Home > Artykuł > Doskonalenie tradycji

Powołana z inicjatywy naszej redakcji, pod opieką prof. Aleksandra Naumowa, grupa prawosławnej inteligencji, stawiająca sobie za cel, poprzez wykłady, samodoskonalenie się, rozpoczęła działania od serii spotkań z naukowcami, artystami, ludźmi ciekawymi świata, opowiadającymi o swojej własnej drodze do osiągniętej pozycji. 2 czerwca wysłuchaliśmy Aleksandra Naumowa, 1 września architekta Jerzego Uścinowicza. Spotkania odbywają się w każdy pierwszy wtorek miesiąca o godzinie 17 w Akademii Supraskiej. 6 października posłuchamy posła Eugeniusza Czykwina. Spotkania mają charakter otwarty.

Oto historie, które przywiodły mnie do architektury. Od dzieciństwa targały mną sprzeczności, a może dwie zakotwiczone we mnie natury. Jerzy, czyli po grecku Georgios, to rolnik, osoba uprawiająca ziemię, żyjąca rytmem natury, ustabilizowana. Z drugiej strony mój patron to rycerz walczący nieustannie z demonem, szatanem, przedstawianym pod postacią smoka. Choć smok pojawił się na ikonach dość późno. Na pierwszych ikonach gruzińskich Georgios był przedstawiany jako patron Gruzji, ale jest też patronem Anglii i Rosji.

Z jednej więc strony prowadzę życie o rytmie ustabilizowanym, z drugiej dopada mnie co jakiś czas arytmia, wychodzę poza schemat. Następuje wtedy walka, także z samym sobą i ona zawsze inicjuje jakiś postęp, rozwój, jest konfrontacją z różnymi opiniami.

Drzemią więc we mnie te dwie natury. Raz jedna, raz druga zdobywa we mnie przewagę. Byłem bardzo żywym dzieckiem, wręcz nieznośnym, kochałem aktywność i rywalizację, która mnie napędzała.

W dzieciństwie wymykałem się z mamą na sobotnie nabożeństwa, najczęściej na wieczernie, tatuś był nauczycielem (akademickim – red.), więc w sposób oficjalny trudno mu było w tamtych latach chodzić do cerkwi. Mama zawsze zabierała mnie do cerkwi św. Mikołaja. Fascynowała mnie tajemnica, jaka mnie otaczała w cerkwi. Czułem tam spokój, kochałem mistykę, której nie mogłem ogarnąć rozumem.

Ale o dziwo, ten spokój wyzwalał we mnie potem jakąś eksplozję, stawałem się nadpobudliwy. Okazało się, że jestem uzdolniony muzycznie. Trzy słynne nauczycielki muzyki z naszego regionu, z Białegostoku, Zofia, Helena i Jadwiga Frankiewicz miały ciekawą metodę wyławiania uzdolnionych dzieci. Chodziły na przesłuchania do przedszkoli. Trafiły i do mojego. Okazało się, że mam dość dobry słuch, powiedziały, że nawet absolutny, że rozróżniam ćwierćtony, co było też i powodem moich udręk, bo bardzo się męczyłem na ogniskach i weselach. Kiedy ktoś fałszował, musiałem uciekać.

Równolegle, przez dziewięć lat, uczyłem się w szkole muzycznej, co ukształtowało moją wrażliwość. Szkoła ta nauczyła mnie systemu wyrażania uczuć, przekazu estetyki. Z drugiej strony miotałem się między kanonem muzyki klasycznej, owym ustabilizowanym kanonem harmonicznym, a pewną swobodą kreacji muzycznej. Znów odzywały się we mnie dwie przeciwstawne natury. Pod koniec liceum musiałem porzucić szkołę muzyczną. Tatuś powiedział mi: – Muzyka z ciebie raczej nie będzie. Zajmij się czymś innym. Poradził mi, bym zdawał na architekturę. Zdałem.

Zacząłem studia i uświadomiłem sobie, że schematy porządku, które istnieją w muzyce, funkcjonują i w architekturze. Owe schematy tak się we mnie utrwaliły – rytm, symetria – tak silnie się zakorzeniły, że w architekturze miałem już gotowy system porządkowania.

