Home > Artykuł > Proboszcz z Sokółki

Był rok 1961, decyzją Sejmu Święto Trzech Króli przestało być dniem wolnym od pracy.

– 14 stycznia wszyscy musicie być w szkole – surowo zapowiedział wychowawca uczniom podstawowej szkoły w Łoknicy. W klasie wszyscy byli prawosławni, od lat ani na Boże Narodzenie, ani na Nowy Rok, ani na Kreszczenije nikt się do szkoły nie wybierał.

O nowym zakazie 12-letni Włodek Misiejuk w domu nawet nie pisnął. Mieszkał w Podrzeczanach, od najmłodszych lat mama Nadzieja i tata Jerzy swoich chłopców do cerkwi w odległych o cztery kilometry Czyżach prowadzili, starszy brat Grzegorz (który za sprawą pomyłek w urzędowych papierach nosi nazwisko Misijuk), chrześniak czyżowskiego proboszcza Wasilija Wasilijewa, uczył się już w seminarium w Warszawie. – Ach, gdyby dziadek tego dożył, cieszyłby się tak bardzo – nieraz powtarzał tata. Włodek nie pamiętał dziadka, dziadek zmarł przedwcześnie, pobity przez wojennych rabusiów. Chłopak, nim poszedł do szkoły, już czytał po polsku i po rosyjsku. Wcześnie też nauczył się czytać po słowiańsku. Gdy zmarła babcia, w ciągu czterdziestu dni trzy razy przeczytał Psałterz.

Na Boże Narodzenie, na Nowy Rok i na Kreszczenije nabożeństwa odprawiano nocą. Zawsze na nie jeździł z rodzicami, zabierając po drodze starsze sąsiadki. Teraz miałby nie pójść? Nie.

Na odpowiedź dyrekcji nie trzeba było długo czekać. Już następnego dnia odbyła się rada pedagogiczna. Dwója ze sprawowania na następny okres, obniżka ocen ze wszystkich przedmiotów. Za rok, a więc już w siódmej klasie, na prawosławny Nowy Rok już nikt nie pojawił się w klasie. „W domu byłem” przyznawali uczniowie, a nauczyciel na to, ni to do klasy, ni to siebie: „Misiejuk to przynajmniej do cerkwi poszedł”.

W domu nieraz mówiło się o furmanach z sąsiednich wiosek, którzy nie wrócili do domu. A wyruszyli na polecenie władz gminy w Orli po drewno do lasu, tam zostali otoczeni przez uzbrojony oddział. Był wśród tych furmanów sąsiad Misiejuków z Podrzeczan, dziś męczennik chełmski i podlaski. Był i stryjek Włodka, na szczęście odszedł na chwilę do lasu, a gdy zobaczył co się święci, uciekł, tracąc nie bez żalu konia, ale ocalając życie.

Mama bardzo chciała, by syn został lekarzem. Włodek póki co rozpoczyna naukę w liceum białoruskim w Hajnówce. Po dziesiątej klasie nauczyciel wytypował go do Ochotniczego Hufca Pracy, a to oznaczało cały miesiąc pracy w pegeerze.

– Mam u rodziców ochotniczy hufiec pracy – nie godził się chłopak. – Rodzice ciężko pracują, żebym mógł się uczyć.

– A państwo socjalistyczne ciebie nie uczy? – na to nauczyciel, grożąc że w przypadku odmowy nie otrzyma świadectwa.

Wałodzia postanowił na to nie czekać. Od razu poszedł do sekretariatu, zabrał dokumenty.

– Coś ty narobił! – nie mógł zrozumieć wychowawca. – Gdzie pójdziesz? A może „tam”?

„Tam” znaczyło do seminarium, bo wiedza o tym, że brat Grzegorz był już duchownym, nie pozostała tajemnicą. O. Grzegorz służył najpierw w Ornecie, później w Tarnogrodzie.

– Jak jeden poszedł na Nemetczynu, to drugi już nie pójdzie do seminarium – był przekonany sąsiad z Podrzeczan. – A właśnie że pójdę – Włodek nie krył już swoich planów. – Durakom budiesz.

A więc seminarium. W ciągu roku zaliczone dwie klasy. A potem i seminarium, i liceum dla pracujących, i studia na Akademii Teologicznej.

Włodzimierz był ipodiakonem metropolity Stefana, dobrotliwego, nieskorego do gniewu władyki.

