Home > Artykuł > Z Orli do Sejmu

Zawiązana z inicjatywy naszej redakcji, pod opieką prof. Aleksandra Naumowa, grupa prawosławnej inteligencji, stawiająca sobie za cel, poprzez wykłady, samodoskonalenie się, rozpoczęła działania od serii spotkań z naukowcami, artystami, duchownymi, ludźmi twórczymi, opowiadającymi o swojej własnej drodze do osiągniętej pozycji. 2 czerwca wysłuchaliśmy Aleksandra Naumowa, 1 września architekta Jerzego Uścinowicza, 6 października posła Eugeniusza Czykwina. Spotkania odbywają się w pierwszy wtorek miesiąca o godzinie 17 w Akademii Supraskiej. Mają charakter otwarty. W listopadzie spotkania nie będzie. Kolejne w grudniu.

Urodziłem się w 1949 roku. Moi rodzice przyjechali do Orli, miasteczka, które przed wojną liczyło trzy tysiące mieszkańców, w tym dwa tysiące Żydów, kilka rodzin katolickich, reszta to prawosławni. Prawie wszyscy Żydzi zginęli w obozie na Majdanku. Przeżyła rodzina Wajsztejnów, właścicieli trzech kaflarni. Sowieci, którzy przyszli w 1939, wywieźli ich, jako fabrykantów, w głąb Związku Radzieckiego.

Dzieciństwo wspominam jako szczęśliwe, chociaż rodzice byli bardzo biedni, od swoich rodziców nie mogli niczego otrzymać. Wieś mamy, która za mąż wyszła podczas okupacji, została po białoruskiej stronie. Mama nieraz płakała, że nie może odwiedzić ani rodziców, ani sióstr. Nawet na pogrzeb ojca, mego dziadka Emeliana, nie zdołała pojechać. W mojej pamięci utrwaliło się powiedzenie: Kob nie taja proklataja hranicia. Wykorzystałem jej zdanie jako przewodniczący polsko- -białoruskiej grupy parlamentarnej w latach 2001-2005, podczas spotkania z prezydentem Białorusi Aleksandrem Łukaszenką, prosząc go o otwarcie nowych przejść granicznych w Białowieży i na Kanale Augustowskim. Na co wyraził zgodę.

Ojciec, Grzegorz, urodził się w 1914 roku jako półsierota, ponieważ mojego dziadka Simiona wzięto tego samego roku do carskiej armii jako mładszego fiejerwierkiera moskowskowo artileryjskowo połka i już do domu nie wrócił. Babcia w biedzie wychowywała pięcioro dzieci.

Byłem czwartym synem. Mama, jak opowiadała, była niezadowolona, że jest w czwartej ciąży, ale sąsiadki pocieszały, że teraz urodzi się dziewczynka. Gdy przyszedłem na świat, była tak rozczarowana, że ojcu, pytającemu, jakie mi nadać imię, odparła: „Sam swoich synów nazywaj”.

W Orli była cegielnia, betoniarnia. Wielu więc było chłoporobotników, jak mój ojciec.

Kończąc szkołę podstawową, w 1963 roku, chciałem wyruszyć do Warszawy, by tam uczyć się na kolejarza. Zainspirował mnie mój starszy o dwa lata kolega Romek, katolik, który miał w Warszawie ciotkę. U niej mieszkał i chodził do technikum kolejowego. – Gdzie, do Warszawy!? – przerazili się rodzice. Ale mój wybór uszanowali. Ojciec powiózł mnie na egzaminy. Jechaliśmy całą noc – najpierw do Hajnówki, stamtąd odjeżdżał tak zwany „warszawiak”, czyli pociąg do stolicy, który stawał na każdej stacji, a może i przy każdym słupie. Egzamin zdałem. Mama wtedy mi powiedziała: – Synku, nie każy chto ty, bo nas Polaki nie lubiat. To był wyraz matczynej troski. Dziś mam żonę Polkę, wielu przyjaciół Polaków i wiele im zawdzięczam, ale to izreczenije, że „oni nas nie lubią” pozostało w pamięci. Teraz wiem, że ta cywilizacyjna granica jednak między nami jest i w różnych formach się przejawia, choć w bezpośrednich kontaktach mam wiele przykładów dobrej współpracy.

Jak znalazłem się w polityce? O zaangażowaniu się w politykę nigdy nie myślałem. Chociaż zainteresowania moje, chłopca z Orli, który zaczął się uczyć języka polskiego, tak jak i moi koledzy, dopiero w drugiej klasie szkoły podstawowej, bo jeszcze w pierwszej uczyliśmy się wszystkiego po białorusku, były nieco inne, to w Warszawie miałem piątki z polskiego i historii. Ciągnęło mnie do historii. Nawet chciałem na nią zdawać. I kiedy o tym powiedziałem swojej wychowawczyni, zaśmiała się: „Co ty, studiuj kolejnictwo”. Ukończyłem wydział transportu kolejowego na Politechnice Warszawskiej i zostałem kolejarzem.

