Home > Artykuł > Znaleźć drogę na życie

Znaleźć drogę na życie

Zawiązana z inicjatywy naszej redakcji, pod opieką prof. Aleksandra Naumowa, grupa prawosławnej inteligencji, stawiająca sobie za cel, poprzez wykłady, samodoskonalenie się, rozpoczęła działania od serii spotkań z naukowcami, artystami, duchownymi, ludźmi twórczymi, opowiadającymi o swojej własnej życiowej drodze. 2 czerwca wysłuchaliśmy Aleksandra Naumowa, 1 września architekta Jerzego Uścinowicza, 6 października posła Eugeniusza Czykwina. Spotkania odbywają się w pierwszy wtorek miesiąca o godzinie 17 w Akademii Supraskiej. Mają charakter otwarty. Ponieważ w listopadzie spotkania nie było, z powodu powszechności zachorowań na Covid 19, o wypowiedź, taką jaką by wygłosił w Supraślu, poprosiliśmy Piotra Trochanowskiego, łemkowskiego pisarza, poetę, działacza społecznego.

Przyznam, byłem zaskoczony, gdy zaproponowano mi wystąpić ze „spowiedzią” o własnym życiu, wystąpić po tak znanych w naszym prawosławnym kręgu (i nie tylko) ludziach, jak prof. Aleksander Naumow, jak architekt, twórca wspaniałych cerkwi Jerzy Uścinowicz, jak poseł-wojownik Sejmu RP Eugeniusz Czykwin.

Przypominam sobie obrazek z dzieciństwa, jak koleżanka, Polka z sąsiedztwa, ale doskonale posługująca się językiem łemkowskim, przed swoją Pierwszą Komunią chodziła dookoła stodoły z kartką i ołówkiem i spisywała swoje grzechy, jakie brzydkie słowo i ile razy wypowiedziała. Pytałem później Mamusi, czy ja przed swoją pierwszą spowiedzią muszę uczynić podobnie. Powiedziała, że nie (była moją nauczycielką Zakonu Bożego, wszak na lekcje religii w zagubionej pośród lasów Dolnego Śląska małej wsi nie miałem możliwości uczęszczać), że U NAS spowiedź nie na tym polega.

Dzieciństwo opisałem w jedynej popełnionej po polsku, a wydanej na swoją pięćdziesiątkę książce „A Wisła dalej płynie” z podtytułem: „Z cyklu Opisać życie”. Miała dedykację: Sąsiadom naszym, Polakom, z wiarą – że zechcą przeczytać i spróbują zrozumieć. Do napisania książki namówił mnie wspaniały przyjaciel, mój i Łemków, Antoni Kroh, z taką argumentacją: – Jesteś jednolatkiem Akcji Wisła, opisz swoje dzieciństwo, swoje życie.

Opisać życie… Tam uczyniłem to do pewnej granicy, do piętnastego swojego lata, do gorącego sierpnia 1962 roku, kiedy to zdałem egzamin i wstąpiłem do Prawosławnego Seminarium Duchownego w Warszawie. Przywiózł mnie tu Tato. Po tym, jak po pierwszym roku zrezygnowałem z nauki w Technikum Budowlanym we Wrocławiu. Po tym, jak szukano wśród uczniów pornosów, a znaleziono przy moim sercu kartki z zapisanymi cyrylicą psalmami 50. i 90. Podyktowała mi je Mama, kiedy miałem opuścić rodzinne gniazdo. Podyktowała ze słowami: Synoczku, koły bude ty smutno, koły bude ty tiażko, czytaj psałmy… Żywyj w pomoszczy Wyszniaho, w krowi Boha nebesnaho wodworytsia… Nie pomogły psalmy, w oczach dyrektora, wychowawczyni okazały się niebezpieczniejsze od pornosów…

…Czekaj, smarkaty, nie bluźnij! Czy nie pomogły Mamusine psalmy? Czy to tylko ty sam, piętnastoletni pędrak, znalazłeś wyjście z piekła, jakie cię po tym wydarzeniu objęło? Czy tylko ty sam podszedłeś w cerkiewce, ukrytej między dwoma budynkami przy ulicy Dąbrowskiego (długo ją trzeba było szukać) do spowiadającego księdza Zbirowskiego i, kiedy już nałożył na twoją głowę jepitrachil, powiedziałeś: – Ja ne do spowidy, bo ne możu pryjaty Pryczastyja, bo ił jem snidania… Ja łem chcu wczyty sia na ihomostia, a ne znam jak toto zrobyty… Czy to tylko ty sam znalazłeś drogę na całe życie? Życie, za jakie dziękujesz Bogu!

