– Działki szukałem we wszystkich pięciu nadgranicznych gminach. Ale to wójt gminy Narew, Andrzej Pleskowicz, zaproponował: – Mamy piękną działkę, tyle że zgodnie z procedurami musicie stanąć do przetargu. Oprócz nas trzy inne osoby chciały ją kupić. Jedna nie spełniła wymogów formalnych, dwie inne – biznesmeni – gdy się dowiedzieli, że chcemy na niej wybudować hospicjum, przestali o nią walczyć. Bardzo jestem im wdzięczny za szlachetność. Kupiliśmy ją więc praktycznie po cenie wywoławczej. Do niej „dokleiliśmy” dwie inne, niewielkie działki, zaoferowane po bardzo niskiej cenie przez sąsiadów i tak fundacja stała się właścicielem 1,4 hektara ziemi. To prezent od Boga.
– Gdy na wizualizację hospicjum patrzymy z lotu ptaka, budynek „wyrysowuje” kształt krzyża.
– Może taka była intencja naszego pobożnego architekta? Projekt dwóch przecinających się parterowych pawilonów pozwala na bliski kontakt z przyrodą chorych, wywożonych do ogrodu na wózkach, czy wychodzących samodzielnie – z każdego pokoju, bez żadnych barier architektonicznych. W kompleksie będzie kaplica, której patronami będą święci Jan Beyzym i Łukasz Wojno-Jasieniecki. Budynek dwupoziomowy to oprócz kaplicy część administracyjna hospicjum i siedziba hospicjum domowego z wypożyczalnią sprzętu, a także sale przeznaczone do spotkań z młodzieżą, studentami i tymi wszystkimi, którzy będą uczestnikami organizowanych przez nas zajęć. Patroni naszej hospicyjnej kaplicy to, jak wspomniałem, św. Łukasz Wojno-Jasienicki – bardzo szanuję i cenię tego świętego – i św. Jan Beyzym, misjonarz, żyjący w XIX wieku, założyciel hospicjum dla trędowatych, który umarł na Madagaskarze z przepracowania, oddając życie swoim „pisklętom”, jak nazywał podopiecznych. Tamto hospicjum było architektonicznie inspiracją dla naszego.
– A wy, nie boicie się wypalenia?
– Och, tego najbardziej się boimy! U mnie objawia się ono przede wszystkim bólem kręgosłupa. Czasem nasza praca przypomina chodzenie po kolana w gęstniejącym betonie.

– I co wtedy?
– Jestem zaprzyjaźniony z Sakami i Zaleszanami, czyli prawosławnymi mnichami i mniszkami. Tygodniowe wyciszenie zaproponowały mi mniszki w Zaleszanach. Wspaniała pomoc!
– Korzystacie z wolontariatu?
– Nie mamy wolontariatu medycznego. Lekarzy – jest nas troje, a także pielęgniarki, fizjoterapeutów, psychologa i opiekunki medyczne zatrudniamy – płacimy im wynagrodzenie. Tu, przy codziennej pracy, nie wchodzi w grę inne rozwiązanie. Ale mamy wolontariuszy, których nazwałbym akcyjnymi. Są to uczniowie i ich nauczyciele, młodzież z Bractwa Młodzieży Prawosławnej. Na przykład młodzi bractwowicze z Hajnówki zorganizowali bal charytatywny. Dochód przeznaczyli na budowę hospicjum. Niepełnosprawni podopieczni matuszki Elżbiety Sterlingow z Hajnówki kolędowali na rzecz naszych podopiecznych. Jeździli od chaty do chaty, a ich szoferem był niezwykły wolontariusz – ihumen monasteru w Sakach, o. Tymoteusz. Młodzi z Bractwa przy parafii Zmartwychwstania Pańskiego w Białymstoku, w której mieliśmy spotkanie z wiernymi, zbierali pieniądze na budowę hospicjum. Jestem niezwykle wdzięczny paniom z Makówki i Narwi – członkiniom Koła Gospodyń Wiejskich, które kolędując zebrały dla nas ponad 20 tysięcy złotych. Panie ze Słuczanki poszły ich śladem. Albo prawniczka, prowadząca kancelarię, po kilka godzin w tygodniu pracuje dla nas za darmo, dbając o prawną stronę naszego bytu. Moim marzeniem jest, by w nowym ośrodku hospicjum pracowali ludzie niepełnosprawni umysłowo. Odkąd na początku, w ramach Fundacji, jeszcze w Nowej Woli, prowadziliśmy razem z o. Jarosławem Szczerbaczem ośrodek dla w większości młodych ludzi niepełnosprawnych umysłowo, wiem, jak są oni uczciwi, a praca jest dla nich jak rehabilitacja, dowartościowanie. Będą tam mogli sprzątać, prać, prasować, pielęgnować ogród, pomagać w kuchni.

