To niecodzienna historia. O wieloletnim dziennikarzu Spiegla, katoliku, który zainicjował budowę prawosławnego monasteru w Brandenburgii, zbierał środki na jego budowę w Rosji, ochrzcił w nim swoje wnuki i prosił, by go pochować na monasterskim pogoście, to historia o Norbercie Georgu Kuchinke, jedynej osobie z Zachodu dwukrotnie nagrodzonej orderami ruskiej Cerkwi, św. Daniela i św. Włodzimierza, i o obitieli św. Jerzego w Götschendorfie.

Ta historia zaczyna się na Dolnym Śląsku podczas wojny. To właśnie tam, dokładnie w 1940 roku, w Schwarzwaldau, niewielkiej wsi, położonej w odległości osiemdziesięciu kilometrów na południowy zachód od Breslau (Wrocławia), nieopodal Grüssau (Krzeszowa) z dużym XIII- -wiecznym klasztorem benedyktynów, urodził się jej bohater. Po drugiej wojnie światowej wieś znalazła się w Polsce, zmieniła mieszkańców i nazwę na Czarny Bór. Miejsce zmuszonych do wyjazdu Niemców zajęli repatrianci ze Wschodu, Polacy, Białorusini, Ukraińcy bez żadnego doświadczenia pracy w kopalni. A pobliskie kopalnie nie mogły przerwać wydobycia. Kilkunastu pozostawionych niemieckich górników miało przyuczyć przybyszów do pracy pod ziemią. Był wśród nich ojciec Norberta. Gdy wyruszał z domu, gdzieś tak do 1948 roku, musiał zakładać na rękę białą opaskę. Wszyscy musieli wiedzieć, że idzie Niemiec, robotnik przymusowy. Kuchinke, podobnie jak wszyscy pozostający w granicach Polski jego rodacy, nie miał obywatelstwa, tylko zieloną kartę. A mały Norbert, który nagle znalazł się w słowiańskim świecie, do szkoły mógł zacząć chodzić w wieku dziesięciu lat, dopiero po powstaniu NRD. Z lekcjami religii było łatwiej. Choć z pobliskiego klasztoru benedyktynów w Grüssau jeszcze w czasie wojny wywieziono wszystkich niemieckich zakonników (a było ich niemało, około sześćdziesięciu), pozostało dwóch, brat Bruno, Czech, i padre Nikolaus, wspaniale wykształcony, o demokratycznych poglądach włoski arystokrata z południowego Tyrolu. To padre Nikolaus uczył religii Norberta, najpierw w klasztorze, a potem, gdy lekcje religii zostały zakazane, odwiedzając rodzinę Kuchinke w Czarnym Borze.
Nadszedł rok 1956, po XX zjeździe KPZR i odsunięciu od władzy stalinistów, położenie Niemców stało się łatwiejsze.
– To zanurzenie w słowiańskim świecie, lekcje religii z padre Nikolausem, bliskie sąsiedztwo klasztoru dało mi więcej niż niejeden uniwersytet – podkreślał później wielokrotnie w wywiadach. – Zacząłem myśleć, zacząłem pytać.
Studia ukończył już w RFN, zdobył dyplom inżyniera przemysłu włókienniczego, potem ukończył drugi kierunek – wzornictwo. I już wcześniej, kto wie, może nawet w Czarnym Borze, w powojennej biedzie i chaosie, zrozumiał, że zwycięzców i zwyciężonych znacznie więcej łączy niż dzieli, że korzeniami ich kultur jest chrześcijaństwo, wiara w Boga. Może już wtedy postanowił, że będzie budował mosty między narodami? Może dlatego został dziennikarzem? Pisać zaczął wcześnie, wcześnie też, bo w wieku 24 lat, kupił pierwszą ikonę, św. Jerzego (na drugie imię ma Georg). W roku 1970, jako trzydziestoletni dziennikarz, po raz pierwszy pojechał do ZSRR, by napisać dla pisma Capital reportaż „Czerwoni dyrektorzy”, potem służbowo objechał cały blok krajów socjalistycznych. Czy to wtedy zwrócił na siebie uwagę głównego redaktora i założyciela tygodnika Der Spiegel Rudolfa Augsteina?