A jakie ono doprawdy było? Zacząć by mi, biorąc za motto nagłówek ostatniego mojego zbioru wierszy – До Краю ненароджыня / „Do Kraju nienarodzenia” (p. przedostatni PP). Tak, całe ono, to życie, podporządkowane zostało temu kraikowi, który dla mnie jest Krajem, Łemkowynie, z jej krasą, tradycjami, kulturą, z jej wiarą. Podporządkowane? To brzydko brzmi. To była, to jest miłość, która śpiewa i która boli. Bólem nieprzemijającym (ten „zwykły” ból miłości znamy wszyscy, ale jego czas potrafi leczyć).

Nie zdążyłem urodzić się na Łemkowynie, w Biłcarewej moich praprzodków i rodziców, przywiozła mnie Mama w swoim łonie, w ósmym miesiącu noszenia – tu, gdzie wszystko było NIE TAKIE. Skąd wiem, jeśli? Z pieśni, z opowieści, darowanych mi od pełenok (to ładniejsze słowo niż pieluchy). O DOMU (tu było tylko miejsce zamieszkania), o ludziach, o bliskich i dalekich wydarzeniach.

Jedna z nich dotyczyła dokładnie święta Pokrowy 1922 roku, biłcarowskiego kiermeszu (parafialnego święta). Po śmierci o. Teofila Kaczmarczyka, który był tu proboszczem przez 43 lata, przemyska greckokatolicka kuria nadała nam parocha nowego ducha. Jak jest w zwyczaju, po całowaniu Krzyża rozdawano wiernym obrazki (celowo nie nazywam ich ikonkami) z wyobrażeniem Josafata Kuncewicza. Kiedy już księża po skończonym nabożeństwie udawali się na pieczoną gąskę, zobaczyli setki białych karteczek, obrazków położonych obliczem ku ziemi! To stało się na sześć lat przed powrotem Biłcarewian do prawosławia! Powrotem? Jakim powrotem! Wspomniany o. Teofil nigdy nie zaakceptował nowości nadchodzących z przemyskiej kurii (przez co i nigdy nie awansował), a w metrykalnych księgach, w rubryce „obrządek” wpisywał: NASZ. „Greckokatolicki” nie chciał, a „prawosławny” nie mógł (sprawdziłem to i kopiami oryginału przedstawiłem w „Księdze Biłcarewej” / Книга Білцаревы, długu mojego życia wobec przodków, księdze liczącej sobie 580 stron formatu A 4).

Smutną „baśnią” była opowieść Mamy o Ojcu Maksymie. Miała dziesięć lat, gdy On oddał życie. ZA NAS – to podkreślała. Pamiętała to dobrze, chłonęła już życie niemal dorosłym życiem (była, jak na chłopskie dziecko, oczytana, w domu nie brakowało książek, czasopism). Znała smutek Narodu z autopsji. Niosła go latami, przyniosła i na ziemię wygnania. Fotografia Ojca Maksyma widniała na poczesnym miejscu, obok ikon. Kiedy się tylko budziłem, widziałem jego piękną, pogodną twarz. I wiedziałem, że ON oddał młode życie ZA NAS (po latach, jeszcze na długo przed kanonizacją, skomponowałem pieśń jemu poświęconą; śpiewana jest przez chóry do dziś; na samą zaś kanonizację napisałem obszerny (ponad 20 stron) poemat Teren kwytne i rozdzielony na role przedstawiłem z dziećmi; tego, 2020 roku, po 26 latach po tamtym wydarzeniu, na Święcie Swiaszczennomuczenyka Maksyma podeszła do mnie Podlasianka i powiedziała, że pamięta to przedstawienie; było mi miło).

