Home > Artykuł > Śpiew duszy
To niespotykana płyta. Wiktor Krukowski jest przecież jeśli nie jedynym to z pewnością jednym z nielicznych kompozytorów muzyki cerkiewnej w powojennej historii naszej Cerkwi. Jego kompozycje, które od kilkunastu lat rozbrzmiewają tu i tam w podlaskich świątyniach, teraz trafiły do naszych domów. To piękny prezent, jakim chór dojlidzkiej parafii św. Eliasza uhonorował swego długoletniego dyrygenta i to w przededniu, co nie było zamierzone, setnej rocznicy jego urodzin.

Wiktor Krukowski, który niemal całe swoje dorosłe życie spędził w Białymstoku, urodził się daleko poza jego granicami – we wsi Tuga pod Baranowiczami w lipcu 1920 roku.
Dzieciństwo spędził w Kopciówce koło Grodna, w parafii swego obdarzonego pięknym głosem i dobrym słuchem taty, o. Mikołaja Krukowskiego. To pewnie po nim odziedziczył talent muzyczny, a zainteresowanie muzyką przejawiał już od najmłodszych lat. Jego ulubioną zabawką była papierowa nadmuchiwana harmonijka, godzinami mógł przysłuchiwać się wiejskim muzykantom, grającym na dwurzędowej harmonii. Jako trzy-czterolatek w parku miejskim w Grodnie usłyszał orkiestrę symfoniczną. „To pewnie papier wydaje tak cudowne dźwięki” – pomyślał, widząc rozłożone przed muzykami nuty. Po powrocie do domu znalazł książkę z nutami i zaczął nią potrząsać. Niestety, książka nie zagrała. Z płaczem pobiegł wtedy do taty na skargę.
A później za wycięte z deszczółki skrzypce z naciągniętymi drucikami oddał wszystkie swoje słodycze.
I bardzo lubił, gdy tata ze swymi znajomymi śpiewał pieśni cerkiewne. Zaszywał się wtedy w kącie i ze wzruszenia płakał.
Gdy miał dziesięć lat, domowy nauczyciel, staruszek, nauczył go czytać nuty. Jego pierwszym instrumentem była bałałajka, po niej mandolina. Potem długo, długo marzył o pianinie. Te marzenia się spełniły, gdy miał 46 lat. Cieszył się tym używanym instrumentem do końca życia.

Gdy nadszedł czas wyboru szkoły średniej Wiktor, syn i wnuk batiuszki, nie zastanawiał się zbyt długo: Seminarium Duchowne w Wilnie, jedna z dwóch, obok Krzemieńca, średnich prawosławnych szkół teologicznych w międzywojennej Polsce. Czy spotkał tam późniejszego metropolitę Bazylego, duchownych o. o. Konstantego Bajko czy Eugeniusza Pańko – nie wiemy. Wiemy, że zaprzyjaźnił się na pewno z Wiktorem Rowdo, w przyszłości profesorem katedry śpiewu konserwatorium w Mińsku, wielkim autorytetem w świecie muzyki. Przyjaźń tę będzie pielęgnował wiele lat.
To w seminarium w Wilnie zaczął śpiewać w szkolnym chórze. Wcześniej komponować – początkowo nieskomplikowane melodyjki na mandolinę, później pieśni solowe do słów rosyjskich poetów, z czasem utwory religijne.
Seminarium ukończył w 1939 roku. Wrócił do Ryboł, gdzie jego tata już od dziewięciu lat był proboszczem. Krukowscy znowu byli w komplecie – rodzice, dwaj synowie Wiktor i Mikołaj oraz urodzona już w Rybołach, wyczekiwana córeczka Nina, po wojnie profesor Akademii Medycznej w Białymstoku, po mężu Wołosowicz.
W domu mówiło się nieraz o sekcie Ilińców, którzy niejednokrotnie zakłócali nabożeństwa w cerkwi (to m.in. dzięki notatkom batiuszki Krukowskiego po latach udało się odtworzyć historię Wierszalina), wspominało wielki pożar wsi w 1936 roku, który strawił ogromną część zabudowy i 60 stodół. Ale najgorsze – druga wojna światowa – miało dopiero nadejść.