Na studiach wchodziliśmy w dorosłe życie i przed każdym stały pytania o stosunek do Boga, do Cerkwi, ale też o to, kim jesteśmy w sensie narodowym. Musieliśmy dokonywać także innych wyborów, od których zależała kariera zawodowa – by awansować trzeba było zapisać się do PZPR lub „sojuszniczych” partii: Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego lub Stronnictwa Demokratycznego.

Kończąca przed nami studia młodzież z biednych białostockich wsi takich rozterek raczej nie miała. Zbyt żywe było doświadczenie Polski międzywojennej z jej represyjną wobec mniejszości polityką, zbyt świeże rany zadane przez polskie podziemie po drugiej wojnie, by wobec PRL-owskiej rzeczywistości zgłaszać większe pretensje.

My, dorastający w czasach późnego Gomułki i wczesnego Gierka, także docenialiśmy stworzoną przez socjalistyczną Polskę szansę wyrwania się „białoruskiej hołoty” z zamkniętego dla naszych rodziców kręgu biedy. Nie przyjmowaliśmy już jednak partyjnej propagandy bezkrytycznie. Czytaliśmy przemycane z Zachodu, z rosyjskim nie mieliśmy problemów, książki Sołżenicyna, emigracyjnych rosyjskich teologów i filozofów.

Dystansując się od obowiązującej w państwie ideologii nie mogliśmy też przyjąć za własną postawy naszych, w większości pochodzących z inteligenckich rodzin, polskich kolegów, według których prawdziwy Polak to katolik. Odstraszała nas ich coraz wyraźniejsza katolicko-narodowa identyfikacja. Raniło wyśmiewanie przez nich wszystkiego, a więc i naszej prawosławnej wiary, co ruskie. Byliśmy na rozdrożu. I wtedy, jakby na nowo, odnaleźliśmy się w Cerkwi.

A z Cerkwią u mnie było tak. W Orli rodzice prowadzili nas do cerkwi, chociaż orlanie nie za bardzo do niej chodzili. O. Grzegorz Sosna, zmarły w 2016 roku, mawiał, że orlanie do cerkwi za bardzo nie chodzą, ale kłócić się z batiuszką wszyscy biegną. Jako dziecko bardzo emocjonalnie przeżywałem szczególnie wielkopostne nabożeństwa. Ojciec, prosty, niepiśmienny, zawsze modlił się przed jedzeniem, po jedzeniu, rano i wieczorem. I był bardzo konserwatywny. Pięć hektarów ziemi obrabialiśmy bez konia, więc za konia trzeba było odrabiać u innych gospodarzy. Całe wakacje pracowałem na polu, bo starsi bracia już szukali pracy zarobkowej, a na czterech hektarach rosło zboże. Ojciec nie pozwalał go kosić kosą, bo to chleb i żaden kłos nie mógł się zmarnować. Sam ciężko pracował w cegielni, potem biegł jeszcze na pole. Więc z mamą żąłem sierpem, choć nikt w okolicy tego już nie robił, a ja, student Politechniki Warszawskiej, musiałem wysłuchiwać docinków o naszym zacofaniu. Później uświadomiłem sobie, jakie to było ważne dla mnie doświadczenie. Przebywałem z mamą przez kilka tygodni po dwanaście godzin w polu. Mogliśmy rozmawiać. Przy koszeniu rozmów nie ma. Koszącego i podbierającego zboże dzieli odległość, a żnący sierpami są obok siebie. Wysłuchałem tych wszystkich historii, szczególnie z jej białoruskiej wioski, o tym choćby, jak Bóg pokarał chłopca, który skrzywdził dziewczynę. Dziś nawet małe, zajęte komputerem, dzieci nie mają czasu na rozmowę z rodzicami.

Ojciec, mimo że nie oglądał telewizji, nie czytał prasy, przewidział na pół roku wcześniej upadek Gorbaczowa. W maju 1991 roku powiedział: Lude howorat, że tomu Gorbaczu uże bude chutko konec bo pokłoniwsia tomu biłomu. Nie zapytałem, skąd ojciec wiedział o rozmowie bez świadków Gorbaczowa z papieżem Janem Pawłem II. Największe instytuty w Ameryce i w całym świecie tego nie przewidziały.

