Home > Artykuł > Co tu zrobimy jest zapisane u Boga

Co tu zrobimy jest zapisane u Boga

Jedziemy do Jablonca nad Nysą. – Przez Worek Turoszowski? – pyta ojciec Marek Bonifatiuk, proboszcz parafii prawosławnej w Zgorzelcu. Worek Turoszowski leży w powiecie zgorzeleckim.

– Tak – odpowiadam. Krajobraz niegdyś piękny, rozciągnięty wzdłuż Nysy Łużyckiej – falisty, z płatami lasów, teraz przeorany przez człowieka na niebie i ziemi. Nie ma gdzie oczu utkwić, by nie potknąć się o „śmieci” cywilizacji. Niebo „przekreślają” wzdłuż, w poprzek, na ukos smugi spalin, zostawionych przez samoloty. Dlaczego tak gęsto? – W pobliżu są duże lotniska – we Wrocławiu, Pradze, Dreznie, Wiedniu, Berlinie – wyjaśnia o. Marek.

Powietrze mielą, wystawione wysoko na wzgórzach, stada wiatraków. Swą obłą, stalową wyniosłością przytłaczają wszystko co różnorodne, żywe i piękne. W nocy migają czerwonym, pulsującym światłem. Niepokoją. Drogę przecinają nad samochodami dziwne kładki. To taśmociągi. Sunie nimi dwanaście milionów ton rocznie brunatnego węgla z kopalni do elektrowni, tam, gdzie ogromne kominy, przypominające kadzie, wypuszczają ze swoich brzuchów srebrzystoszare kłęby. W cieniu kominów, na kilku chyba hektarach, rozlokowało się w jednym szklanym bloku kolejne cywilizacyjne monstrum – fabryka pomidorów. W nocy jarzy się szklana fabryka na dziesięć na pewno kilometrów. Wybija okoliczne wsie i miasteczka ze snu. W takim zanieczyszczeniu osadzona? Pod kominami? Bo tańszy dostęp do ciepła. Ludzie zjedzą pomidory, pięknie wystawione w supermarketach. I jeszcze zraniony kawał ziemi, z ogromnym wyrobiskiem, sięgającym w głąb ze trzysta metrów. Stąd wyjęto węgiel i leja niczym nie zaplombowano. Można wodą. Ale Nysa Łużycka musiałaby go napełniać sto lat.

Polska Grupa Energetyczna chce rozbudować elektrownię i powiększać kopalnię. Teren już kupiła. Czesi protestują, tam właśnie, gdzie wiezie mnie ojciec Marek – we Frýdlandzie, Hradku, Jabloncu, czyli w kraju libereckim. Kraj, inaczej województwo, przez ogromny pobór wody przez kopalnię i elektrownię, zatrudniające pięć i pół tysiąca osób, traci źródła pitnej wody. Polska strona zaprzecza czeskim ekspertyzom i niepokojom, choć w ubiegłym roku w Bogatyni, sercu turoszowskiego worka, wyczerpały się dwa ujęcia pitnej wody.

Człowiek nie jest już gospodarzem tego, co mu Bóg ofiarował w swojej miłości – myślę. Jest bezwzględnym eksploatatorem. Będzie dłubać w tej ziemi do 2044 roku, aż wydłubie wszystko.

Ale my jedziemy do Jablonca, z którego sto kilometrów do Pragi, dobrą drogą. Tam spotkamy się z batiuszką Michałem Hryhą i jego matuszką Anną, przyjaciółmi ojca Marka. – To molitwiennik i postnik – krótko kreśli portret o. Michała proboszcz ze Zgorzelca.

– Materialny cel – samochód, dom, wykształcenie? Cóż wart! – mówi ojciec Michał, kiedy nasza rozmowa zeszła na tor rozważań. Samochód rdza przeżre. Zbudujesz dom. Powódź go może zniszczyć.

Ma na myśli te domy w Bogatyni? – myślę. Kiedy niewinna Miedzianka, strumyk bardziej niż rzeka, wezbrała w 2010 do prawie sześciu metrów i wylała na Bogatynię, tysiąc mieszkańców zostawiając bez dachu nad głową. Rwała i topiła. Szkody? Na 225 milionów złotych zostawiła. Telewizja, jak sensacyjny spektakl w odcinkach, tamto nieszczęście jednej z najbogatszych gmin w Polsce pokazywała.

– Tam bogactwo Bóg nam przygotował. Tam, nie tu – ciągnie o. Michał, wskazując na niebo. – Ile czasu poświęcamy, żeby zdobyć tamto bogactwo? Powiem jeszcze: wróg zajmuje nas wszystkim, by odciągnąć od Boga.