– Jak otwiera Pan ludzi na współpracę? To dziś takie trudne! W dodatku jest Pan „osobą z zewnątrz”, urodzony w Krakowie, tam i w Warszawie, pracujący.
– Gdy zacząłem pracować dla ludzi ze „wschodniej ściany”, zamierzałem wszystko robić cicho, bez rozgłosu. Nieść pomoc i to wszystko. Ale szybko okazało się, że dziś tak się nie da, zwłaszcza kiedy tylko część chorych jest dofinansowywana przez Narodowy Fundusz Zdrowia i kiedy zawsze o pieniądze trzeba walczyć. Wtedy pozostaje jedyna droga – głośnego mówienia poprzez media o naszych potrzebach, prośba, czasem błaganie o pomoc. A już budowa hospicjum postawiła mnie przed koniecznością mówienia o naszej pracy nie tylko w mediach regionalnych, ale i centralnych.
– A przeciwności losu?
– Och, te też mamy. Złemu nie podoba się to, co robimy. Dlatego rozsiewa plotki i insynuacje.
– Że to biznes?

– Biznes? Swoim współpracownikom powiedziałem, że jeśli kiedyś umrę z przepracowania, a wy przekształcicie hospicjum w biznes, to z grobu wstanę i pogrożę wam kościstą ręką! My tu wprowadzamy nowy model opieki na wsi, gdzie na kwadratowym kilometrze mieszka 18, czasem 20 osób, a nie jak w Białymstoku 2800, gdzie do autobusu, który przyjeżdża dwa razy w tygodniu, idzie się godzinę albo i dłużej, gdzie daleko do pielęgniarki, lekarza, apteki i wszelkiej pomocy. Więc ta pomoc musi „dojechać” do potrzebującego sama. Mamy zapewnić pomoc, ale we współpracy – i to właśnie jest ten nowy, ekonomiczny i skuteczny model. Współpracujemy z lekarzami rodzinnymi i ośrodkami pomocy społecznej. Czasem na przykład ustalamy między sobą, że dwa razy w tygodniu jedzie do obłożnie chorego pielęgniarka od lekarza rodzinnego, dwa razy osoba z pomocy społecznej i dwa razy od nas z domowego hospicjum. W ten sposób, bez opuszczania łóżka w swoim domu, chory ma opiekę, wie, że godnie żyje, że ktoś o niego się troszczy. Na takiego podopiecznego potrzebujemy miesięcznie około 1000 złotych. To opieka szyta na miarę, według potrzeb, z miłością do pacjenta, gdzie pacjent a nie procedury jest najważniejszy. Działalność naszego hospicjum ma być krzykiem niezgody na to, co dzieje się w medycynie. Ani wypełnianie procedur, ani zwiększone dawki leków uśmierzających nie pomogą, jeśli jednocześnie nie będziemy uśmierzać bólu psychicznego, bólu wynikającego z zapomnienia i odtrącenia. Człowiek do końca dni ma być otoczony miłością i akceptacją.