Jak więc trafiłem do polityki? Przez Bractwo Młodzieży Prawosławnej. Przy cerkwi w Warszawie pojawił się młody człowiek w okularach. – Zapraszam was na spotkanie – powiedział. Okazało się, że to Jan Anchimiuk, wtedy młody asystent Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej, późniejszy władyka Jeremiasz. Władyka Jeremiasz poświęcił dziesięć lat pracy i wychował dwa pokolenia – moje było pierwsze – warszawskich studentów. Przełom lat 60. i 70. był okresem krytycznym dla naszej społeczności. Gierek budował państwo jednego narodu, jednej nacji. Poza tym następował rozpad dawnych więzi. Wieś pozostawała tradycyjna. Ludzie chodzili do cerkwi, ale cała powojenna sytuacja wywracała wszystko do góry nogami – monastery znalazły się za wschodnią granicą, prawosławnych z Chełmszczyzny i Bieszczad przesiedlono na Ukrainę i tzw. Ziemie Odzyskane, szalał powojenny terror, następowała migracja ludzi ze wsi do miast, rządziła jedna partia. Jeśli w takiej Orli ktoś był magazynierem w Gminnej Spółdzielni, to zapisywał się do PZPR-u. Nauczyciele nie chodzili do cerkwi. W Białymstoku, o czym opowiadał mi o. Serafin Żeleźniakowicz, jak jakiś, z pochodzenia prawosławny, urzędnik szedł ulicą Lipową, to przed cerkwią przechodził na drugą stronę, by ktoś nie pomyślał, że idzie na nabożeństwo. „Już w końcu lat 60. było wyraźnie widać, że lekcje religii i kazania nie trafiały do wszystkich, że bardzo wielu ludzi miało fałszywe albo nie miało żadnego wyobrażenia o życiu Cerkwi prawosławnej” – tak władyka Jeremiasz opisywał ówczesną sytuację.

To wszystko groziło rozpadem więzi, utratą tożsamości, polonizacją, odejściem od prawosławia. A jaka była wtedy sytuacja? Jedni z najbardziej aktywnych później członków bractwa – Mirosław Matreńczyk i Sławomir Makal – chodzili do jednej klasy w tym samym ogólniaku i przez lata nauki się nie dowiedzieli, że są prawosławni. Chyba taka była bojaźń, może ostrożność, zmuszająca naszych ludzi do ukrywania się. Bractwo było odpowiedzią na te wyzwania. Poza Warszawą spotkania z młodzieżą prowadzili duchowni – o. Serafin Żeleźniakowicz w Białymstoku, o. Leoncjusz Tofiluk w Hajnówce, o. Grzegorz Misijuk w Drohiczynie.

W 1980 roku zorganizowano pierwszą młodzieżową pielgrzymkę na Grabarkę. W drugiej poszło ze trzysta osób. Wpadliśmy w zachwyt. Tylu nas jest! Bractwo tworzyło się przed stanem wojennym. Władze miały inne problemy i za bardzo nami się nie interesowały. Wtedy na „drugiej” Grabarce napisaliśmy podanie do metropolity z prośbą o błogosławieństwo na utworzenie Bractwa Młodzieży Prawosławnej. Poprosiliśmy Ałłę Matreńczyk, wówczas jeszcze Niesteruk, córkę duchownego, by została jego przewodniczącą. W 1982 roku odbyły się pierwsze formalne wybory przewodniczącego, po otrzymaniu błogosławieństwa soboru biskupów na założenie organizacji. Nazwa organizacji była długa i dziwna – Koło Teologów Prawosławnych Szkół Teologicznych, Świeckich i Młodzieży Laickiej.

Przy wyborze przewodniczącego odpowiedzialność tak nas przytłaczała, że nikt nie chciał wyrazić zgody na kandydowanie. Władyka Jeremiasz, wtedy jeszcze świecka osoba, zaproponował, że wybierzemy trzy osoby, a przewodniczącego wylosujemy spośród nich. Znalazłem się w trójce, otrzymując najmniejszą liczbę głosów. Poszliśmy do cerkwi. Kartki włożyliśmy do Ewangelii. Pomodliliśmy się. Matuszka Warwara wyciągnęła kartkę i powiedziała: „Po woli Bożej Jewgienij Czykwin”.

A ja miałem już dwoje małych dzieci, z trzecim żona była w zaawansowanej ciąży i jako kontroler odpowiadałem za bezpieczeństwo ruchu pociągów na węźle białostockim i kilku przyległych stacjach. Do domu wracałem bardzo zmęczony. Kładę się do łóżka, zasypiam, ale wybudza mnie głos żony, Elżbiety:

– Gienek, jadę. – Dokąd? – Rodzić. – To jedź.