W 1940 roku Sowieci wyrzucili batiuszkę z domu parafialnego – urządzili w nim sielsowiet. Przejęli nie tylko budynki, ale też grunta cerkiewne – zaczęli tworzyć kołchoz. Niemcy, którzy weszli w 1941 roku, na plebanii urządzili posterunek żandarmerii.
Rodzina batiuszki przeniosła się wtedy do małego domu psalmisty. Pod rozłożystą jabłonią spożywała posiłki i od „ciepłej wiosny do wczesnej jesieni” nastawiała samowar.
Wiktor przez rok był nauczycielem w szkole w Zwierkach, od 1941 roku psalmistą w Rybołach. Wieczorami organizował śpiewki, najpierw dla młodzieży, potem dla starszych chórzystów.
Wojna wciąż trwała. Niemcy wywozili ludzi na roboty w głąb Rzeszy, a potem do kopania rowów przeciwczołgowych. Po przejściu frontu też było niespokojnie. Polskie podziemie spaliło Wiluki i Potokę, leśni ukradli batiuszce Krukowskiemu konia, ograbili plebanię… We wsi pojawili się radzieccy agitatorzy…
Po wojnie Wiktor przeniósł się do Białegostoku, pracował w różnych instytucjach, najdłużej w Urzędzie Wojewódzkim, ożenił się i mieszkał na Bojarach, przy ulicy Wróblej. Ale dyrygowania chórem nie porzucił, przez dwa lata jeździł nawet do Hajnówki.
Tymczasem dojlidzki chór po odejściu Włodzimierza Małaszki pozostawał bez dyrygenta.
– W Białymstoku mieszka Wiktor Krukowski, z nim porozmawiaj – poradził proboszczowi o. Aleksandrowi Tomkowidowi diakon z białostockiego soboru o. Leontij Mironowicz.
Batiuszka Aleksander skorzystał z tej podpowiedzi.
Wiktor Krukowski nie od razu się zgodził, bał się o swoją pracę.
Początkowo zgodził się jedynie na tymczasowe dyrygowanie. Cerkiewka, powstała z rozbudowanej kaplicy – grobowca rodziny Krusensternów, okolona wianuszkiem akacji i sosen, urzekła go tak bardzo, że postanowił pozostać.

Dyrygował jedynie w niedzielę i święta, próby ma początku odbywały się nawet dwa razy w tygodniu. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
– Był osobą zrównoważoną, taktowną, ciepłą, uwagę zwracał tak, żeby nikogo nie urazić – wspomina Antonina Romaniuk. Do Dojlid przeprowadziła się w lipcu 1978 roku. A że dojlidzka parafia, targana poważnym konfliktem, przeżywała najtrudniejszy i najwstydliwszy okres, na chór trafiła dopiero rok później. Z zaskoczeniem odkryła, że dyrygentem jest inspektor Wydziału Handlu w Urzędzie Wojewódzkim Wiktor Krukowski, któremu od kilku lat jako pracownica PZGS „Samopomoc Chłopska” sporządzała i dostarczała sprawozdania kwartalne.
Chórzyści spotykali się zarówno na śpiewkach, jak i towarzysko. I z niecierpliwością czekali na imieniny dyrygenta. Każdy przynosił coś na stół, solenizant własnoręcznie przyrządzone pyszne śledzie w pomidorach. Śpiewom – i tym religijnym, i tym świeckim – nie było końca. Włodzimierz Iwaniuk przygrywał na akordeonie, a dyrygent najbardziej lubił pieśń Było dwienadcat’ razbojnikow.
Siostry Joanna Spasibowicz i Margaryta Kuźmicz-Spasibowicz oraz Małgorzata Pawluczuk przyszły na chór znacznie później.
– Chyba na spotkaniu Bractwa o. Mikołaj Borowik ogłosił, że będzie organizowany chór młodzieżowy – wspomina Joanna Spasibowicz. – A że śpiewałyśmy w szkolnym chórze, a nasza babcia w parafialnym, właśnie u pana Krukowskiego, nie zastanawiałyśmy się długo.
Spotykali się w soboty, więcej prób było przed świętami.
– Wiktor Krukowski przychodził zawsze ze skrzypcami, wygrywał melodie, uczył nas więc ze słuchu, bo byliśmy naturszczykami, nie mieliśmy wykształcenia muzycznego. Nobliwy, elegancki pan w garniturze. Czuliśmy wobec niego i jako dyrygenta, i jako starszego człowieka ogromny respekt.
– Zirytowany potrafił stuknąć kamertonem o pulpit i powtarzał z nami melodie poszczególnych głosów do skutku, nie tylko w grupie, ale kazał śpiewać pojedynczo, po kolei – dodaje Margaryta Kuźmicz-Spasibowicz.
Razem z siostrami zaczęła chodzić na chór Małgorzata Pawluczuk. – Dyrygent przydzielił nam miejsce w altach i stoimy tam już 38 lat – żartuje. – A pan Wiktor mimo swej powagi, a nawet pewnej surowości, był dla nas wielkim autorytetem. I nikomu do głowy nie przyszło, żeby się nie przykładać.
Zresztą dyrygent także przychodził na próby i nabożeństwa doskonale przygotowany. Przynosił zeszyty z nutami na poszczególne głosy, wszystkie własnoręcznie przepisane, bo ksera wtedy nie było.
Młodzież zaczęła śpiewać najpierw z parafialnym chórem, a potem już samodzielnie, pierwszą Liturgię. Z czasem przyszły występy, a to na pierwszych Wieczorach Kolęd w Filharmonii z udziałem tylko dwóch chórów, soborowego i dojlidzkiego, a to na koncercie w NOT z okazji zjazdu Bractwa.
– Podczas jednego z pierwszych wystąpień zgasło światło, zdezorientowani przestaliśmy śpiewać, ale ktoś z widowni zaintonował kolejną zwrotkę, więc ruszyliśmy dalej – wspominają dojlidzkie chórzystki.
Czy już wtedy śpiewali w cerkwi kompozycje Wiktora Krukowskiego? Może ulubioną przez niego Chieruwimską nr 3?
Wysoko cenił Wiktora Krukowskiego także kolejny nastojatiel, o. Aleksy Nesterowicz. „To człowiek pracowity i tałantliwy” – napisał w parafialnej kronice, ale pan Wiktor miał chorą żonę, sam też zaczął podupadać na zdrowiu.

