Home > Artykuł > Moja droga do prawosławia

Moja droga do prawosławia

Zawiązana z inicjatywy naszej redakcji, pod opieką prof. Aleksandra Naumowa, grupa prawosławnej inteligencji, stawiająca sobie za cel, poprzez wykłady, samodoskonalenie się, rozpoczęła działania od serii spotkań z naukowcami, artystami, duchownymi, ludźmi twórczymi, opowiadającymi o swojej własnej drodze do osiągniętej pozycji. Wysłuchaliśmy już slawisty Aleksandra Naumowa, architekta Jerzego Uścinowicza, posła Eugeniusza Czykwina, duchownego o. Leoncjusza Tofiluka, poety Piotra Trochanowskiego. Z powodu pandemii spotkania mają charakter zamknięty. Do tego numeru wspomnienia nadesłała Andrea-Anastasija Sandhacker, austriacka dyplomatka, w latach 2004-2009 konsul Republiki Austrii w Polsce.

Urodziłam się w 1957 roku w Wiedniu i dorastałam na jego przedmieściach, które dziś bardziej przypominają Stambuł. W tamtym czasie była to dzielnica prostych i dobrych Austriaków, robotników i pracowników umysłowych. Mój ojciec był krawcem, a mama gospodynią domową. Wkrótce po urodzeniu zostałam ochrzczona w kościele rzymskokatolickim Narodzenia Matki Bożej, niedaleko naszego domu. Ponieważ moi rodzice nie chodzili ze mną na nabożeństwa, znałam go tylko z zewnątrz.

W szkole podstawowej miałam lekcje religii od pierwszej klasy. Nauczycielami byli księża katoliccy lub katechetki. W drugiej klasie byliśmy przygotowywani do Pierwszej Komunii Świętej na specjalnych lekcjach, w których brały udział wszystkie dzieci z danego rocznika, czyli trzy klasy po około trzydziestu uczniów. Dziś do Pierwszej Komunii przystępuje w tej parafii niespełna czterdziestu katolickich uczniów z sześciu szkół podstawowych, czyli co najmniej dziesięć razy mniej.

W czwartej klasie nauczyciel religii zaczął regularnie pytać, kto z nas był w kościele w minioną niedzielę. Odczytywał nazwiska, a my odpowiadaliśmy tak lub nie. Było to dla mnie bardzo przykre, ponieważ rodzice nie chodzili ze mną na msze, ale jednocześnie zachęcali do mówienia prawdy. Ojciec przeprowadził poważną rozmowę z tym nauczycielem. Jak się później dowiedziałam, wskazał między innymi na fragment z Biblii: Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie (Mt 6,6). Obowiązkowe pytania o udział w niedzielnej mszy zostały na pewien czas zawieszone. Poza tym na początku i na końcu lekcji zawsze odmawiano modlitwę. Adwent uroczyście obchodzono również poza katechezą.

W gimnazjum odbywały się lekcje religii, ale za priorytetowe uważano inne przedmioty. Rok szkolny rozpoczynano i kończono mszą świętą, ale nie zadawano już pytań o frekwencję w kościele. W zasadzie wszyscy byliśmy katolikami, tylko nieliczni ewangelicy mieli oddzielne lekcje religii.

Gdy miałam czternaście lat, socjalistyczny rząd Bruno Kreisky’ego umożliwił wypisywanie się z religii, ale nikt w mojej klasie tego nie uczynił, dzięki naszemu wyjątkowemu nauczycielowi, który zawsze rozluźniał atmosferę poprzez opowiadanie ciekawostek. Poza tym zajmowaliśmy się wszystkimi innymi sprawami, które budzą zaciekawienie młodych ludzi. Pewne zainteresowanie rozważaniami o sensie życia wzbudził w ostatniej klasie przedmiot łączący psychologię i filozofię. W tamtym czasie pozostawałam pod wrażeniem francuskiego egzystencjalisty Alberta Camusa, zwłaszcza jego powieści „Obcy” z dialogami głównego bohatera z duchownym.