Dopiero po chwili dociera do mnie, że trzeba wstawać. I właśnie tej nocy urodziła się nasza Marysia.

Nie było możliwe dłuższe łączenie pracy zawodowej z przewodniczeniem bractwu, mimo że żona wzięła na siebie większość obowiązków związanych z dziećmi, nie ograniczała mojej aktywności, a między „kupką i zupką” pisała doktorat, potem robiła habilitację, z jej książki dowiedziałem się, że jako Białorusin jestem jednostką stygmatyzowaną. Za wszystko jestem jej bardzo wdzięczny.

Funkcja była wymagająca. Trzeba było jeździć po parafiach. Opinie na temat nowej organizacji były różne. Takie też: „Co ten Anchimiuk nam proponuje, jakieś protestanckie pomysły”. W innej parafii: „Batiuszka, zaproście młodzież na spotkanie”, zwracam się do proboszcza. A on nie i nie. „Dlaczego?” – pytam. „A, bo ludzie powiedzą, że matuszki mu mało, to jeszcze dziewczęta zwołuje”. I niespodziewanie pojawiła się propozycja pracy w chrześcijańskim stowarzyszeniu.

W PRL-u istniały trzy koncesjonowane organizacje skupiające ludzi wierzących – PAX, Polski Związek Katolicko-Społeczny i Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne, w skrócie ChSS – o charakterze ekumenicznym. Przewodniczący ChSS-u zwrócił się do metropolity Bazylego z prośbą, by zaproponował kogoś do działalności ze środowiska prawosławnego. Metropolita wskazał na mnie. Poszedłem do swojego arcybiskupa Sawy. „Idź i może coś zrobisz pożytecznego dla naszej społeczności” – powiedział władyka. Wahałem się, ponieważ myśleliśmy już wtedy o budowaniu własnej białorusko-prawosławnej reprezentacji o wydźwięku społeczno-politycznym. Więc albo tu, albo tam. Propozycję jednak przyjąłem. Odszedłem z kolei. Dostałem pobory na poziomie nauczyciela.

W moim życiu niezwykle ważna była znajomość i współpraca z trzema wybitnymi postaciami: arcybiskupem Jeremiaszem, metropolitą Sawą i Kazimierzem Morawskim.

Władyka Jeremiasz zawsze odgrywał w moim życiu bardzo ważną rolę. W Rowach nad morzem władyka kupił dla diecezji skromny domek. Jeździliśmy tam z dziećmi. Takie wakacje z władyką to był piękny czas. Ale dach w tym domku zaczął przeciekać i postanowiliśmy, że sami go naprawimy. Rozgrzaliśmy smołę. Mówię: „Sam polazę na dach. Bo co ludzie powiedzą, kiedy zobaczą prawosławnego arcybiskupa i jeszcze profesora smołującego dach”. A on: „Bądź cicho, a jak będziesz spadał, to kto ci rękę poda”. To były symboliczne słowa. Zawsze w trudnych dla mnie sytuacjach podawał mi rękę i był przy mnie. Był przy mnie w 1993 roku, gdy moi przyjaciele uznali, że nie mogę kandydować do Sejmu, a to już było po moich trzech parlamentarnych kadencjach i po uchwaleniu ustawy o stosunku państwa do naszej Cerkwi. Związane to było z ujawnieniem tzw. listy Macierewicza, na której znalazłem się jako tajny współpracownik. Byłem tym zaskoczony i zdruzgotany. Podałem do sądu ministra spraw wewnętrznych i sąd nakazał, by mnie publicznie przeprosił, ponieważ nie znalazł żadnych dowodów na moją współpracę.

Potem ta sprawa wróciła w czteroletnim procesie. Wtedy władyka Jeremiasz powiedział mi krótko: „Jak cię uznają za współpracownika, to się za bardzo nie przejmuj i jak cię nie uznają, to się za bardzo nie ciesz. Wiedz jedno – kto chce służyć Cerkwi, nie przeżyje życia, nie odczuwając ciężaru krzyża. Wiesz co robiłeś, ludzie wiedzą i Bóg wie”. Przyszedł mi też z pomocą, gdy mnie, już jako posła, w czasie majowej pielgrzymki młodzieży na Świętą Górę Grabarkę, jedna z uczestniczek z oburzeniem zapytała: „A co tu na Świętej Górze robi polityk”?. Nie bardzo wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Wyręczył mnie władyka, mówiąc do zgromadzonych: „Bóg jest miłosierny. Może to trudno zrozumieć, ale Jego miłosierdzie jest tak wielkie, że nawet polityk może być zbawiony”.