Dwóch chórów, parafialnego i młodzieżowego, nie poprowadzi – to stało się jasne. Skąd wziąć dodatkowego dyrygenta?
O. Mikołaj Borowik, ówczesny dojlidzki wikariusz, zaproponował Sławomira Jurczuka, który kierował chórem w Zabłudowie.
– Sposobnyj malczyk, budiet s tiebia regient – zaakceptował ten wybór pan Wiktor, po przesłuchaniu kandydata. – Ale musimy solidnie popracować.
Ta praca, uwieńczona egzaminem zdanym na piątkę, trwała dwa lata. Przez ten czas Sławomir Jurczuk jeździł na Bojary, na Wróblą 10, do domu dojlidzkiego dyrygenta. Uczył się solfeżu, ustawu. Nie był jedynym uczniem pana Krukowskiego, który wyszkolił także Grzegorza Maksymiuka, regenta cerkwi Świętego Ducha na Antoniuku.
Podczas rekonwalescencji dojlidzkiego dyrygenta Sławomir Jurczuk prowadził dwa chóry, parafialny i młodzieżowy, po jego powrocie młodzieżowy.
Pewnego dnia Wiktor Krukowski wręczył mu zeszyt ze swoimi kompozycjami. Na propozycję jego wydania machnął tylko ręką, bo był bardzo skromnym człowiekiem. – Ale sam jak będziesz chciał, możesz śpiewać. I jeśli ktoś poprosi, udostępniaj, nie żałuj.
W 1991 roku dojlidzki młodzieżowy chór zaprezentował na festiwalu w Hajnówce Chieruwimską nr 3 Wiktora Krukowskiego. Kompozytor z ogromnym bukietem kwiatów przedzierał się przez rzędy, żeby podziękować i pogratulować swoim uczniom. Utwór i wykonanie komplementował także jego kolega z wileńskiego seminarium, prof. Wiktor Rowdo (o kompozycjach Wiktora Krukowskiego mawiał, że są nieskomplikowane, ale uduchowione, obiecał nawet, że wybrany utwór nagra ze swym chórem).
Wiktor Krukowski zmarł w nocy z 12 na 13 lutego 2000 roku. Wcześniej pochował żonę, przeszedł zawał serca. I zawsze podkreślał, że cerkiew i cerkiewny śpiew utrzymują w nim chęć do życia i pogodę ducha.
Zeszyt z kompozycjami i dedykacją pana Wiktora wciąż pozostawał w rękach Sławomira Jurczuka. Wskutek jego starań, w 2007 roku, siedem lat po śmierci kompozytora, dojlidzka parafia wydała jego utwory, nadając tytuł „Śpiewnik dojlidzki”.
Czy to z niego korzystają chórzyści z Widowa?
– Nasz chór śpiewa trzy utwory Krukowskiego – Swiatyj Boże, Iże chieruwimy i Christos Woskresie – przyznaje dyrygent parafii w Widowie Doroteusz Fionik. – A wierni lubią zwłaszcza radosne Christos Woskresie.
A tymczasem w Dojlidach Sławomir Jurczuk nie przestawał myśleć, jak by to wydać płytę z utworami swego nauczyciela. W minionym roku udało się napisać projekt i uzyskać środki. I przed świętami Bożego Narodzenia płyta „Śpiew duszy” trafiła do rąk słuchaczy.
Pracowało nad nią dwoje dyrygentów – dr hab. Marta Wróblewska z Uniwersytetu Muzycznego w Białymstoku, dyrygent i śpiewaczka, dojlidzka chórzystka, oraz Sławomir Jurczuk.