Choć zdarzało się, że strofował seminarzystów, że odchodzą na państwowe posady. Odkąd była możliwość jednoczesnego ukończenia liceum dla pracujących, zdarzało się to dość często.

W seminarium wszyscy pamiętali jeszcze starszego o cztery lata brata Włodzimierza, teraz już o. Grzegorza. I porównywali. – Czasami przez to było łatwiej, czasami gorzej – mówi o. Włodzimierz. Z praktyką na pewno łatwiej.

Na piątym roku studiów się ożenił. Matuszkę Walentynę wypatrzył w parafii Kośna, dokładniej w mieszczańskiej wsi Dasze (w parafii były nawet dwa cmentarze, jeden dla mieszkańców Dasz, drugi dla mieszkańców pozostałych wsi). Pobrali się po zaledwie kilkumiesięcznej znajomości.

Święcenia kapłańskie o. Włodzimierz przyjął z rąk władyki Nikanora 22 lutego 1970 roku – miał objąć parafię w Jurowlanach. Jeszcze tylko przez dziesięć dni odbywał praktykę w białostockim soborze pod okiem syna św. Maksyma Gorlickiego, także o. Maksyma Sandowicza. Ale tuż po intronizacji władyki Bazylego nastąpiła zmiana planów. Władyka Nikanor postanowił wyznaczyć młodego duchownego do Sokółki na wikariusza. – Chcecie, żebym i ja miał tutaj swoje Pasynki? – zaoponował sokólski proboszcz, bo w Pasynkach między zwolennikami proboszcza i młodego wikariusza rozgorzał duży konflikt (w ciągu dwóch lat zmieniło się 21 duchownych).

O. Włodzimierz został więc wikariuszem w Zabłudowie, proboszczem był wtedy o. Borys Bogdanowicz. Młody batiuszka uczył religii w Koźlikach, zajęcia odbywały się w domu Sokołowskich, krewnych pochodzącego z tej wsi marszałka ZSRR Wasilija Sokołowskiego, który po wojnie co najmniej raz swoje rodzinne strony odwiedził. Zastępował chorego o. Aleksego Mularczyka w Supraślu, jeździł też do Supraśla po jego pogrzebie (z Zabłudowa było wtedy chyba z 70 autobusowych połączeń).

Potem, krótko, przez dwa tygodnie, pełnił obowiązki proboszcza w Wojnowie, służył w wybudowanej przez o. Aleksandra Awajewa, posłusznika starców Warsonofija i Nektariusza z Optyńskiego Monasteru i wyświęconej w 1927 roku przez metropolitę Eulogiusza cerkwi. Matuszka Irena Makal pomagała śpiewać.

– Nasze dzieci wyjechały już za Oder, bo tu jest niebezpiecznie – tłumaczył wspaniałą ruszczyzną jeden z parafian. – A byliście wczoraj w Mrągowie? Takich miast w Polsce nie ma.

Królowy Most, pierwsza samodzielna parafia z urokliwą cerkwią św. Anny. Erygowano ją w 1900 roku, cztery lata później rozpoczęto budowę plebanii, domu dla psalmisty i budynku parafialnej szkoły, w końcu w 1913 – obecnej cerkwi św. Anny. Nim ówczesny proboszcz Owczarewicz wyjechał w bieżeństwo, zdołał ją prowizorycznie przykryć. Już do Królowego Mostu nie wrócił, a cerkiew wraz z pozostałymi budynkami w niejasnych okolicznościach przeszła w posiadanie właściciela majątku Józefa Młodeckiego. Parafianie nieraz opowiadali o. Włodzimierzowi, jak Młodecki urządził w cerkwi stajnię, jak raz czy dwa nocą ktoś otwierał jej drzwi, gwizdał, płosząc konie, których potem właściciel długo musiał szukać po całej okolicy, jak długo musieli zabiegać o zwrot całej posesji, jak w końcu w 1928 roku odzyskali cerkiew (budynek szkoły przeszedł w użytkowanie parafii katolickiej w Dojlidach), jak w 1936 roku uzyskali prawo do otwarcia etatowej filii parafii w Gródku, jak batiuszka nocował po kolei u parafian, bo wciąż byli bez plebanii, jak nie mogli przyjąć w cerkwi biskupa Sawy Sowietowa, a żeby spotkać się z władyką biegli do Majówki, do domu Mikołaja Kawelina, prawnuka słynnego admirała Iwana Krusensterna, który dowodził pierwszą rosyjską wyprawą morską dookoła świata, wnuka Aleksandra Krusensterna, budowniczego i pierwszego właściciela pałacu w Dojlidach, nazywanego teraz od nazwiska ostatniego posiadacza pałacem Lubomirskich.