Wtedy zresztą nie tylko Spiegel, ale i Stern popierały politykę otwartych drzwi wobec Rosji i Wschodu, prowadzoną przez nowego kanclerza Willy Brandta. A poglądy Rudolfa Augsteina, który jako młody żołnierz widział okrucieństwa faszyzmu i rozumiał, ile cierpień zadał on światu, a zwłaszcza Rosji, były pod wieloma względami zbieżne z poglądami młodego dziennikarza rodem z Dolnego Śląska.

Tak czy inaczej w 1973 roku Norbert Kuchinke wyjechał do Moskwy jako pierwszy stały korespondent Spiegla. Przepracował dla tego tytułu wiele lat, potem kolejne dla Sterna.
„A cóż on tak ciepło pisze o Rosji, czy aby nie pracuje dla służb specjalnych” – pojawiały się i takie domysły. A jego służbami specjalnymi było własne sumienie – chciał zawsze móc spojrzeć sobie w twarz. I budować mosty…
Pisał reportaże, robił filmy, a nawet został aktorem. Tak, tak, aktorem. W 1979 roku wybitny radziecki reżyser Gieorgij Danielija zaproponował mu rolę niemieckiego profesora slawisty w filmie Jesienny maraton.
Macierzysta redakcja w Hamburgu nie była zachwycona. „A jeśli wydarzy się coś ważnego, a tu nasz korespondent jest nieobecny, bo gra w komedii” – oponowała. Wtedy ekipa filmowa obiecała, że zdjęcia odbywać się będą w soboty i niedziele, co nie do końca okazało się prawdą. Potem zaprotestowali towarzysze z NRD. „Mamy tylu dobrych aktorów, a bierzecie z Zachodu. Na dodatek z reakcyjnego Spiegla”. Żeby załagodzić konflikt, filmowemu niemieckiemu profesorowi slawistyki zmieniono w scenariuszu narodowość, stał się Duńczykiem Billem Hansenem.
Film okazał się dużym sukcesem (Grand Prix w San Sebastian, nagroda FIPRESCI w Wenecji), po latach Władimir Putin przyznał, że należy do jego najbardziej ulubionych. „A więc poznał mnie Pan wcześniej niż ja Pana” – zażartował Norbert Kuchinke.
Potem, gdy przyszła rola w filmie Borys Godunow (w sumie wystąpił w sześciu radzieckich ekranizacjach), stare obiekcje powróciły, ale reżyser Sergiusz Bondarczuk, już po otrzymaniu Oscara za „Wojnę i pokój”, miał bardzo silną pozycję i nie miał zamiaru ustąpić.
U mienia maleńkij raskardasz – to zdanie z filmu Jesienny maraton Norbert Kuchinke lubił mimochodem rzucać gościom, wprowadzając do swego gabinetu, który zawsze tonął w książkach, albumach, czasopismach. Zresztą szereg zdań z filmu weszło do języka Rosjan, a sam Norbert Kuchinke był z tym filmem utożsamiany do tego stopnia, że jeden z dziennikarzy wywiad z nim zatytułował „Ani słowa o Jesiennym maratonie”. I przyniósł niemieckiemu dziennikarzowi dużą popularność, co z pewnością ułatwiło mu realizację kolejnych planów.
A plany miał ogromne, wiarę w ich realizację nieugiętą. Był katolikiem, bardzo interesował go tematy związane z religią. Do końca swych dni zastanawiał się, jak to możliwe, żeby naród, który jednego dnia klęczy w cerkwi, następnego zrzucał krzyże, niszczył ikony. A trafił do Rosji w trudnych latach 70. Wprawdzie minęło trochę czasu, odkąd Chruszczow obiecał, że pokaże ostatniego popa, ale sytuacja Cerkwi była trudna, religia wciąż pozostawała wrogiem ideologicznym. W kraju, w którym przed rewolucją było ponad tysiąc monasterów, zostało 18, z czego w Rosji zaledwie dwa – Troicko-Siergijewska Ławra i Pskowsko-Pieczerski Monaster. W Moskwie było tylko 49 otwartych, rabotajuszczych, jak to oficjalnie określano, cerkwi.