W Bractwie nauczyłem się oczywistej prawdy – w Cerkwi należy słuchać biskupa, a opiekę nad Bractwem w imieniu Soboru Biskupów sprawował władyka Sawa, który był drugą kluczową osobą w jego historii i moim życiu. Wszystkie nasze inicjatywy, także powstanie Przeglądu Prawosławnego, realizowane były z jego błogosławieństwem. Organizować każdego roku po piętnaście letnich obozów dla dzieci i młodzieży, budować ośrodek w Białowieży, prowadzić ożywioną międzynarodową wymianę młodzieży, wydawać Przegląd – mogliśmy dzięki surowej, ale i przyjaznej, prawdziwie ojcowskiej opiece władyki Sawy.

Wracam do politycznego aspektu. Znalazłem się w ChSS-ie. Kierował nim Kazimierz Morawski, który okazał się w moim życiu także ważną postacią. Był wnukiem księżnej Marii Branickiej i księcia Zdzisława Lubomirskiego. Książę Lubomirski był w 1915 roku prezydentem Warszawy. Wchodził w skład Rady Regencyjnej. Gdy Piłsudski przyjechał do Warszawy, najpierw udał się do pałacu Lubomirskich na Frascati. Później Lubomirski przekazywał Piłsudskiemu władzę. Mama Morawskiego, księżna Julia, wyszła za mąż już nie za arystokratę, tylko ziemianina Morawskiego z Wielkopolski.

Dla nas jako mniejszości Kazimierz Morawski, a dla przyjaciół Adzio, okazał się człowiekiem niezwykłym. Żartowaliśmy, że był arystokratą w czerwonym krawacie. Urodził się w pałacu w Małej Wsi pod Grójcem na około czterdziestu tysiącach hektarach ziemi, z pałacem w Warszawie na Frascati, gdzie dziś mieści się Muzeum Ziemi PAN. Morawski, podobnie jak duża część przedwojennej inteligencji, uznał PRL za trwały byt, w którym trzeba ratować wszystko co z narodowo-katolickiego dziedzictwa w nowej rzeczywistości da się zachować. Jednocześnie bliska mu była idea sprawiedliwości społecznej, jaką proponował nowy ustrój. Wychowany w pałacu, widział nędzę żyjących w czworakach bezrolnych chłopów. Na jego stosunek do powojennej rzeczywistości – o czym mi opowiadał – miały wpływ rozmowy z ukrywającą się w czasie wojny w ich pałacu (była Żydówką) przedwojenną senator o lewicowych poglądach, Dorotą Kłuszyńską.

Kazimierz Morawski miał bardzo dobre kontakty z moskiewskim patriarchatem. Ruska Cerkiew w tamtych latach walczyła o pokój. Takie zadanie wyznaczyły jej sowieckie władze. Potem jeden z władyków tej Cerkwi żartował: – Tak borolis za mir, szto jele ot toj borby ostaliś żywyje. Ale jednocześnie Cerkiew pokazywała władzom, że może służyć społeczeństwu, jeśli da się jej jakąkolwiek wolność. Morawski był zapraszany przez patriarchów i darzony zaufaniem. Zabierał mnie ze sobą do Moskwy. Najpierw składaliśmy wizyty u patriarchy Pimena, potem Aleksego II i Kiryła. Bywaliśmy w Moskwie ze dwa razy w roku, co wynikało z przekonania Morawskiego, że Polska powinna mieć ze wschodnim sąsiadem dobre stosunki. A kto tego nie rozumie – Kazimierz często to publicznie powtarzał – jest politycznym głupcem. Teraz, wspominając go, myślę, jakby reagował na rusofobię naszych polityków. Gdyby nie on, gdzie mógłbym poznać trzech patriarchów ruskiej Cerkwi, tylu biskupów, światłych ludzi, archimandrytów, którzy potem stali się biskupami, o. Witalija Borowoja czy metropolitę Antoniego Blooma? Jechaliśmy do Moskwy pociągiem niemal całą dobę i tak samo wracaliśmy. I to między innymi w tych podróżach zawiązywała się nasza przyjaźń, która pod koniec jego życia okazała się naprawdę głęboka.

Moskiewskie spotkania owocowały potem w Polsce. W 1988 roku na majową pielgrzymkę na Świętą Górę Grabarkę przyjechał władyka Kirył, wtedy jako metropolita smoleński i kaliningradzki. Był autentycznie zadziwiony, gdy zobaczył kilka tysięcy młodych ludzi, czego nigdy się nie spodziewał w katolickiej Polsce. Patriarcha Kirył, oczywiście jeszcze w randze metropolity, przyjeżdżał także na organizowane przez nas konferencje. Kiedyś zaprosiłem go do domu na kolację. Elżbieta w kuchni obierała ziemniaki. Dzieci małe. „Może w czymś pomóc, może ziemniaki obiorę?” – zgłosił się do żony metropolita. Teraz w naszej kuchni funkcjonuje powiedzenie: „Może chcesz, żeby ci patriarcha pomógł?”.