Ojciec Michał zaczynał swoją posługę jako duchowny w monasterze na zakarpackiej Ukrainie, w irszawskim rejonie, we wsi Busznice – urodził się w pobliżu tego monasteru. Śmieli się ludzie z niego i matuszki Susanny. Bo za co ręce założą? Ani kopiejki nie mają. A trzeba dom dla sióstr pobudować. Ale zaczęli. Nikt nie chciał pracować na budowie za darmo. Więc płacili.

– To Matier Boża upodobała sobie to miejsce i nam pomagała – dziś komentuje o. Michał.

W ciągu dwóch lat wybudowali piętrowy korpus, dziesięć na trzydzieści metrów. I tu w Jabloncu się śmieli: – O jeszcze fary (po czesku plebania) chce! Minął rok i jest fara. Pośrednik sprzedawał dom, niedaleko cerkwi. Nie było pieniędzy. Trzeba było wziąć pożyczkę.

Ale przychodzi parafianin i mówi: „Sprzedałem mieszkanie i pożyczę wam pieniądze”. Minął rok, a on: „Nie zwracajcie mi”.

– To co tu zrobimy, jest zapisane u Boga na górze – mówi ojciec Michał. – A jak dobrze będzie, odejdziemy z tej ziemi, a tam na górze „kapitał”! Ludzie budowali kiedyś świątynie i nie mieli świadomości, że modlitwa za budowniczych będzie trwała wiekami, podczas każdej Liturgii.

Przyjechał tu na zaproszenie metropolity Ziem Czeskich i Słowackich Krzysztofa, który chciał, żeby w Jabłoncu zorganizować prawosławną parafię.

Opowiada o swoich ofiarnych parafianach. Jedna kobieta ufundowała prestoł, inni ludzie wszystkie dzwony. Ikony w cerkwi to też ofiary. –

Przyjemnie jest modlić się w cerkwi, w której Bóg przyjął wasze ofiary – zwraca się do wiernych batiuszka. – Pamiętacie tę historię z Atosu, jak dzwon oberwał się z dzwonnicy i stoczył się rozbity do morza? – pyta. – Matka Boża nie przyjęła tamtej ofiary, bo była kupiona za „nieczyste” pieniądze.

Kiedy o. Michał tu przyjechał piętnaście lat temu, jego ojciec duchowy powiedział: – Co tylko możesz, rób. Nie czekaj. Nie oceniaj – wyjdzie, nie wyjdzie.

Jesteśmy w cerkwi, dawnym kościele, położonym na peryferiach 50-tysięcznego miasta. Stoi na skarpie, bo teren tu już mocno pofałdowany. Pierwsza kaplica, prywatna, na tym miejscu powstała w 1735 roku. Obok stał rozległy, bogaty dom – stoi do dziś. Jego gospodarz szedł kładką – tunelem, wyprowadzonym z piętra domu do kaplicy na codzienną modlitwę. Kilka razy w roku zapraszał księdza, by ten odsłużył w kaplicy mszę. Nie ma już tej rodziny, która dom i kościół budowała. Byli Niemcami. Po drugiej wojnie Jablonec stał się miastem, zamieszkałym przez Czechów.

Kaplicę rozbudowano potem tak, że stała się niewielkim kościołem. Kiedy przyjechał tu o. Michał, świątynia zdawała się już być nikomu niepotrzebna. Prawosławni wzięli ją od Kościoła katolickiego w arendę. W 2013 roku katolicy kościół sprzedali prawosławnej parafii. Jego ściany były popękane tak, że mogły złożyć się jak domek z kart.

Remontowali świątynię dwa lata, od dachu po fundamenty. Pomagał arcybiskup Pragi i ziem czeskich Michał. Parafianie też nieśli swoje ofiary. Widzieli, jak batiuszka trudzi się tu od rana do nocy, więc i oni się włączali. Wymieniono okna, drzwi, posadzki, kupiono dzwony, których tu nie było od drugiej wojny – wszystko robiono pod okiem konserwatora, który pozwolił wstawić ikonostas, rzeźbiony w drewnie, wykonany na Ukrainie. Boczne ściany z przodu u góry połączono grubym metalowym prętem, by się nie rozchodziły. Z tyłu tę rolę pełni balkon dla chóru.

Batiuszka na naszą wizytę zapalił świece na wszystkich podświecznikach. Było czysto, przytulnie i uroczyście, jak u dobrego gospodarza, który dom chce pokazać gościom.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz

fot. autorka

Odpowiedz