I to życie religijne, tłamszone i prześladowane, ale wciąż pulsujące, Norbert Kuchinke widzi. Odkrywa ruską architekturę sakralną, rosyjską ikonę (po latach przyznawał, że zawsze przed snem ogląda albumy z ikonografią, co go bardzo uspokaja), muzykę cerkiewną, która wywołuje u niego dreszcze.
A gdyby tak zaprezentować ją Niemcom? Jest rok 1978, wielu biskupów ruskiej Cerkwi zna już osobiście. Idzie do władyki Pitirima, przewodniczącego oddziału wydawniczego moskiewskiego patriarchatu, proponuje mu wydanie w Niemczech płyty z muzyką cerkiewną w wykonaniu mnichów Troicko-Siergijewskiej Ławry, jednego z najlepszych chórów w ZSRR, którym kieruje archimandryta Matwiej Mormyl. Plan się udaje, w tym samym roku płyta Bóg w Rosji ukazała się na niemieckim rynku, „pierwsza na Zachodzie” – lubił podkreślać jej pomysłodawca. Niebawem jako producent zacznie prace nad dokumentalnym filmem o religii.
– Konstytucja gwarantuje wolność wyznania, Zachód jest przekonany, że w ZSRR nie ma żadnego prawosławnego monasteru, pokażmy więc, że są – dostarcza argumentów do dyskusji, które toczone są w tej sprawie na wysokim szczeblu. Zgodę na film musi wydać Komitet Centralny KPZR. I wydaje. Kuchinke udaje się to, co nie udawało się rodzimym dokumentalistom.
Zdjęcia w Pskowsko-Pieczerskim Monasterze rozpoczynają się w 1983 roku, trwają rok. Oglądam fragmenty filmu. W kadrach młodzi biskupi Aleksy, późniejszy patriarcha, Filaret, późniejszy metropolita Białorusi. Mnisi podczas modlitwy i pracy. Pewnie są wśród nich bohaterowie książki Nieświęci święci, której autor, obecny metropolita pskowski Tichon, po raz pierwszy przekroczył próg tego monasteru w 1983 roku.
– Dlaczego filmujecie tylko urodliwych (szpetnych) – już w trakcie zdjęć, wskutek donosu, pojawiły się poważne zarzuty. I jeszcze bardziej absurdalny, pod adresem radzieckiego reżysera Romana Curcumii, że… za bardzo się stara.
Urzędnikom nie podobała się też ostatnia scena. Widok na Kreml z krzyżami cerkwi i czerwonymi gwiazdami pod śpiew Gospodi pomiłuj. – Natychmiast zmienić, bo widzowie mogą pomyśleć, że Gospodi pomiłuj odnosi się do komunistów.
Norbert Kuchinke zobowiązał się pisemnie do tej zmiany, ale już w Niemczech, bo dzień telewizyjnej emisji zbliżał się wielkimi krokami, ustnie dodając, że zmieniać nie będzie. Papier na szczęście urzędnikom wystarczył. Po prezentacji filmu małe przyjęcie w wąskim gronie u władyki Pitirima. Dyplomaci, członkowie KC, mocne uściski ręki, a nawet wypowiadane szeptem podziękowania. „Spasibo Norbert, że pokazałeś nam Rosję, której nie znaliśmy”. Film był pokazywany w siedemnastu krajach, cieszył się dużą popularnością.
Nadchodził rok 1988, 1000-lecie chrztu Rusi. Dziesięć lat Norbert Kuchinke zabiegał o to, by chór Troicko-Siergijewskiej Ławry mógł wystąpić z koncertami w kościołach Niemiec. Dziesięć lat. Przeszkody porównywał do dziesięciu zaworów w rurze. – Dziewięć było odkręconych, ale woda i tak nie ciekła, a ja nie wiedziałem, kto obsługiwał dziesiąty.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Ałła Matreńczyk
fot. archiwum o. ihumena Daniiła (Irbitsa), pravoslavie.ru