Wiele razy spotykałem się z patriarchą Kiryłem. Bardzo mu zależało na kontaktach studentów szkół teologicznych (o świeckich w czasach ZSRR nie było mowy) z naszą młodzieżą. Mieliśmy już aktywną współpracę z młodzieżą w Finlandii i włączyliśmy do niej Rosjan, w czym bardzo pomocna była pracująca w fińskiej dyplomacji Helena Pavinski. Po upadku Związku Radzieckiego widziałem jego głębokie rozczarowanie postawą chrześcijańskich Kościołów Zachodniej Europy. Hierarchowie ruskiej Cerkwi byli przekonani, że po upadku ideologii ateistycznej najbliższy nam dogmatycznie Kościół rzymskokatolicki przyjdzie Cerkwi z pomocą. Stało się inaczej – Zachód wysłał, jak określał patriarcha, hordy swoich misjonarzy, tłumacząc że posyła ich tylko do ateistów. Ale wtedy niemal wszyscy byli ateistami, oderwanymi od wiary ojców, czyli prawosławia. Kościół ogłosił Rosję polem misyjnym. To bardzo zaszkodziło wzajemnym relacjom. Prozelityzm Kościoła rzymskokatolickiego był powodem odwołania, uzgodnionego już, spotkania patriarchy Aleksego II z papieżem Janem Pawłem II w Wiedniu w 2002 roku.

Swoistym zwieńczeniem wieloletniego zaangażowania Kazimierza Morawskiego w budowę przyjaznych relacji z największym wschodnim sąsiadem było podpisanie przez patriarchę Kiryła i arcybiskupa Michalika w 2012 roku wezwania do narodów Polski i Rosji o pojednanie. W tym historycznym akcie, szczególnie w pierwszej fazie rozmów, czego byłem świadkiem, Kazimierz też miał niemały udział. Wyniszczony chorobą, zmobilizował się jeszcze, by spotkać na Okęciu patriarchę. Witając się z nami patriarcha powiedział: – To od Was wszystko się zaczęło. Te słowa były nagrodą i podziękowaniem za wieloletni trud Kazimierza. Przyjął je ze wzruszeniem. Wielokrotnie zastanawiałem się i nie znajduję odpowiedzi na pytanie: dlaczego ten arystokrata, potomek najznakomitszych polskich rodów, obdarzył mnie swoją przyjaźnią.

Także powstanie redakcji Przeglądu Prawosławnego nie byłoby możliwe bez wsparcia Kazimierza Morawskiego. Widziałem możliwości ChSS-u. Stowarzyszenie wydawało kolorowy tygodnik o stutysięcznym nakładzie „Za i Przeciw”, także „Tygodnik Polski”. Poprosiłem, by w jego ramach wydawać periodyk adresowany do społeczności prawosławnej. Morawski po stanie wojennym został członkiem Rady Państwa. Miał wtedy większe możliwości i rangę. Zapewnił mnie, że stowarzyszenie będzie opłacało kilka etatów dziennikarzy. To był wielki gest, trwający do jego śmierci, czyli do 2012 roku. Najpierw jednak przez półtora roku chodziłem po urzędach, by tam uzyskać zgodę. Okazało się, że w sytuacji, gdy w PRL ukazywało się kilkanaście kierowanych do katolików periodyków, decyzja czy prawosławna mniejszość ma prawo do wydawania pisemka, wtedy proponowanego jedynie jako skromny comiesięczny dodatek do „Tygodnika Polskiego”, zapadała w Komitecie Centralnym PZPR. Dla mnie to było wielkie wyzwanie. Pieniądze na etaty są, ale chętnych do pracy dziennikarzy nie było. Idę do władyki Sawy. – Władyko – mówię – nie ma komu redagować pisma, a ja, kolejarz z zawodu, tego nie potrafię. A władyka: „Jak nie masz z kim, to rób sam”. Dał pomieszczenie, błogosławił, skierował batiuszkę do pomocy. Zrobił, ile mógł. W pierwszym numerze ukazały się poważne teksty – profesorów Aleksandra Naumowa, Jerzego Nowosielskiego, władyki Jeremiasza. Byliśmy dumni. Drukowano pismo w Łodzi, składano w Warszawie. Przegląd to moje czwarte dziecko i kiedyś, gdy tłumaczyłem żonie, że nie jest ważniejszy od naszych dzieci, to z wyrzutem powiedziała, że pierwszy numer oglądałem jak pierworodnego syna.

