W Karabachu trwa wojna. Najprawdziwsza. Codziennie giną tam setki ludzi. Świat już zdążył znudzić się codziennymi newsami, wszystko powoli powszednieje i blaknie. Moje serce krwawi i nie ukrywam tego. I to nie tylko dlatego, że kocham Ormian. Bo ja generalnie kocham ludzi. I Azerów też bym chciał, choć na razie nie było jakoś ku temu okazji. Opisując więc to co poniżej, postaram się o taki obiektywizm, na jaki mnie stać.
Karabach, Arcach (orm.), Qarabag (az.) – to niewielka górzysta i lesista kraina, wielkości najmniejszego naszego województwa, a zamieszkana jedynie przez 150 tysięcy osób (w roku 1990 było ich 200 tysięcy, z czego trzy czwarte stanowili Ormianie, prawie jedną czwartą Azerowie, a reszta to Kurdowie i Rosjanie). W Karabachu nie ma ropy ani gazu, nie ma złota i innych bogactw, nie ma wieży Eiffla ani niczego, o co według 99 procent ludzi na świecie warto by walczyć.
O co więc ta wojna?! – pytają mnie niemal wszyscy znajomi. Odpowiedź i łatwa, i piekielnie trudna zarazem. Najprościej ujmę to tak: Karabach jest dla Ormian tym, czym dla Serbów Kosowo, a dla prawosławnych w Polsce Grabarka. Czy Serbowie mogą żyć bez Kosowa, a my bez Grabarki? Tak – tylko jak?
Żeby więc zrozumieć, o co ten konflikt, bez odrobiny historii się nie obejdzie. Wiem, że nikt jej nie lubi, ale jeśli nie napiszę tego, co teraz napiszę, nigdy nie zrozumiecie, o co chodzi.
Według najstarszych źródeł pisanych, Arcach w VIII wieku p.n.e. był częścią państwa Urartu, które dało początek Armenii. Stało się to bardzo dawno, lat temu ponad dwa tysiące. W każdym razie chrześcijaństwo dotarło tu równie szybko jak do Armenii, czyli w połowie pierwszego wieku, za sprawą dwu apostołów – Judy Tadeusza i Bartłomieja. Osobisty uczeń tego pierwszego – św. Dadi – do dziś, czyli już blisko dwa tysiąclecia, spoczywa w monasterze Dadivank. W ogóle cerkwi tu i monasterów z pierwszych wieków chrześcijaństwa – moc (pisałem o tym na stronie internetowej Przeglądu Prawosławnego).
Gdy tysiąc lat temu Turcy zniszczyli Armenię, wielu Ormian uciekło do tego trudno dostępnego, górskiego obszaru. W roku 1813 Karabach został włączony do Imperium Rosyjskiego, czyli piętnaście lat wcześniej niż reszta Armenii.
Gdy więc w 1822 roku Rosja postanowiła stworzyć nową prowincję, która z czasem stanie się Azerbejdżanem, a jeszcze potem sowiecką republiką, to Arcach zdecydowano włączyć właśnie do niej, gdyż Ormianie wciąż dążyli do niepodległości.
Azerowie napłynęli tu w XVI-XVII wieku. W zasadzie nie tyle w góry, co do nizinnej części Karabachu, na której istniało kiedyś państwo Albanów kaukaskich (nie mających nic wspólnego z dzisiejszą Albanią), którzy już kilka wieków wcześniej zostali sturczeni i porzucili chrześcijaństwo. Nie mieli więc Azerowie (również należący do rodziny tureckiej i muzułmańskiej) większych problemów z osiedleniem się na ich ziemiach.
Próbuję to wszystko zrozumieć i sobie poukładać. Więc tak: Ormianie mieszkają tu od „zawsze”, Azerowie od pięciuset lat (jedni i drudzy albo ten okres skracają, albo wydłużają). Nieistotne – zgódźmy się, że od dawna. Czy wobec tego, logicznie, mają prawo mówić, że są u siebie, skoro trwa to już kilka wieków?
W czasie pierwszej wojny światowej Azerowie, wspierani przez Turcję, zajęli Karabach. I gdy po wojnie Turcja znalazła się wśród państw pokonanych, alianci przyznali Karabach właśnie Azerom, licząc na ich ropę i gaz, gdyż złoża w Baku uznawane były wówczas za największe w świecie.
W międzyczasie cały Kaukaz zajęli bolszewicy, którzy decyzją Stalina również przyznali Karabach Azerom, karząc w ten sposób wciąż wojujących o niepodległość Ormian. W roku 1923 na większości jego terytorium utworzono Ormiański Okręg Autonomiczny, a resztę wcielono bezpośrednio do Azerskiej SRR. Od tego momentu liczba ludności azerskiej, co zrozumiałe, zaczęła wzrastać gwałtownie. Perfidia polegała i na tym, że ta ormiańska autonomia została przez Stalina tak pomyślana, by jej terytoria w całości okrążone były przez okręgi azerskie, co pozbawiało ormiański Arcach łączności z resztą Armenii.
A potem nastały dziesiątki lat wspólnej armeńsko-azerskiej biedy, pod komunistycznym butem. Granice stały się w zasadzie iluzoryczne, zresztą i tak wszędzie obowiązywały przepustki, pozwolenia i komandirowki. Przemieszały się więc nacje w Karabachu, za głównego wroga mając bolszewika, a nie sąsiada. Bo sąsiad z czasem okazywał się i kumplem, z którym razem pito to samo wyborne wino, zakąszając tym samym przepysznym szaszłykiem. Śpiewała więc często młodzież przy ognisku te same piosenki, nie bacząc na to, czy kto chodzi do cerkwi, czy do meczetu. A zresztą i tak nikt tam nie chodził, bo w ateistycznym państwie tego nie czyniono.
Gdy po rozpadzie ZSRR w grudniu 1991 roku zorganizowano referendum, przytłaczająca większość mieszkańców, tak Ormian jak i Azerów, opowiedziała się za niezależnością. Na przełomie lat 1991/1992 wojska radzieckie, a w zasadzie już rosyjskie, wycofały się więc z Karabachu, co momentalnie wykorzystali Azerowie, przeprowadzając wiosenną ofensywę, by wziąć pełną pulę. Bez rezultatu jednak. Bo gdy dwa lata później podpisywano rozejm, Ormianie kontrolowali niemal cały swój okręg autonomiczny plus tereny oddzielające ich od Armenii. Azerbejdżan stracił więc dziesięć procent tego co posiadał (Azerowie twierdzą, że dwudziestu). Około 750 tysięcy osób z obydwu państw i z Karabachu oczywiście zostało przesiedlonych, zginęło sześć tysięcy Ormian i jedenaście tysięcy Azerów, odpowiednio 20 i 30 tysięcy osób odniosło rany.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Paweł Krysa