Sowieci nie unormowali sytuacji. Na plebanii urządzili sielsowiet, a w nocy na Paschę zorganizowali spotkanie produkcyjne. Wkrótce parafia odzyskała samodzielność, a za Niemca plebania wróciła do prawosławnych.

To w tej plebanii zamieszkał o. Włodzimierz z matuszką, którym wkrótce urodziło się dwóch synów – Bogdan i Andrzej.

Misiejukowie bardzo polubili Królowy Most, zżyli się z jego parafianami. Nawet jak przejechali do Sokółki, przez kilka dobrych lat mówili: „A u nas w Królowym Moście…”.

– Czułem się tam nawet bardziej potrzebny – przyznaje o. Włodzimierz. A to jako radca prawny czy choćby tłumacz. Tak, tłumacz. Bo gdy przed nauczycielami stanął wymóg ukończenia studiów wyższych, poloniści nieraz przychodzili z prośbą o pomoc w przetłumaczeniu starocerkiewnych tekstów.

Ludzie byli bardzo zżyci. I bardziej wrażliwi na sąsiedzki los.

Kiedyś, gdy matuszka była w szpitalu, batiuszkę odwiedził brat. Razem postanowili grochówkę ugotować, zapomnieli jednak wcześniej namoczyć groch. Batiuszka poszedł udzielać ślubu, na plebanię przyszły ogrzać się dziewczęta. – Oj, batiuszka będzie głodny, szybko się zorientowały, bo zupa nie dość, że z nienamoczonego grochu, to jeszcze się przypaliła. I młodzi szybko batiuszkę z bratem na wesele zaprosili. Odtąd batiuszkę i matuszkę zawsze zapraszali na wesela, nawet niańkę dla dzieci organizowali.

Gdy młodsi, porywając matuszkę, szli na tańce, starszyzna obsiadywała o. Włodzimierza. „A kim są luteranie, a kim staroobrzędowcy” – w swobodnej atmosferze padały pytania, bo głód wiedzy był duży, a z literaturą, czasopismami, nie mówiąc już o programach radiowych czy telewizyjnych było krucho.

W dużej plebanii w Królowym Moście także biskup Nikanor miał swoją rezydencję, na drzwiach przypiął swoją wizytówkę. Zajmował dwa pokoje, tak na wszelki wypadek, żeby nie ziściły się plany zajęcia części plebanii przez pocztę. I wiosną, i latem przyjeżdżał w poniedziałek, wracał do Białegostoku w sobotę. Był bardzo skrupulatny, dawał praktyczne rady. I lubił dużo opowiadać, najbardziej o parafii w Jacznie.

Religii batiuszka uczył i w Królowym Moście, i w Borkach, i w Załukach, wszędzie było sporo dzieci. Korzystał z przedwojennych podręczników. Kiedyś w latach seminaryjnych obecny metropolita Sawa poprosił seminarzystów o uporządkowanie po pożarze metropolitalnej piwnicy, pełnej kompletów książek do religii po polsku, białorusku, rosyjsku i ukraińsku. O. Włodzimierz razem z kolegami pakował je po sto sztuk, podpisywał, teraz wiedział, gdzie ich szukać.

– A gdzieś ty tyle dzieci znalazł? – nie mógł nadziwić się biskup Sawa, gdy odwiedził parafię na trzeci dzień Trojcy. A o. Włodzimierz poprosił o zwolnienie z zajęć prawosławnych uczniów z Załuk, wtedy ponad stu się ich w szkole uczyło. Dyrektor się zgodził, bo koniec roku był tuż tuż, a cerkiew zapełniła się młodymi ludźmi.

Przy okazji tych lekcji religii, które odbywały się w domach parafialnych, zdarzało się, że i spowiadał starszych, którym bardzo trudno byłoby do cerkwi dotrzeć.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Ałła Matreńczyk

fot. archiwum rodzinne, Adam Matyszczyk, Anna Radziukiewicz

Odpowiedz