– Marta Wróblewska w ogromnym stopniu wpłynęła na jakość płyty – podkreśla Sławomir Jurczuk. – Poprowadziła warsztaty muzyczne, miały być trzy półtoragodzinne spotkania, a było ich ponad trzydzieści. Bardzo nas wspomogła wykształceniem zarówno muzycznym, jak i pedagogicznym.
Ale determinacji nie brakowało także chórzystom, pilnie od końca czerwca do października, a więc przez całe wakacje, chodzili na próby. Rozumieli, ze koncert jest czymś ulotnym, płyta zostaje na dziesięciolecia.
Na płycie znalazło się 21 utworów.
– Wiktor Krukowski nie był z wykształcenia kompozytorem. Świadczy o tym chociażby harmonia zastosowana w jego kompozycjach – przyznaje Marta Wróblewska – ale w warstwie muzycznej nie odbiegają one od tego, co słyszymy w naszych cerkwiach na co dzień, w prostszych opracowaniach. Czuć w niej ten pierwiastek naszej prawosławnej duchowości.
W swoich kompozycjach pan Wiktor inspirował się innymi utworami, także muzyką ludową. A ta ludowość przejawia się zwłaszcza w paraliturgicznych pieśniach Rożdiestwienskaja piesn’, Grabarka z wiecznie aktualnymi słowami Oj pojdi na Grabarku, ustałyj nasz brat czy Preczystienskij chram z wyraźnie urwanym tekstem. Ta ostatnia to pieśń o Preczystienskiej cerkwi w Bielsku, której proboszczem długie lata był ojciec Mikołaj Krukowski. Słowa do wszystkich trzech pieśni napisał M.R. Litwińczuk, (bielszczanin?).
– Najbardziej wymagająca była bez wątpienia Chieruwimska nr 3 – podkreśla Marta Wróblewska. – Na ubiegłorocznym festiwalu w Hajnówce nas przerosła, teraz podczas nagrania udało nam się ją bardzo dobrze zaśpiewać już za pierwszym razem. Jakby sam kompozytor nam pomagał…
Płyty słucha się z dużą przyjemnością, a efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania wszystkich, którzy nad nią pracowali. – To my? – zaskoczenia nie kryją chórzyści.
– Ludzie z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem pytają, skąd ten chór, nie dowierzają, że dojlidzki – przyznaje Marta Wróblewska.
Dla Joanny Spasibowicz i Margaryty Kuźmicz-Spasibowicz płyta jest powrotem do przeszłości. – Czujemy wielką satysfakcję i spełnienie – dodaje Małgorzata Pawluczuk. – Satysfakcję, że uczciliśmy, co wcale nie było zamierzone, stulecie urodzin naszego dyrygenta. Przedwczesna śmierć jednej z naszych koleżanek, Bogusi Wawrzeniuk, uświadomiła nam, jak nieubłagany jest upływ czasu i że warto coś po sobie pozostawić. Stąd nasze duchowe spełnienie.
Radości i dumy nie kryje pomysłodawca przedsięwzięcia, Sławomir Jurczuk. Także wszyscy parafianie. Głosy brzmią szlachetnie i harmonijnie. Pięknie.

Ałła Matreńczyk
fot. archiwum parafii

Wspomnienia i zdjęcia z rybołowskiego okresu życia Wiktora Krukowskiego pochodzą z artykułu Anny Kraśnickiej „Ryboły. Powrót batiuszki Krukowskiego”, zamieszczonego na portalu bialystoksubiektywnie.com

Odpowiedz