Architektura była jednak bardziej konkretna, pozostawała bliżej ikony. Ikony ukochałem od dziecka. Uwielbiałem patrzeć, szczególnie na stare ikony podczas cerkiewnych nabożeństw. Wprowadzały mnie w zupełnie inny świat.

W liceum uczyłem się w klasie matematyczno-fizycznej. Miałem po tacie pewne zdolności rysunkowe. Architektura stała się moim azylem, czymś, co muzykę kontynuowało, z drugiej strony, co pozostawało blisko ikony. Architektura całkowicie mną zawładnęła. Żyłem jej pulsem, ale specyficznym, przypominającym arytmię. Do dziś pracuję bardzo żywiołowo – nie potrafię projektować dziś dwie godziny, jutro dwie. Już na studiach projekty robiłem zazwyczaj ostatniej nocy, jakbym musiał walczyć ze sobą, snem, zmęczeniem, swoimi słabościami.

W zasadzie na studiach trochę się nudziłem, bo w przerwach między zaliczeniami i egzaminami nie bardzo było co robić. Zrywałem się tuż przed egzaminami. Wymyśliłem więc, że zostanę pilotem wycieczek zagranicznych, a że był wtedy stan wojenny, to bycie pilotem otwierało przede mną Bułgarię, Rumunię, Rosję czy Finlandię. Należałem do klubu pilotów wycieczek zagranicznych. Wtedy właśnie poznałem Małgosię [żona Jerzego – red.] i od tej pory jeździliśmy razem.

Tamten okres bardzo mi pomógł. Architektury uczyłem się nie z fotografii, co u nas było na studiach na porządku dziennym, bo wykładowca rzucał slajd, ale bez bezpośredniego jej oglądu.

Uczyłem się nie tak źle, bo studia skończyłem z wyróżnieniem i dwa razy dostałem stypendium ministra nauki, co dawało mi jakiś start. Zostałem na uczelni. Na trzecim roku, był wtedy stan wojenny, wytypowano mnie do wyjazdu na Zachód na architektoniczne warsztaty. Jechała jedna osoba z uczelni, więc było to wielkie wyróżnienie. Pierwszy raz jechałem na Zachód, co było wtedy bardzo trudne. Mąż mojej chrzestnej, wybitny neurolog, pomógł mi załatwić paszport. Na bilet lotniczy do Londynu wydałem koszmarne pieniądze, ze cztery ówczesne pensje.

Po raz pierwszy podczas tego wyjazdu doznałem swoistego olśnienia. Grupa młodych ludzi, po 15-20 osób, trafia do różnych zespołów. Zadaje się jej temat do rozwiązania, zwykle ekstrawagancki. Przedmiotem pracy mojej grupy była nowa scenografia do statku, który w Bristolu pełnił rolę pływającego teatru. Wymyśliłem Mistyczny Powiew Ducha – tak ją zatytułowałem. Zamiast żagli zaproponowałem sieć rybacką, która – jak się okazało – dawała bardzo ciekawy efekt świstania, swoistą muzyczną symfonię. Wygrałem konkurs. Projekt był realizowany przez dwa tygodnie przez wszystkich studentów. Podniosło mnie to bardzo na duchu – że mogę myśleć abstrakcyjnie, zwyciężać w konkursach.

Miałem szczęście, trafiałem we właściwe miejsca i do właściwych ludzi. Po warsztatach starałem się odrobić te koszmarne pieniądze, zostając w Anglii kilka tygodni.

W Londynie trafiliśmy do polskiego ośrodka społeczno-kulturalnego, a tam odbywał się zjazd żołnierzy armii Andersa. Spytaliśmy jednego z generałów, czy nie mógłby załatwić nam jakiegoś miejsca do spania. Popatrzył na mnie, wyjął klucz z kieszeni i powiedział: – Na Kings Road jest moja galeria. Dzisiaj możecie się w niej przespać, a jutro do was przyjadę. Szok! Pierwszy raz spotkałem się z sytuacją, żeby inny człowiek tak zaufał drugiemu, że daje klucz do swojej galerii z kosztownościami – obrazami i lustrami bardzo wartościowymi. Po dwóch tygodniach pracy u tego pana, który poprosił mnie o konserwację ram do obrazów, w pewnym momencie słyszę: – Dzisiaj jedziemy do prezydenta Kaczorowskiego. Oniemiałem!