Nawiasem mówiąc, moje gimnazjum znajdowało się niedaleko rosyjskiej cerkwi prawosławnej, na którą nikt z nas nie zwracał wówczas uwagi. W połowie lat siedemdziesiątych XX wieku Związek Radziecki i pozostałe kraje Układu Warszawskiego znajdowały się za żelazną kurtyną, a zatem nie w polu naszych zainteresowań. Tendencja ta utrzymywała się w mniejszym bądź większym stopniu w okresie moich studiów na Akademii Pedagogicznej, podczas których w pierwszym semestrze musieliśmy zaliczyć przedmiot „pedagogika religii”, gdyż dawało to możliwość uzyskania kwalifikacji nauczyciela religii katolickiej.

W pierwszych latach mojej pracy, aż do objęcia posady w ministerstwie, wizyty w kościołach były zawsze stałym punktem moich podróży, nawet jeśli miały one charakter bardziej turystyczny i kulturowy. Kiedy pojawiały się problemy, zapalałam w nich świece i prosiłam o pomoc „z góry”.

Na przełomie lat 80. i 90. XX wieku nie ominęła mnie narastająca fala ezoteryki. Pewien wpływ wywarł na mnie również lekarz homeopata, który podczas jednej z konsultacji poruszył kwestię wiary i przyznał, że modli się z pacjentami, gdy wybrany lek na dłuższą metę nie działa.

Na początku lat 90. podjęłam pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, w trakcie której wyjechałam do Moskwy. Był to czas otwierania i renowacji świątyń i monasterów oraz rozpoczęcia odbudowy moskiewskiej cerkwi Chrystusa Zbawiciela. Obserwowałam to z wielkim zainteresowaniem i podczas moich moskiewskich wypraw po miejscach związanych z kulturą zatrzymywałam się często w cerkwiach i monasterach, aby zapalić świece. Te nowe wydarzenia wpływały na mnie, choć jeszcze nie wiedziałam, co to naprawdę dla mnie znaczy. Nie miałam kontaktu z żadnym prawosławnym duchownym, ale w ciągu tych czterech lat obchodziliśmy Narodzenie Chrystusa i Wielkanoc „u siebie w Moskwie” nie tylko według kalendarza gregoriańskiego, ale i juliańskiego. Po powrocie z Moskwy poczułam smutek, że straciłam coś, czego po prostu nie miałam w Austrii.

Rozpoczęłam pracę w ambasadzie w Belgradzie, stolicy Serbii. Ucieszyłam się, że jest to znowu kraj prawosławny. Ambasada położona była w bezpośrednim sąsiedztwie siedziby patriarchatu serbskiego, ale wtedy struktury Cerkwi były mi jeszcze dość obce.

Znowu, podobnie jak w Moskwie, czasami odwiedzałam cerkwie, zachodząc do nich na krótsze lub dłuższe chwile, ale nie uczestniczyłam w Liturgiach.

W tamtym czasie nawiązałam kontakt z grupą zajmującą się jogą, z którą wcześniej nie miałam doświadczenia, ale reklama relaksacji dla ciała i duszy brzmiała obiecująco. Potrzebowałam rozładowania wysokiej dawki stresu w pracy, coraz silniej wpływającego na różne strony mojego życia. W chwili całkowitego poczucia beznadziejności postanowiłam zaufać nauczycielowi jogi. Rozmowy i ćwiczenia relaksacyjne uspokajały mnie, ale pewnego dnia nauczyciel powiedział, że nie może mi już pomagać, ponieważ potrzebuję większego wsparcia. Nie zrozumiałam, a on zapytał, czy byłabym zainteresowana rozmową z duchownym. Spontanicznie się zgodziłam, zwłaszcza że miał to być prawosławny duchowny. Znalazłam serbskiego przyjaciela, któremu mogłam zaufać, gdyż moje sprawy były nie tylko delikatne, ale również bardzo osobiste, a który podjął się funkcji tłumacza.

13 grudnia 2002 roku późnym popołudniem pojechaliśmy do Aranđelovac w pobliżu Belgradu. Dotarliśmy do prywatnego mieszkania kapłana, z niewielką kaplicą domową, ponieważ główna cerkiew była w remoncie. Usłyszałam tam słowa pocieszenia, których tak bardzo potrzebowałam. Duchowny zaproponował wspólną modlitwę. W pomieszczeniu znajdowała się ikona archanioła Michała, który póżniej został moją Slavą, a pod nią stał stół z różnymi utensyliami cerkiewnymi. Stojąc przed tą ikoną, kapłan zaczął czytać modlitwy po serbsku, spośród których mogłam zrozumieć jedynie Otcze nasz. Poczułam duchowe wsparcie, otrzymałam błogosławieństwo i zostałam zaproszona na Liturgię na następną niedzielę, a także powiedziano mi, żebym zaprzestała jogi, czego wtedy zupełnie nie rozumiałam. Potem tłumacz nieoczekiwanie wybuchł radością, powtarzając że dzisiaj, 13 grudnia, jest mój dień angieła, ponieważ wtedy byłam wyłącznie Andreą.