I to wszystko, wraz z innym wszystkim, wraz z Mamusinymi psalmami (no dobrze – Dawidowymi) nie mogło nie przywieść mnie do prawosławnego seminarium duchownego. Tak było mi pisane.

A czemu księdzem nie zostałem? Czemu nie przyjąłem święceń, chociaż władyka Adam nie raz mnie do tego namawiał, a jednego roku (darował mi już nawet rewerendę) miało to stać się na Świętej Górze Jawor? Czemu się nie stało? Poczekajcie, bądźcie cierpliwi, może małym słowem odpowiem, a może samo da się to wyczytać z moich lat.

Tato zostawił mnie w seminarium i wrócił do domu… z pierzyną. Tak, Mama nie chciała mnie puścić do świata również bez pierzyny. Ale że o. Serafin Żeleźniakowicz, rektor seminarium, powiedział, że będzie mi tu ciepło, więc… O, ileż to było później życzliwych prześmiewek o tym jak Pietia do Warszawy z pierzyną jechał… Gdybyż oni wiedzieli, ile maminej miłości było w każdym najdrobniejszym piórku!

Tak wiele chciałoby się napisać o latach spędzonych w seminarium (to miało być w następnym tomie z cyklu „Opisać życie”, którego już chyba nie napiszę). O tym, jak od pierwszych dni, szczególnie studenci (wydział teologii prawosławnej Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej mieścił się jeszcze w budynku seminarium) ciągali mnie z sali do sali. Żebym śpiewał… O wspaniałych kolegach, relacjach, których nie sposób tu przywołać (w listopadowym PP czytałem długi artykuł o o. Włodzimierzu Misiejuku ze zdjęciem z tamtych lat; mam to darowane mi zdjęcie, ojcze Włodzimierzu i wspominam szafę z książkami, szczególnie poezją, którą obydwaj pasjonowaliśmy się i próbowali sami pisać; łachy nasze, ze względu na brak miejsca w szafie, musiały pójść do kąta). O wspaniałych profesorach – jakiż to wdzięczny temat – chciałoby się napisać…

I tu, znów z konieczności, muszę być wybiórczy. Profesor Petro Domanczuk uczył języka ukraińskiego i śpiewu cerkiewnego. Odnośnie pierwszego przedmiotu – dał mi do przeczytania wielki w każdym względzie poemat Mojsej Iwana Franki. Po latach przełożyłem go na język łemkowski i wydałem jako oddzielną, pięknie ilustrowaną przez bratanka Bohdana, książkę. Odnośnie śpiewu – byłem w jego chórze kanonarchą, i to już od pierwszej klasy… Pamiętam jak na zakończenie roku szkolnego pojechaliśmy na prazdnik św. Onufrego do Jabłecznej. Po wsenoszcznej podszedł do mnie i ucałował mnie w czoło. Dziękuję Ci, profesorze, raz jeszcze. Może usłyszysz.

Po ukończeniu seminarium i dwóch latach studiowania w ChAT wziąłem urlop dziekański, który okazał się urlopem wiecznym, względem stacjonarnej edukacji oczywiście. Starszego brata, Jarosława, wiosną tegoż 1968 roku przywołano w Góry, by tu – podobnie jak „Na Zachodzie” – organizował nasze życie kulturalne. Był muzykiem, tak z czystej jak łza miłości do tej profesji, jak i z wykształcenia. Zostawił założony tu łemkowski zespół muzyczno-chóralny i gdy nadarzyła się okazja, wrócił do Gór. Rodzice zostali sami na dwunastu hektarach. Wróciłem więc do nich. Latem 1973 roku napisaliśmy podanie o zdanie gospodarstwa na Skarb Państwa, z myślą, że pójdziemy za bratem na Łemkowynę… Niestety dwa tygodnie po tym Tato zmarł… Ciągnęliśmy ten „wózek” z Mamą jeszcze przez trzy lata, nim udało się nam, z końcem grudnia 1976 roku, zrealizować sen o Górach. Z mieszaną radością, bo przecież zostawialiśmy Tatę w siwych piaskach obczyzny.