Jakoś tak mi się życie toczyło, że przytrafiały mi się sytuacje, które wpływały na moje losy. Praca zawodowa. Pierwsze zlecenie – projekt cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego w Białymstoku. Wydawało mi się to niewykonalne, wymaga przecież ogromnej wiedzy. A tu taką świątynię trzeba zaprojektować! Sytuacja wyzwoliła jednak we mnie takie pokłady energii, gotowości sprostania zamówieniu, że rozpocząłem pracę naukową.

Bardzo lubiłem pracę ze studentami. Dydaktyka pasowała mi, ale równolegle podjąłem studia badawcze nad symbolem i archetypem w architekturze cerkiewnej, które okazały się być pracą nad doktoratem. Kiedy zacząłem działalność na uczelni, nie wyobrażałem sobie, że nie będę mógł projektować. Tak to jest – albo zajmujesz się nauką, albo twórczością. Gdy poświęcasz czas przede wszystkim twórczości, bardzo szybko wyskakujesz z uczelni, bo nie zdobywasz stopni naukowych. Ale ja się zawziąłem. Postanowiłem, że będę dwutorowy. Uważałem, że za wszelką cenę muszę zdobyć uprawnienia projektowe. Pojawiły się kolejne zlecenia. Projektowałem, wygrywałem konkursy. Fascynująca była dla mnie możliwość konkurowania, wyzwalała adrenalinę, życie czyniła intensywnym. Wystartowałem w pierwszym dla mnie konkursie w Moskwie na świątynię Tysiąclecia Chrztu Rusi. Zdobyłem honorowe wyróżnienie.

Doktorat otwierał pewien etap. Doszedłem po nim do wniosku, że głównym kryterium jest nie sama architektura, tylko treści, które wyzwala, i że owe treści dają możliwość zachowania tradycji, ale i ciągłego jej doskonalenia. Nie bez powodu św. Grzegorz z Nyssy powiedział, że niema sztuka potrafi mówić, czyli że architektura ma wartość symboliczną, a symbol mówi. Ten aspekt stał się tematem późniejszych moich książek i artykułów.

W architekturze spełniam się poprzez tworzenie, ale i jej badanie. To sprzężenie zwrotne. Badania inicjują pewne koncepcje projektowe, a projektowanie na odwrót, wskazuje na konieczność badań. Uważam, że jest to jedyna metoda projektowania, która daje szansę powodzenia.

Architektura ma pewną wyższość nad innymi sztukami. Jest chyba najbardziej trwała. Nawet po jej zniszczeniu, można ją odtworzyć zgodnie z pierwotnym przesłaniem. Z obrazem czy rzeźbą jest gorzej. Zniszczonych dzieł do pierwotnej postaci nie przywrócimy. Odchodzą na zawsze. Ich kopie pozostaną ułomne.

Ale architektura ma też swoją wadę. Musi być realizowana szybko. Jeżeli robisz to za długo, a tak z reguły jest – tracisz nad nią kontrolę. Przejmuje ją wtedy inwestor, na przykład proboszcz. Staje się ona tworem jego już działalności. Architekt nie ma wtedy wpływu ani na kształt ikonostasu, ani ikonografii, ani na wyposażenie cerkwi. Gdy budowa trwa więcej niż pięć lat, kończy się wpływ architekta. On już tam nikomu nie jest potrzebny. Takie są moje obserwacje.

Dlaczego o tym mówię? Pierwotny zamysł architekta przywołania treści i tradycji gdzieś po drodze się gubi. Zawsze zazdrościłem malarzom, którzy swoje obrazy malują szybko i mają bezpośredni kontakt z tworzywem. Ten proces mogą skondensować. Może dlatego lubię projektować szybko, żeby po drodze nie utracić własnych myśli. Ta koncentracja i to spływanie – mam nadzieję – Bożej pomocy są krótkotrwałe. Wielokrotnie tego oświadczyłem.