– Wyjął Pan z półki dwa segregatory.
– W cieńszym jest dokumentacja chorych, których opiekę finansuje NFZ, w grubszym, chorych, na opiekę nad którymi musimy sami zdobyć pieniądze.
– W jaki sposób?
– Marzy się nam rozbudowana sieć stałych darczyńców, którzy każdego miesiąca np. z polecenia zapłaty przekazywaliby nam ze swojego konta 50 czy 100 złotych. Mogliby nawet nie zauważyć luki w swoim budżecie, a dla nas nawet przy stu, nie mówiąc już o tysiącu, takich darczyńcach byłaby ogromna pomoc. Potem z tej ofiary odpisaliby darczyńcy podatek. Kilka lat temu odwiedzający nas konsul azjatyckiego kraju powiedział, że weźmie na rok pod opiekę pięć osób. I tak każdego miesiąca wpływało na nasze konto po 5000 złotych. Ale są i wpłaty np. 10 złotych z dopiskiem Boh w pomoszcz. One wzruszają. Dają siły. Takich pieniędzy nie można w żaden sposób sprzeniewierzyć. Liczymy oczywiście i na wsparcie w ramach 1%.
– Zabiegacie o środki, na przykład unijne, na budowę hospicjum?
– Tak, ale w poprzedniej edycji Regionalnego Programu Operacyjnego, obowiązującej do 2020 roku, nie mieliśmy żadnych szans. Moglibyśmy w ramach RPO korzystać ze środków na wyposażenie domu, gotowego już, a my byliśmy na etapie jego projektowania. Czekamy na nowe rozdania w ramach tak zwanych twardych projektów.
– Ile potrzebujecie?
– Gdybyśmy mieli 10-12 milionów złotych, w następnym roku hospicjum byśmy otworzyli.
– Na ile łóżek?
– Trzydzieści dwa, w dwuosobowych pokojach.
– A hospicjum domowe?
– Utrzymamy je oczywiście. Teraz bardzo chcemy zatrudnić do tego hospicjum jeszcze jednego, czwartego lekarza i rehabilitanta.
– W Holandii, Belgii, Luksemburgu dopuszczana jest eutanazja. W wielu krajach uznaje się tzw. wspomaganą śmierć. Któryś z Pana pacjentów, a pracuje Pan na Białostocczyźnie już osiem lat, poprosił o śmierć?
– Żaden, nigdy! Ani doktora Tadeusza Borowskiego, który od dziesięcioleci prowadzi hospicjum w Białymstoku.
– W Polsce inicjuje się dyskusję na temat eutanazji i wspomaganej śmierci jako humanitarnej alternatywy dla ciężko chorych.
– Człowiek zadbany, z poczuciem godności, otoczony miłością, nawet, gdy jego ciało jest ropiejące, wysuszone chorobą, obolałe, nigdy nie poprosi o śmierć. Eutanazja jest wymysłem człowieka ekonomii – bo opieka nad takim chorym jest kosztowna, potrzebuje on dużo czasu i uwagi. I jeśli ekonomię uważa się za ważniejszą od godności człowieka, wprowadza się eutanazję.
– Może społeczeństwa zachodnie są do niej lepiej przygotowane, niż nasze?
– Nie są. Mój znajomy założył hospicjum w Holandii. Powiedział mi, że przybije na nim afisz „Nie wykonujemy eutanazji”. Nie przybił, bo prawo na to nie pozwala. Ale od kiedy tam jest, nie wykonano w hospicjum ani jednej eutanazji. Nikt o nią nie poprosił.
– A rodziny mogą o nią prosić?
– Jeśli czekają na spadek, albo traktują chorego jak kulę u nogi… Ale lekarz wykonujący eutanazję rozbija w proch całą etykę lekarską, uderza w korzenie medycyny, gardzi przysięgą Hipokratesa. Lekarz powinien nieść tylko zdrowie lub ulgę w cierpieniu.
– Pan obserwuje nie tylko cierpienie?
– Także miłość. W chorobie i cierpieniu ludzie nieraz dotykają nieba, a my razem z nimi, obserwując ich wzajemną miłość, oddanie i zmaganie się. Walenty z Chomontowiec zmagał się z chorobą swojej obłożnie chorej żony Nineczki 13 lat – nie miała ani jednej odleżyny! – z przerwą na swój zawał serca. Wszystkie noce nieprzespane, bo trzeba było ją co 20 minut odsysać. Towarzyszyliśmy im przez osiem lat. Umarła nasza Nineczka trzy dni temu. Wczoraj był pogrzeb. W przeddzień pojechałem na otpiewanije. Była tam nasza psycholog i fizjoterapeutka. Służył batiuszka z Mostowlan, cudowny o. Sławek.
