Home > Artykuł > W dzień taki jak wtedy

Eugenia Szumska wstała 16 czerwca 2020 roku i spojrzała w niebo. – Chyba będzie padał deszcz – pomyślała. Tak jak 78 lat temu. Był wtedy dżdżysty poranek. Wtorek, jak dziś. Pancerny pociąg zatrzymał się na torach biegnących w pobliżu Rajska. Wysypali się z niego esesmani. Uzbrojeni. Od szosy Białystok – Bielsk, do której z Rajska kilka kilometrów, też nadjechały wozy z esesmanami. Wieś, dużą wtedy, wzięli jak w kleszcze. Okrążyli, by nikt nie uciekł. W szefostwie administracyjnego okręgu białostockiego, Bezirk Bialystok, zapadła decyzja, że zostanie zrównana z ziemią, kamień na kamieniu miał nie pozostać, bruk wyrwany, studnie zasypane, drzewa z korzeniami powyrywane i żadnej chaty, stodoły, chlewu nie mogło oko zobaczyć.

A co z ludźmi? Miała zginąć głowa każdej rodziny, czyli ojcowie, jeśli tych zabrakło – dziadkowie albo synowie. Kobiety z dziećmi na ręku albo prowadzonymi za rączkę – określono, że do lat dziewięciu mogły ujść z wioski i nigdy do niej nie wrócić. Bo i do czego?

Eugenię Szumską niosła na ręku mama. Miała niespełna dwa latka. Obok biegła jej siostra. – Taty nie było – mówi pani Gienia. – On czuł te strasti. Jego zabrali wcześniej kuzyni do wsi Wajków. Na kaźń musiała iść za niego moja babcia, jego teściowa, Maria Kosterwa. I dziadka Andreja razem z nią rozstrzelali.

Pani Gienia śpiewa w chórze. Idzie w krestnym chodzie, który każdego roku 16 czerwca podąża z rajskiej cerkwi po Liturgii na miejsce zbiorowej mogiły. Z przodu ikony i chorągwie, batiuszka Jarosław Godun z matuszką Ireną. Skręcamy w polną drogę. Wysokie łany szmaragdowo-zielonych zbóż, podszyte chabrami i rumiankami, pod szaro-błękitnym niebem, były chyba takie same 16 czerwca 1942 roku. Im kazano paść na kolana i tak iść do własnej śmierci, do wspólnego grobu. Było ich 150. Ale jeden, Piotr Gadzina, uciekł, kiedy już wszystkich rozstrzeliwano nad dołem. Ukryły go zboża. Zostało 149 i tyle imion jest zapisanych na pomniku i w pamięci mieszkańców Rajska. Choć pani Gienia mówi, że to nie zboża ukryły, tylko serce jakiegoś Niemca skruszało, strzelał tak, by nie zabić, tak samo jak i serce innego Niemca, kiedy szedł tyralierą za stodołami. Tam jeden mężczyzna ukrył się w zbożu i esesman go ominął.

Wśród tych 149 była Olga Siemieniuk. Nie miała 20 lat. Pognali ją za brata, któremu udało się uciec. Siedziała nad wykopanym dołem otulona chustą. Kiedy padł rozkaz: strzelać, chusta osunęła się jej z głowy i ramion. Ręce ją podtrzymujące omdlały? Młody esesman ujrzał nieprawdopodobnej urody swoją rówieśnicę. Była piękna. – Ręka mu zadrżała – wspomina pani Gienia. – Nie wykonał rozkazu. Nie zabił dziewczyny. Nawet jej nie ranił. – Ocalała? – pytam z błyskiem nadziei. – Nie. Inni zepchnęli ją żywcem do dołu. Wielu, choć do nich strzelano, było niedobitych. Ale Oldze było najciężej.

Przez tydzień nie można było nikomu zbliżać się do mogiły. Krążył nad nią hitlerowski samolot. Po tygodniu brat Olgi odkopał ciało swojej siostry. Siedziała skulona w kącie zbiorowej mogiły. Miała obgryzione do połowy palce. Brat pochował ją na cmentarzu. Spoczywa tam do dziś. A młody esesman? Postradał zmysły. Pielęgniarki widziały go w bielskim szpitalu. Powtarzał nieustannie: – Moja mama została młoda w domu, moja siostra została młoda w domu…

16 czerwca 1942 deszcz rozmywał strużki i kałuże krwi, która wypływała na powierzchnię mogiły. Deszcz zmywał łzy z twarzy tych, którzy zostali, ale szlochu powstrzymać nie mógł. Długo, nawet gdy Niemców już nie było, wieś pozostawała martwa. Nikt w niej nie mieszkał. Nie służono na grobie panichidy, chyba że dwoje-troje ludzi potajemnie do niej przemykało. – A kiedy można już było służyć – to przy ojcu Stefanie Iwankiewiczu – szloch nad mogiłą był taki, że zagłuszał słowa panichidy – wspomina pani Gienia, jeden z nielicznych już świadków tamtego zdarzenia. – Nasze matki całowały ziemię, która przykryła ciała ich mężów, ojców, wujów.

