Home > Sami o sobie > Trzy chaty

– Stare chaty jak starzy ludzie, potrzebują troski i opieki – mówi Sławomir Kiryluk, urodzony w Hajnówce, mieszkający w Supraślu, wychowywany też w chacie w Nowoberezowie, otaczany tam, jak mówi, bezwarunkową miłością dziadków i ich mądrością.

Sławek Kiryluk zaopiekował się chatą w Nowoberezowie. Dał jej to co najlepsze. Chata mu się odwdzięczyła. Czym? Włożył jakby buty dzieciństwa. Są wydeptane i pasują. Niosą po podwórzu, łąkach, całej wsi i zawracają czas. Są bezpieczne. A jeśli przyjdzie kataklizm, choćby ręką ludzką stworzony? I prąd nie popłynie, i gaz, i woda w kranie wyschnie? W Nowoberezowie ogrzeje się i ugotuje, podkładając drewno do pieca, wodę nabierze z krynicy. – A w ogrodzie – śmieje się – nadrukuję pieniądze. Bo przecież jeśli wyciągnę z ziemi marchew, buraki, zerwę pomidory, paprykę, jabłka, śliwki, to tak jakbym drukował pieniądze. I żeby taką zdrową żywność kupić, to ile ich musiałbym wydać! W Nowoberezowie zwalnia. Wsłuchuje się. – Tu i Boże Słowo łatwiej usłyszeć – mówi.

Pojechał na Świętą Górę Atos. W skicie św. Anny spotkał papę Janisa. – W marketingu pracuję w korporacji, niemal cały czas przed komputerem – powiedział starcowi. Starzec się zasmucił. – Czy błogosławicie, żebym zajął się domem na wsi? – spytał. Wtedy papa Janis aż podskoczył z radości. I mówi: – Wszystko ciebie oszuka, ale ziemia nigdy. Ona przyjmie z otwartymi rękoma.

Ale nie w Nowoberezowie rozmawiamy, tylko z osiemdziesiąt kilometrów od tej wsi na północ, można rzec na rozległej polanie Puszczy Knyszyńskiej, która zdołała zmieścić i Radunin, i Załuki, i Królowy Most, i Pieszczaniki i gminny Gródek, wsie jak barwny dywan przetykając lasami, polami i łąkami. A wiosną i latem – cóż tu za soczystość palety!

W grudniowe przedpołudnie grzejemy się w chacie w Raduninie – drewniana, ma ze sto lat, naprzeciwko niej drewniana prawosławna kaplica i wysoki drewniany krzyż. W piecu płonie drewno, długie polana, bo do pieca o długim palenisku można podkładać z dwóch stron, od kuchni i sypialni. Pod oknem stół. Nakryty. Obok piec. Na nim w saganach można gotować strawę i piec chleb. Wielkie bochny piekł w nim Włodzimierz Mielnicki. Kto chciał, kupował. A on na warsztaty pieczenia chleba zapraszał do swojej chaty.

Pamiętacie go? W cerkwi pojawiał się zawsze z bratem. Wiózł go na wózku inwalidzkim. Nieustannie poprawiał mu głowę. Opadała. Była duża, jak u dorosłego mężczyzny, bo taki był Andrzej, brat. Ale ciało miał jak u dziecka – małe, kruche, zajęte bezwładem. Andrzej uwielbiał czytać, był inteligentny. Włodzimierz przewracał mu karty książek. Gdyby tych braci spotkał św. Paisjusz Hagioryta, pokłoniłby się Włodzimierzowi do nóg i powiedziałby: – Bezwładne ciało twojego brata wyrabia ci paszport do nieba. Andrzej zmarł kilka lat temu.

Włodzimierz Mielnicki przez trzy lata szukał chaty. Wyprawiał się z Elbląga, gdzie mieszkał. Aż znalazł ją w Raduninie w gminie Gródek. I mieszkał w niej kilka lat z żoną, Niemką o rosyjskich korzeniach, która przybyła z Konstancji, oraz trzema synami, wtedy wyrastającymi z dzieciństwa.