W 1995 roku zostałem członkiem programu roboczego w Unii Architektów Miejsca Kultu. To była ciekawa grupa, która zajmowała się architekturą sakralną, dyskutowała nad nią i jeździła po świecie. W pewnym momencie musiałem przejąć rolę po swoim nauczycielu i mentorze, promotorze pracy doktorskiej, Konradzie Kuczy-Kuczyńskim, czyli kierować programem. Stała konfrontacja własnych myśli z myślą innych architektów na świecie podczas studyjnych wyjazdów czy kongresów architektury sprawiała, że musiałem sprostać nowym zadaniom.

Zaproszono mnie w tym samym czasie do prowadzenia wykładów z zakresu konserwacji na podyplomowym studium konserwatorskim w Toruniu. Od kilkunastu lat jestem tam nauczycielem akademickim.

To, że podjąłem wątek pracy międzynarodowej, wynikało i z tego, że jestem człowiekiem pogranicza. Gdy pytają mnie – kim jestem – Polakiem, Ukraińcem, Białorusinem – zawsze mówię, że człowiekiem pogranicza, przez którego przepływa wiele kultur i prądów. Mogę za profesorem Aleksandrem Naumowem powiedzieć, że moją ojczyzną jest prawosławie – uniwersalne i otwarte, ale jest ono kształtowane bez silnego związku z narodowością.

Dlaczego je sobie cenię? To pogranicze nie jest kategorią terytorialną. Jest kategorią silnego napięcia, kiedy tutejsze Kościoły zmuszone są do nieustannego uznawania wzajemnie swojej tożsamości, samookreślania się, do walki o przetrwanie. Tu wyostrzają się różnice i rośnie samoświadomość odmienności wspólnotowej. Bardzo silnie odczuwam wartość życia w tym środowisku.

Jerzy Uścinowicz przedstawił swoje projekty, pokazując także na zdjęciach ich realizacje. Zaprezentował cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego w Białymstoku, nawiązującą do białoruskiego gotyku – cerkwi obronnych z XIV i XV wieku, wraz z jej bogatą symboliką, między innymi kryształu, jako drogocennego kamienia, symbolizującego Chrystusa. Pokazał cerkiew Świętej Trójcy w Bielsku Podlaskim przy szkole ikonograficznej, małą 4,5 na 4,5 metra, ale o efekcie monumentalności, będącą jakby ikoną do której się wchodzi. Cerkiew Pokrowy Bogarodzicy w Bielsku Podlaskim to już świątynia krzyżowo-kopułowa, nawiązująca do tradycji staroruskiej, obecnej także przed wiekami w Mielniku, ale dostosowana do współczesnych czasów z jego wspaniałymi możliwościami konstrukcyjnymi. Mówił także o cerkwi św. Jerzego Zwycięzcy, budowanej wraz z dzwonnicą na białostockim Nowym Mieście. W cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego w Bobrownikach zachowano w całości pierwotny zamysł architekta, wznosząc prostą drewnianą świątynię w wiejskim stylu na wysokim kamiennym fundamencie, malowniczo wpisaną w cmentarne wzgórze. Mówił też o cerkwi budowanej w Grodnie, o projekcie świątyni, która wygrała konkurs w Moskwie, będącej współczesną odpowiedzią na tradycję, o projekcie pustelni rzymskokatolickiej zrealizowanym pod Brańskiem, także o scenie greckiej teatru Gardzienice pod Lublinem, o projektach wielu znaków memorialnych, przypominających swą wielkością kaplice.

Przedstawiał również niezrealizowane, głównie z powodów finansowych inwestora, projekty świątyń i kaplic. Myśl jednak w nich zawarta została utrwalona. Można do niej sięgać w przyszłości. Może też inspirować innych twórców

Wysłuchała i zdjęcia Anna Radziukiewicz

Odpowiedz