Do Rajska jeszcze wrócimy. W opowieści pojawia się kilku Niemców, którym „serce skruszało”. Barbarę Phieler, pastor niemieckiego Kościoła ewangelickiego, poznałam kilka lat temu. Do redakcji przyszła z o. Włodzimierzem Misijukiem. Szukała autora i wydawcy książki, która by opisała zbrodnie jej rodaków! Tak, ona, przyjaciółka ze studiów matuszki Ireny Godun, wysłuchała niejednej opowieści o rajskiej Golgocie, zgo towanej przez Niemców. Chciała tę i inne opowieści o zbiorowych kaźniach całych nieraz wsi, efekcie stosowania przez jej rodaków zbiorowej odpowiedzialności, donieść do ludzi. I tak w tym roku ukazała się książka „Zamordowane wsie”, nad którą trudziła się głównie Dorota Wysocka jako autorka i redaktorka. Temat trudny. Zostawia ból w sercu piszącego i czytającego.

POTOMKOWIE KATÓW

I refleksję zostawia. To nie jest tak, że do tragicznego rozdziału sprzed 70- 80 laty wracają tylko ofiary. Wracają i niektórzy potomkowie sprawców kaźni. Martin Pollack, wybitny austriacki pisarz, tłumacz i reporter (rocznik 1944), rozmawia do dziś we śnie ze swoim dziadkiem Rudolfem Bastem, „zdeklarowanym nazistą”, jak go określa, biologicznym ojcem, esesmanem Gerhardem Bastą, wujem Guido, pół-Żydem, który stanął po stronie chorwackich ustaszy. Pozbawili go na zawsze spokojnego snu. A przecież dziadka pamiętał – zmarł w 1960. Był dla niego bardzo ważną osobą, spędzał z nim dużo czasu i dopiero po latach odkrył jego nazistowską przeszłość. Pollack potrafi nad zdjęciami swoich przodków siedzieć po kilka godzin, rozważając każdy detal, pytając w duchu ich i innych esesmanów, dlaczego oni, porządni, mili ludzie, w przypadku jego rodziny adwokaci, stanęli po stronie nazistów? Pyta, dlaczego esesmani pozują na zdjęciach obok swoich ofiar, a nawet ich dotykają? Jak trofeum? Dlaczego tak wiele tego typu zdjęć robili? Dlaczego stały się one teraz przedmiotem handlu i im okrutniejsze egzekucje pokazują, tym wyższe ceny zyskują. Pollack zgromadził kilka tysięcy takich zdjęć. Rozdrapuje rany? I w swojej bezsile nieustannie pyta: „Może ktoś mi wyjaśni, na przykład jak członkowie mojej rodziny stali się zdolni do takich okrucieństw? Dlaczego większość z nich z przekonaniem wsparła nazistów? Byli normalnymi, sympatycznymi, ceniącymi życie ludźmi. Nie rozumiem tego” (Tygodnik Powszechny, 21 czerwca 2020).

Ale jednak szuka przyczyny. „Bardzo ważną rolę odegrała szkoła i nauczyciele. Niektórzy z nich nie byli nazistami, ale głosili idee pangermańskie, antysemickie, czasem antysłowiańskie. Potem były korporacje, które wzmacniały te idee i dodawały nowe. Z tych korporacji wychodzili później prawnicy, lekarze, ludzie, których szanowano i z których zdaniem się liczono. To charakterystyczne, że wielu prawników – tak jak mój dziadek czy wuj – stanęło potem po stronie Hitlera”.

Demony przeszłości? Gnębią tylko Pollacka we śnie i na jawie? Nie. Demonom pozwalamy ożywać! Jak to, my, porządni ludzie? A tak. Demony budzą się w myślach. I Cerkiew, najlepszy zbiorowy psycholog, poleca oczyszczanie serca i umysłu ze złych myśli, kajanie się z nich. Jeśli tego nie robimy, przedostają się do języka. A język kreuje na przykład „mój naród” jako wybrany i nieomylny. Inne narody są określane jako wrogowie. To język niesie hasła ksenofobiczne.

Jeśli podtrzyma te hasła ideologia i kultura, pojawi się w końcu pragnienie „oczyszczenia” świata, tak by wokół mnie mieszkali tacy sami jak ja. Historia dowodzi, że stąd już niedaleko do okrucieństwa, że granica między słowem a czynem jest bardzo cienka. I wtedy ciemne moce, gdzieś ukryte, wyskakują na powierzchnię. – I nie bądźmy obojętni – mówił nad grobem 149 ofiar poseł Eugeniusz Czykwin. – Nie bądźmy obojętni, kiedy brat staje przeciwko bratu, jak na Ukrainie. Nie bądźmy obojętni, żeby później nie mówić – piekło wybuchło. Bo dziś demony przywołuje wielu polityków, ludzi „salonów”, publicystów, nie pomnych lekcji historii.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukewicz, fot. autorka

Odpowiedz