Albo Antoni, w związku małżeńskim 73 lata. Opiekował się swoją umierającą na raka żoną. Była już bez zębów, wyglądała tak, jak wyglądać może umierająca, prawie stuletnia staruszka, a on szeptał: „Moja śliczna, moja szczuplutka, kiedy to minęło! Jak ja będę bez ciebie żyć?”. Zmarła. Z Antoniego pozostała jakby połowa. Wtedy widzimy, co znaczy, że małżonkowie stają się jednym ciałem. I wiemy też, co znaczy przyjmowanie Świętych Darów przez chorych. Oni się przemieniają!
W Mostowlanach pan Grześ chorował na raka. Nie wstawał z łóżka. Był samiuteńki. Miał psa, który go kochał. Nie odchodził od jego łóżka, nawet kiedy badałem pana Grzesia, pies był między mną i Grzesiem. Po jego śmierci pies oszalał. A pan Grzegorz na trzy dni przed śmiercią wykonał piękny gest. Chciał nam jakoś pomóc. Poprosił przed kamerą swoim zanikając głosem o pomoc dla hospicjum.
Albo umierała mama trzyletniej Kasi. Babcia uznała, że wnuczka jest za mała, by uczestniczyć w tym, co działo się na piętrze domu – łóżko mamy stało na górze. Prosiliśmy rodzinę, by dziecko nie było izolowane. Ale nic. A Kasia wpada w szloch: „Mama mnie nie kocha. Mama ma inną Kasię”. Barierę usunięto. Dziecko zobaczyło wyniszczoną rakiem mamę, ale najukochańszą, było w nią wpatrzone. I została Kasia wycałowana, wyprzytulana. Mama wkrótce zmarła. Kasia ma teraz cztery lata, ale żyje bez urazu, że mama ją zostawiła dla kogoś innego. Wie, że była kochana bezgranicznie i do końca. Tak, w cierpieniu dotykamy też nieba, razem z naszymi pacjentami. Dlatego ta praca jest jednocześnie piękna.
– I dlatego Pan napisał piękną książkę, cudownie ilustrowaną, adresowaną do dzieci o… umieraniu. To „Dziadek Franek”.
– Wielu uważa, że dzieciom należy oszczędzić wszelkich trudów, ale też i chronić przed cierpieniem innych, ich chorobami, usuwać kłopoty. Uważam, że w ten sposób wychowujemy niedojrzałe dzieci, które w dorosłym życiu nie zniosą żadnego cierpienia, ani problemów. Dlatego ta książka opowiada o umierającym dziadku, o wnukach, które mu towarzyszą, o ich wzajemnej miłości, o tym, że są dla dziadka najwspanialszym lekarstwem. Wiem, że nauczycielki w szkołach czytają dzieciom tę książkę. A dzieci proszą, by ją im czytano nawet po kilka razy. Książka jest inspirowana realnymi historiami.
– Pana praca i całego zespołu hospicjum to nieustanna walka z chorobami, bólem, także walka o trwanie fundacji. Jak tak można żyć?
– Bez modlitwy, bez bycia blisko Boga, nie da się. A tu na Białostocczyźnie łatwiej o tę bliskość. Jako katolik zanurzam się tu w przecudne prawosławie.
– Dziękuję za rozmowę.

fot. Piotr Mojsak
Anna Radziukiewicz

Fundacja Hospicjum Proroka Eliasza, ul. Szkolna 20, 16-050 Michałowo
Główne konto fundacji – dokonując wpłaty na ten rachunek wspierasz opiekę nad pacjentami Hospicjum Domowego oraz zapewniasz funkcjonowanie Fundacji.
52 8060 0004 0551 0139 2000 0010
Bank Spółdzielczy w Białymstoku, Oddział w Michałowie
dla wpłat z zagranicy:
SGB-Bank S.A. SWIFT/BIC CODE: GBWCPLPP,
PL 52 8060 0004 0551 0139 2000 0010
Konto budowy hospicjum stacjonarnego – dokonując wpłaty na ten rachunek zostajesz budowniczym stacjonarnego Ośrodka Hospicyjno-Opiekuńczo-Edukacyjnego w Makówce.
81 1050 1953 1000 0090 3150 6141
ING Bank Śląski, oddział w Białymstoku
dla wpłat z zagranicy:
ING Bank Śląski SWIFT/BIC CODE: INGBPLPW
PL 81 1050 1953 1000 0090 3150 6141
Dla chcących wspomóc hospicjum 1% podajemy KRS 0000328837.

Odpowiedz