W niedzielę podczas Liturgii poproszono mnie, abym przeczytała czytanie apostolskie i modlitwę Otcze nasz po niemiecku. Był to pierwszy i jak dotąd ostatni raz, kiedy recytowałam teksty podczas nabożeństwa.

Ponieważ wiedziałam, że dostanę rok bezpłatnego urlopu, który zaplanowałam spędzić w Czarnogórze, duchowny z Aranđelovac przekazał mi dwa cenne numery telefonów, jeden do kapłana z Tivatu, a drugi do ihumena Benedykta z Budvy, mojego przyszłego duchowego ojca, który dziś jest ihumenem monasteru archanioła Michała na wyspie Miholjska Prevlaka. Kiedy przybyłam do Budvy, skontaktowałam się z tymi dwoma duchownymi. O. Benedykt pokazał mi monaster Podmaine w Budvie i zaprosił na Liturgię. Język był oczywiście podstawową przeszkodą, ale przynajmniej udało mi się zidentyfikować Hospodi pomiłuj, Wieruju i Otcze nasz. Poznałam tam wielu Serbów (Serbia i Czarnogóra była wtedy jeszcze jedną strukturą państwową, ale już działały ruchy separatystyczne), a także wiernych z Bośni i Hercegowiny, Amerykanina, który był żonaty z Serbką, jak również kilku młodych ludzi, którzy wrócili z wojny na Bałkanach z ranami. Pani z Bośni pomogła rozwiązać problem z rozumieniem Liturgii, gdyż dała mi małą książeczkę z tekstem nabożeństwa, w której po lewej stronie była wersja niemiecka, po prawej serbski wariant cerkiewnosłowiańskiego, pisany cyrylicą. Z tej książeczki korzystałam przez długi czas. Regularnie chodziłam do tego monasteru na Liturgie, od czasu do czasu na wieczorne nabożeństwa i stopniowo poznawałam tradycje serbskiej Cerkwi prawosławnej.

Mniej więcej tydzień przed prawosławną Wielkanocą ihumen Benedykt zapytał mnie, czy chcę przejść na prawosławie, na co odpowiedziałam twierdząco. W grę wchodził ponowny chrzest, byłam też świadoma, że wciąż zbyt mało wiem o prawosławiu. O. Benedykt zapewnił, że później doczytam co trzeba z książek. Zatem termin został ustalony – Wielka Sobota – i czułam, że nadchodzi zmiana nie tylko w zakresie wiary, ale także mentalności. Moje racjonalne podejście, ukształtowane przez zachodnią edukację, miało zostać poddane przemianie. Doświadczałam tego w następnych latach, kiedy moje wzorce myślowe zaczęły się stopniowo zmieniać.

Ponieważ pojawiła się również kwestia zmiany imienia, otrzymałam listę popularnych imion serbskich. Wkrótce znalazłam również chrzestną, kobietę z Kosowa, która mieszkała kilka lat w Niemczech i mówiła po niemiecku. Kilka dni przed Wielkanocą zwróciłam listę imion, gdyż nie znalazłam odpowiedniego i postanowiłam pozostać przy imieniu Andrea. Krótko przed chrztem ihumen Benedykt oznajmił, że w przyszłości będę miała na imię Anastasija, ku czci matki św. Sawy. Zachwycona tym pięknym imieniem, od razu zdałam sobie sprawę, że to dar od Boga, zwłaszcza że sama nie mogłam go znaleźć. Tak więc na Wielkanoc w 2003 roku otrzymałam trzy prezenty – prawosławie, chrzestną i jedno z najpiękniejszych imion.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Andrea-Anastasija Sandhacker
tłum. z niemieckiego
Andrzej Charyło
fot. archiwum Andrei-Anastasiji
Sandhacker, Anna Radziukiewicz

Odpowiedz