Herbatę nalewa Nikola, żona Andrzeja, syna Włodzimierza Mielnickiego, także Niemka, której mama jest Rosjanką. Przyjechali do Radunina na tydzień z Konstancji, gdzie teraz mieszkają i ich rodzice. Oboje młodzi. 1500 kilometrów przemierzyli znad Jeziora Bodeńskiego, nad którym rozłożyło się u stóp Alp średniowieczne niemieckie miasto w Badenii – Wirtembergii, najbardziej chyba słynące z soboru w latach 1414- 1418, kończącego wielką schizmę zachodnią, no i ze spalenia na stosie podczas soboru czeskiego reformatora Jana Husa. A dziś? Słynie ze średniowiecznych kościołów, nawet z VII i VIII wieku, elitarnego uniwersytetu i linii brzegowej Jeziora Bodeńskiego, w granicach miasta o długości takiej jak z Białegostoku do Supraśla, wspaniałego widoku na Alpy i Szwajcarię, wszak to miasto pograniczne.

– Tu wszystko inaczej niż w Konstancji – mówię. – Długo się oswajacie, przyjeżdżając tu? – pytam młodych. – Kiedy jestem w Raduninie, wydaje mi się, że człowiek ma tak żyć – odpowiada Andrzej, a Nikola tylko słucha, podobno dużo rozumie po polsku. – Żadnego więc oswajania. Dziwne odczucie – jakbym tu mieszkał zawsze.

– Natychmiast wchodzicie w tę atmosferę, jak we włóczkowe kapcie, robione na szydełku, podawane przez was gościom, które wszystkim pasują i są ciepłe?

– Dokładnie.

– Nie macie telewizora.

– Za oknem „telewizor”. Siedzisz i patrzysz. Możesz godzinami. Nikola latem pracowała w ogrodzie. Odchyliła się, wyprostowała i co usłyszała? Tylko ciszę! Widzę, stoi i uśmiecha się, jak wycięta z jakieś bajki.

Jest z nami i Piotr Sawicki. Też mieszka w Supraślu. Rozmawia po białorusku, pięknie, płynnie, słów ma dostatek. Uczy historii w liceum. Ocalił niemal stuletnią chatę w Knyszewiczach na Sokólszczyźnie.

– Od dzieciństwa moją duszę ciągnęło na Wschód – do religii, języka i kultury moich przodków – mówi. – Moi przodkowie pochodzą z historycznie zachodniej Białorusi. Wylicza miejscowości – Ostrów Północny koło Krynek, Borki, Brzozowy Hrud koło Wierzchlesia, Królowy Most, Supraśl. Chodzili do cerkwi w Jurowlanach, Samogródzie, Ostrowiu Południowym, Supraślu. W Brzozowym Hrudzie osiedlił się przodek, który – jak opowiada mój dziadulo Sasza, prawdopodobnie służył w carskiej armii i otrzymał tam od carskich władz swój udział. Stało tam pięć chat, a w nich sami Sawiccy tylko mieszkali. Teraz już inni ludzie je zasiedlili.

– Mój pradziadulo Anton w latach trzydziestych poszedł do Knyszewicz i tam pobudował dom. Prababula Olga przyszła z Boryk. Piotr ocalił ich trud, ocalił dom i rodzinną historię i ich język. Język przekazał córce Kseni, która ma siedem lat.

– Do pięciu lat trzeba uczyć dzieci swojej mowy – mówi. – Wtedy będą w niej wzrastać naturalnie. Jeśli po tym okresie zaczniemy uczyć, będą traktować ją jak język obcy, zagraniczny. U nas w rodzinie wszyscy mówili po swojemu. Po wojnie chodziły po Sokólszczyźnie i Białostocczyźnie bandy – strzelały, zabijały, kradły. Ludzie bali się. Z tego strachu chcieli, żeby ich dzieci nie różniły się od dzieci tych, co ich prześladowali. Więc uczyli ich polskiej mowy. W „barwy ochronne” je ubierali. I tak w mojej rodzinie połowa mojego pokolenia mówi po polsku, ale białoruski rozumie, a połowa mówi po polsku, ale nie rozumie, dlaczego ja mówię po białorusku.

– Spolonizowaliśmy się – ze smutkiem konstatuje Piotr. – Gdybyśmy więcej czytali o historii naszych ziem, tak szybko nie przechodzilibyśmy na polski. Cenilibyśmy i mowę, i wiarę, i kulturę. Naszą Cerkiew sto lat temu przymuszano do przechodzenia na polski, a Kościołowi pozwalano modlić się tylko po łacinie. Teraz sami, bez przymusu, nieraz wybieramy w Cerkwi polską mowę. Ludzie zaczynają się gubić i mówią: „Ach, jeden Bóg, jedna wiara. U was Boże Narodzenie i u nas, u was Pascha i u nas”. Zacierają różnice, gubią inność.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz

fot. autorka i Sławomir Kiryluk

Odpowiedz