Home > Artykuł > W Ploskach nad Narwią

Gdy dziadkowie Grzegorza Dzienisiuka, Sidor i Paraskiewa Klimiukowie, wrócili z bieżeństwa do rodzinnych Plosek, zastali szkołę i kaplicę, może jakąś pojedynczą chatę. Po swojej ani śladu. Było gdzieś koło Spasa. Babcia na pogorzelisku posadziła trochę kartofli. Słabe urosły, ale na sadzeniaki na następny rok jak znalazł.

Gorzej z dachem nad głową. Nawet szkoła trzeszczała już w szwach. Klimiukowie zamieszkali w Orzechowiczach, tak z dziesięć kilometrów od Plosek. Radość była krótka, poczucie stabilizacji kruche. Niespodziewanie zmarł dziadek, najadł się gorącego chleba, dostał skrętu kiszek i zmarł. Babcia została z trzema córkami. A tu nie ma czego do garnka włożyć.

Najstarsza, Serafina, mama pana Grzegorza, była już panienką. Poszła służyć na polskie tereny, pod Brańsk, Wyszki, Wysokie Mazowieckie. A że w życiu ni sumy ni tiurmy nie wyrekajsia, babcia z dwiema córkami zaczęły za uproszonym chodzić. Jakoś uzbierały trochę grosza. Kupiły szpichlorek i z tego szpichlorka postawiły już w Ploskach, na swoim pogorzelisku, chatkę. Potrzebny był gospodarz, babcia bardzo chciała, żeby zięć przyszedł w przystępy. I tak wydała Serafinę za Nicefora Dzienisiuka, rodem z Kożyna. Nicefor dostał od braci na wyposażenie i konia, i wóz. Choć ziemie w Ploskach nie najlepsze, lżej już im się gospodarzyło. A młodzi dodatkowo ryby jeszcze w Narwi łowili, zwyczajnie koszykami, bo było ich zatrzęsienie, potem wrzucali na furę i do Żyda na rynek w Zabłudowie wozili. W rodzinie pojawiał się dodatkowy grosz.

We wsi liczącej tak z 180 gospodarstw tylko dwie rodziny były żydowskie, dwie mieszane – reszta prawosławne. Prawosławni, tak jak przed bieżeństwem, do cerkwi w Rybołach chodzili albo przez rzekę, albo dookoła przez most, to pięć kilometrów. Ale i o swojej kapliczce Przemienienia Pańskiego nie zapominali. Drewnianej, z początków XVIII wieku, pierwotnie zlokalizowanej przy ulicy, potem przeniesionej na stary cmentarz, tak z dziewięćdziesiąt metrów na północ, kilkakrotnie przebudowywanej, która krótko do parafii w Rajsku, a od 1876 roku już do parafii w Rybołach należała. Wspominali jej wielki remont w 1890, gdy dobudowano pritwor z dzwonnicą, dach pokryto gontem, kopuły blachą, wstawiono nowe okna i drzwi, zakupiono utensylia, chorągwie, szaty liturgiczne. Wspominali i zakup posrebrzanego panikadiła w 1910 i dwóch metalowych chorągwi już po powrocie z bieżeństwa. Batiuszka z Ryboł służył w Ploskach kilka razy do roku, na trzeci dzień Wielkanocy i Bożego Narodzenia, na drugi dzień Trojcy, na Spasa, św. apostoła Łukasza i na życzenie mieszkańców.

Tymczasem Nicefor z pomocą braci, choć zdrowia specjalnego nie miał, stodołę i nowy dom po drugiej stronie ulicy pobudował. I przeniósł się tam z niemałą już własną rodziną, bo Dzienisiukom urodziło się sześcioro dzieci. Grzegorz, rocznik 1936, był najmłodszym z synów. Miał zaledwie trzy lata, gdy do Plosek weszły wojska radzieckie, za mało, by wyraźnie pamiętać.

Ich jednostka stacjonowała w lesie nad Narwią, tam gdzie dziś znajduje się ośrodek wypoczynkowy. Żołnierze latem spali w namiotach, zimą w ziemiankach. Sowieci na torfowisku, między Ploskami i Knorozami, wykorzystywanym od lat przez miejscowych, kopalnię Torfzawod założyli. Do wywożenia mokrych kostek kopaliny używali wózków na przenośnych wąskich torach, po wysuszeniu ładowali na samochody bądź fury (po II wojnie światowej torfem z tego torfowiska ogrzewano urzędy w Bielsku Podlaskim).

I most drewniany na Narwi zbudowali, bo poprzedni, po wycofaniu się Niemców, ktoś podpalił. Drewno dobre, z puszczy białowieskiej, spławiali rzeką, przy wznoszeniu mostu zatrudniali około sześćdziesięciu robotników. A zimą saniami po wsiach naftę rozwozili, bo elektryczność w Ploskach pojawiła się na początku lat 50.

Dziesiątego lutego 1940 roku rozpoczęły się sowieckie zsyłki na Sybir, ale zarówno pierwsza jak i kolejne trzy deportacje szczęśliwie mieszkańców Plosek ominęły. Niektórzy dobrowolnie wybrali się nawet do Związku Radzieckiego na roboty, najczęściej do kopalń.