Tu, w Bielance, gdzie zamieszkaliśmy (z myślą o późniejszym „ustawieniu się”), już w dwa tygodnie, na nasze Rożdestwo, chodziliśmy z cudowną grupą kolędników po domach (tekst inscenizacji napisałem na bazie materiałów wujka Władymira (1893-1973), naszego rodzinnego patriarchy; ludzie nie tylko w Bielance popłakiwali – widziałem to).

Po niedługim czasie do Bielanki, do małego drewnianego domku brata, zawitał osobiście naczelnik gminy Gorlice, Stasiak. Proponował mi… pracę w swoim urzędzie. Wziąłem ją, póki co. Ale śmiechu była fura. Wiedzieliśmy dobrze, czemu potrudził się tak pan naczelnik. Już jednego Trochanowskiego, który „mieszał” tu, było o jednego za dużo, a tu zjawił się następny. Trzeba mu było pomóc znaleźć „odpowiednie” zajęcie. Wszakże nie na długo.

Z początkiem 1977 roku, przed Świętem Jordanu, znalazłem się w Sanoku. Przywołał mnie o. dziekan Aleksander Dubec (późniejszy władyka Adam), by prowadzić chór cerkiewny. Wybyłem tu pięć lat, bez dwóch tygodni. W Zagórzu uczyłem również religii. I nie tylko. Bo „przemycałem” też (Boże, odpuść mi; Boże, odpuść mu – rzekli by też niektórzy) naukę języka ukraińskiego i historię z kniaziami. Mówię o tym dla „obrony” własnej, to jest istotne dla mojego wizerunku, jaki już tam by nie był. Lubiłem uczyć dzieci. Nie od teraz. I po zawsze. I jeśli przyszło mi uczyć dzieci ukraińskie, wiedziałem, że powinienem dać im to, co w ich duszy powinno śpiewać (kiedy ich żegnałem jeden z rodziców, chyba na wyrost, powiedział: Ditońky, wże takoho wczytela ne budete maty. Było mi miło).

A skąd ta „obrona”? Niektórzy, już w późniejszym bardzo aktywnym twórczym czasie, przypisywali mi epitet „ukrainożera”. Między innym za to, za taką drobnostkę, że kiedyś publicznie stwierdziłem, iż przekładać poezję z języka polskiego na łemkowski jest łatwiej niż z ukraińskiego (opublikowałem po łemkowsku, prócz wspomnianego Mojseja, również zbiór wierszy Bohdana Ihora Antonycza i inne drobniejsze rzeczy). To była w ich rozumieniu potwarz, bluźnierstwo, kalumnia. Przecież łemkowski jest najbliższy ukraińskiemu… Leksyka, owszem, ale dla przekładu poezji klasycznej czy nie ważniejsza jest melodyka, akcent danego języka. Obracamy się, oczywiście, w kręgu języków słowiańskich, wszystkich sobie bliskich. Jestem zawróżonym słowianofilem, przekładałem (prócz wspomnianych – literatury polskiej i ukraińskiej, prócz bliskiej nam literatury Rusinów Wojwodiny, czy jazyczija, powszechnego niemal w XIX wieku wśród twórców – Łemków) również z literatury białoruskiej, rosyjskiej, serbołużyckiej, kaszubskiej, słowackiej. W tym ostatnim przypadku opublikowałem po łemkowsku pisany wierszem narodowy epos Matúš z Trenčina autorstwa L’udovita Štura. To „kobyła” (wybaczcie Słowacy kolokwializm), siedziałem nad tym kilka miesięcy, chociaż przekładało mi się dobrze, również łatwiej niż… z ukraińskiego. Nie, nie byłem nigdy i nie jestem ukrainożerem. Tylko kocham Łemkowynę. Samorodną. Ze swoim językiem, kulturą. Aż i architekturą. Profesor Brykowski termin cerkwie łemkowskie wprowadził jako swoiste pojęcie architektoniczne. I w tym byliśmy spójni, samorodni.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Piotr Trochanowski (Petro Murianka)

fot. archiwum rodzinne

Odpowiedz