Ale Przeglądu zapewne by już nie było, gdyby do redakcji nie przyszła w 1989 roku Anna Radziukiewicz. Ania mogłaby być cenioną publicystką w wielu ogólnopolskich tygodnikach. Wybrała jednak „lokalny” miesięcznik, gdyż wiedziała, że jest on potrzebny naszym ludziom. Pracując w Przeglądzie zredagowała jedenaście podręczników dla szkół, gdzie nauczany jest język białoruski, napisała kilka książek, m.in. „Na Wschód od Zachodu”, „Bliski mi Wschód”, pozwalających zrozumieć naszą historię, nasze, prawosławnych, w Rzeczypospolitej miejsce.

W 1985 roku Morawski zaproponował, bym kandydował do Sejmu. Wybory były wtedy fasadowe. Niemniej obecność w Sejmie dawała pewne możliwości. Zostałem wpisany na listę i zostałem posłem.

Słyszałem zarzuty pod moim adresem – dlaczego Cerkiew miesza się do polityki. Ale polityka miesza się do Cerkwi, odpowiadałem. Tamta obecność okazała się wtedy niezbędna. Zbliżał się koniec kadencji. Władza wtedy tak osłabła, że szykowano przyspieszone wybory 1989 roku, częściowo demokratyczne. I wtedy pojawił się projekt ustawy o stosunku państwa do Kościoła katolickiego, przygotowany przez wspólną komisję rządu i Kościoła katolickiego. Przeczytałem go i ze zdziwieniem zauważyłem zapis – nieruchomości, które w przeszłości były własnością Kościoła greckokatolickiego (unickiego) przechodzą z mocy ustawy na własność Kościoła katolickiego. A decyzje komisji majątkowej w tej sprawie miały być ostateczne. Nie byłoby od nich odwołania. Dyrektorem Urzędu do Spraw Wyznań był wtedy Aleksander Merker, którego zapytałem: – Czy w mojej Orli cerkiew, która do 1838 roku była unicka, jeśli ustawa zostanie uchwalona, może przejść na własność Kościoła katolickiego? Przytaknął mi. Kościół rzymskokatolicki w Sejmie reprezentowali wtedy ksiądz, później biskup Alojzy Orszulik, i mecenas Jacek Ambroziak, który w rządzie Mazowieckiego był ministrem administracji. Gdy się o coś pytano, padała odpowiedź: „Taką decyzję podjęto na komisji wspólnej”.

Zacząłem ostrzegać, że dojdzie do niepokojów społecznych, jeśli ten zapis w ustawie przejdzie. Kilka razy pytałem, czy intencją Kościoła i rządu jest wzniecanie niepokojów na tle religijnym? Biskup Orszulik odpowiadał: – Panie pośle, kolejny raz powtarzam, że nie jest naszą intencją… Gdy po raz kolejny powtórzyłem pytanie, prof. Secomski, który prowadził obrady komisji, przerwał posiedzenie i zaproponował, by „prawosławni i katolicy spotkali się w tej sprawie”. Do spotkania doszło w Urzędzie do Spraw Wyznań. Kościół katolicki reprezentowali biskupi Jerzy Dąbrowski i Kazimierz Romaniuk oraz prof. Andrzej Stelmachowski, Cerkiew władyka Jeremiasz i ja. I udało się nam przekonać stronę katolicką, żeby zrezygnowała z tego zapisu. Zapis zmieniono tak, że wyklucza próby rewindykacji świątyń będących w użytkowaniu innych Kościołów.

Następna kadencja to Sejm kontraktowy. Wtedy podjąłem próbę, by uregulować sytuację prawną naszej Cerkwi. W moim przekonaniu Bóg nad tym czuwał. Były dwa ostatnie posiedzenia Sejmu, bo kadencja skrócona. Masa projektów czekała na zatwierdzenie, przecież to czas reformy całej gospodarki, a tu udaje się projekt ustawy o stosunku państwa do Cerkwi wprowadzić na trzecie czytanie, na przedostatnim posiedzeniu! To była wola Boża! Opór oczywiście był, największy ze strony posła Włodzimierza Mokrego z Solidarności. Ale bardzo ważne okazało się przekonanie przeze mnie do uchwalenia tej ustawy prof. Bronisława Geremka i marszałka Sejmu, Mikołaja Kozakiewicza, którego mama, jak się okazało, była prawosławna.

Ustawy trzeba było przedtem komuś napisać. Nie było komu. Więc władyka Sawa powiedział: „Pisz sam”. Wzorowałem się na katolickiej ustawie. Pomagali mi prawnicy Aleksander Stelmaszuk i Anatol Pańko, ale oni nie specjalizowali się w prawie wyznaniowym.