Atak Niemców na ZSRR w czerwcu 1941 roku zaskoczył czerwonoarmistów. – Eto maniowry? – z nadzieją pytali najmłodsi, gdy padły pierwsze strzały. – Kakije maniowry, wojna – gasili te nadzieje bardziej doświadczeni żołnierze. Walki toczyły się tak ze dwa kilometry od Plosek. – Brat Janek zarzucił mnie na plecy i pobiegł w stronę Zubowa – wspomina pan Grzegorz. – W stronę Zubowa pobiegły wszystkie kobiety i dzieci z Plosek. We wsi pozostali gospodarze, wiadomo, dobytku samego nie zostawisz.

Dużo żołnierzy radzieckich poległo, grzebali ich po kryjomu mieszkańcy wszystkich okolicznych wsi, także Plosek. A i tych, którzy przeżyli, przygarnęli pod swój dach, do pomocy w gospodarstwie. Nie na długo, bo Niemcy, jak zawsze skrupulatni, szybko sołdatów odszukali i do obozu jenieckiego w Białymstoku przewieźli (największy cmentarz jeńców radzieckich w Białymstoku znajduje się przy ulicy Ciołkowskiego). I zaczęli wprowadzać swoje porządki.

Niemcy nie mieli w Ploskach stałego posterunku. Mieszkali tylko w koszarce, ochraniali zbudowany przez siebie tymczasowy most, bo ten wykonany przez Sowietów podczas walk w czerwcu 1941 roku spłonął. Nieraz przyjeżdżali do Plosek do sołtysa. Do Dzienisiuków tylko raz, z wezwaniem ojca na przesłuchanie. Otóż jeden z dalszych członków rodziny Nicefora, należący do organizacji komunistycznej, przenocował w ich stodole. Ktoś zauważył, ktoś doniósł.

– Moja stodoła stoi po drugiej stronie drogi – tłumaczył na przesłuchaniu Nicefor – na noc jej nie zamykam, skąd mam wiedzieć, kto w niej nocował. I jakoś puścili (a kuzyn wyjechał do ZSRR, pod Czelabińsk, tam został aresztowany i pod zarzutem szpiegostwa rozstrzelany).

Drugi raz Dzienisiukowie jeździli do Bielska, gdy zostali wyznaczeni na roboty do Niemiec. Nicefor z laską, o opuchniętych nogach, bo choroba nerek szybko postępowała i poruszał się już z dużym trudem. Nie wzięli go, wzięli za to syna Jana. Pracował pod Kętrzynem, w Reszlu, w gospodarstwie rolnym. Do Plosek nigdy nie wrócił. Po wyzwoleniu Prus został wcielony do Armii Czerwonej i po krótkim przeszkoleniu skierowany na pierwszą linię ognia. Ze trzy dni powalczył, potem pod Braniewem zginął. Pochoronkę rodzina dostała jeszcze przed końcem wojny, miejsce pochówku pan Grzegorz odnalazł już będąc na emeryturze, jakieś dwanaście lat temu. A gdzie tylko go nie szukał, listy do różnych instytucji i w Polsce, i w Niemczech, i w Rosji pisał.

Tymczasem wciąż mamy okupację. W okolicach Plosek rzadko pojawiała się silna partyzantka białoruska, mówiło się o jej działalności najczęściej w okolicach Żedni i Walił. Rozmontowywała tory, wysadzała pociągi, krótko mówiąc przerywała dostawy niemieckie na front. Była też miejscowa partyzantka, słabsza.

Za pomoc partyzantom Niemcy nie znali litości. I z gospodarstw znajdujących się na kolonii, zanim nie zmusili ich właścicieli do przeniesienia się do wsi, nie spuszczali oka. Pewnego dnia, gdy Niczyporukowie, ojciec Piotr i syn Stefan, puszkowali kartofle, z lasu wyszło kilkunastu hitlerowców. – Chrenowa sprawa. – mówi ojciec do syna – Prosto na nas idą. A Niemcy już kom, kom wołają. I zaczynają pytać, czy nie widział, jak do sąsiedniego domu partyzant przychodził. Piotr zaprzeczył. – No to razem pójdziemy, sprawdzimy – na to hitlerowcy, każąc mu iść przodem.

Już na podwórku sąsiada znaleźli dwie łuski. A więc byli tu partyzanci, nie mieli wątpliwości. Sprawdzili stodołę, chlew, potem chatę – strych, szafy, w końcu zajrzeli do pieca. W piecu znaleźli worek sucharów, wysypali na ziemię. Kazali staruszce, bo tylko ją zastali z domowników, zbierać. Gdy się nachyliła, zastrzelili. A potem całe obejście podpalili.

Za pomoc partyzantom aresztowali, a potem rozstrzelali kilka innych osób ze wsi. Ale i miejscowi partyzanci, zwłaszcza po tym, jak w Rajsku w odwecie za zastrzelenie dwóch Niemców hitlerowcy 149 mieszkańców wsi rozstrzelali, wszystkie zabudowania spalili, a murowaną cerkiew i bruk rozebrali, bali się atakować okupanta.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Ałła Matreńczyk, fot. archiwum Grzegorza Dzienisiuka, autorka

Odpowiedz