Ustawa, choć przy sprzeciwie znacznej liczby posłów, została uchwalona. Jej uchwalenie przetarło drogę dla innych Kościołów mniejszościowych w Polsce, protestanckich czy gmin żydowskich. Choć w Senacie, po protestach biskupa obrządku greckokatolickiego Jana Martyniaka, odłożono kwestię uregulowania własności 24 cerkwi w diecezji przemysko-nowosądeckiej – problem rozwiązano dopiero w 2008 roku po skardze metropolity Sawy do Trybunału w Strasburgu – to uchwalenie ustawy „O stosunku państwa do Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego” miało ważne, wręcz historyczne, znaczenie.

Przy jej uchwalaniu pomagało nam wielu ludzi, wśród nich Józef Oleksy, którego poprosiłem, by był posłem sprawozdawcą w czasie trzeciego czytania. Muszę też powiedzieć kilka dobrych słów o Włodzimierzu Cimoszewiczu. Na jedno z posiedzeń komisji przyszedł przedstawiciel (świecki) Kościoła katolickiego i oznajmił, że Kościół ma wobec projektu negatywny stosunek. Patrzę po PZPR-owcach – to był Sejm kontraktowy – i piszę kartkę do Cimoszewicza: „Włodek, zabierz głos. Przemów do nich. Przekonaj!”. Cimoszewicz zajął zdecydowane stanowisko, broniąc Cerkwi, a PZPR-owcy poszli za nim. Cimoszewicz wspierał prawosławnych także w sprawie Supraśla.

Sprawa Supraśla także dotarła na sejmowe forum. Byliśmy zaskoczeni nieprzejednanym stanowiskiem metropolity Stanisława Szymeckiego, zabiegającego o przejęcie monasteru przez Kościół rzymskokatolicki. Wspierali go historycy, nazywaliśmy ich „naukowcy do usług”, którzy udowadniali unickie początki klasztoru. Zbieraliśmy podpisy znaczących osób, popierających przekazanie monasteru prawosławnym. Zebrałem 121 podpisów posłów, a Alik Naumow przysłał petycję podpisaną przez profesorów krakowskich uczelni, w tym ojca obecnej Pierwszej Damy Polski Agaty Dudy, Juliana Kornhausera. Ogromne zasługi w procesie odzyskania i odbudowy Supraśla poniósł metropolita Sawa, który kiedyś powiedział do nas: – Jeśli nie odrodzimy supraskiego monasteru, nikt dobrym słowem naszego pokolenia nie wspomni.

W kadencji 2001-2005 pracowałem nad ustawą o mniejszościach narodowych i etnicznych, bardzo dla mniejszości ważną. Prace nad nią ciągnęły się piętnaście lat. Została uchwalona przy rządach SLD. Opór przeciwko niej był ogromny. Używano argumentu, że zagrozi integracji państwa.

I jeszcze jedna ustawa – o wspieraniu z budżetu państwa naszego duchownego seminarium. Wszyscy wiedzieliśmy, że sprawa jest trudna, ale się udało. Przy jej procedowaniu z wdzięcznością wspominam postawę Andrzeja Smirnowa, przewodniczącego Sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży, oraz ówczesną minister Barbarę Kudrycką.

I na koniec o porażkach. Nie zdołałem przekonać większości sejmowej do poparcia projektu ustawy, której uchwalenie umożliwiłaby przyznawanie zadośćuczynienia prawosławnym rodzinom osób pomordowanych w latach powojennych przez oddziały zbrojnego podziemia. Rodzinom sprawców tych zbrodni, m.in. rodzinie Romualda Rajsa „Burego”, zadośćuczynienia zostały wypłacone. W obecnej kadencji – stosowny projekt przygotowałem – podejmę kolejną próbę załatwienia tej szkodzącej wizerunkowi Polski jako demokratycznego państwa prawa sprawy. Nie zdołałem też przekonać działaczy białoruskich organizacji do wspólnego działania choćby w najważniejszych sprawach, a do takich zaliczam kwestie naszej wiary, języka i szerzej kultury oraz zagrożenia, wynikającego z wyludniania naszej małej ojczyzny.

Myśląc o Bractwie Młodzieży Prawosławnej, o ludziach, których spotkałem, o mojej pracy w Sejmie dziękuję za wszystko Bogu. Gdy przychodzą zwątpienia i smutek, pocieszam się, że poprzez moją skromną służbę świętemu prawosławiu nie zmarnowałem życia.

wysłuchała Anna Radziukiewicz

Odpowiedz