Home > Artykuł > Gdzie szedłem na spotkanie z Bogiem

Gdzie szedłem na spotkanie z Bogiem

Zawiązana z inicjatywy naszej redakcji, pod opieką prof. Aleksandra Naumowa, grupa prawosławnej inteligencji, stawiająca sobie za cel, poprzez wykłady, samodoskonalenie się, rozpoczęła działania od serii spotkań z naukowcami, duchownymi, ludźmi twórczymi, opowiadającymi o swojej własnej drodze życiowej. Ponieważ takie spotkania, ze względu na pandemię, są w tej chwili niemożliwe, poprosiliśmy naszych potencjalnych gości, by wprost na papier przelali to, co chcieliby powiedzieć słuchaczom. Poniżej wypowiedź Iwana Czaroty, slawisty, specjalizującego się w literaturze serbskiej, profesora państwowego uniwersytetu w Mińsku, kierownika sekcji przekładów Związku Literatów Białoruskich, pracownika komisji biblijnej do spraw przekładu Pisma Świętego na język białoruski, działającej przy egzarchacie Cerkwi na Białorusi, aktywnego członka Bractwa Trzech Wileńskich Męczenników.

Duchowa ojczyzna – to te miejsca, gdzie spotykaliśmy się z Bogiem” – powiedział kiedyś metropolita Filaret (Wachromiejew), który niedawno odszedł do Pana. Idąc śladem tej wypowiedzi, moja mała ojczyzna przyciąga mnie coraz bardziej.

Każdy z nas ma swoje wyobrażenie o świątyni i drodze do niej. Tak i ja, jakbym się nie starał, nie potrafię rozmawiać na temat wiary, nie wspominając o wiejskiej cerkwi, w której odbywały się chrzty, śluby i pogrzeby kilku pokoleń mego rodu z obydwu linii.

Pochodzę ze wsi Łyszczyki w rejonie kobryńskim, w obłasti brzeskiej. Cerkiew stała we wsi Wieżki, pięć kilometrów od domu. Zanim o niej opowiem, wspomnienie. Pamiętam, jak ze czterdzieści lat temu przy wejściu do cerkwi serbskiego monasteru Manasija przeczytałem: „Boże, błogosław tego, kto wchodzi do tego domu, zbaw i zachowaj tego, kto z niego wychodzi, daj pokój temu, kto w nim zostaje”. Jak później się wyjaśniło, słowa te należą do mądrego w Bogu Mikołaja (Velimirovicia), serbskiego świętego XX wieku – biskupa, teologa i niezwykle utalentowanego pisarza. Cytowaną maksymę miałem okazję czytać jeszcze niejeden raz, odwiedzając ten monaster. Drogę do starożytnej serbskiej świątyni odnalazłem nie sam, lecz zostałem przywieziony przez kolegów Serbów. Serbowie, zapoznając ze swoim krajem zagranicznych pisarzy i uczonych slawistów – akurat w składzie takich grup najczęściej zdarzało mi się tam bywać – zawsze pokazywali monastery i cerkwie. Mimo oficjalnego ateizmu byli przekonani, a przez to co pokazywali przekonywali i nas, że nie ma i nie może być bardziej niezawodnych świadectw świadomości narodu, znaczenia jego historii, istoty duchowych tradycji. Przy czym w ciągu jednego dnia, chociaż takie podróże z zasady nie były jednodniowe, odwiedzaliśmy kilka monastycznych wspólnot, przez co mogliśmy sobie uświadomić, jak bardzo ważne, kształtujące los Serbów, jest prawosławie. Takie grupy składały się oczywiście z przedstawicieli różnych narodów i wyznań, tak więc reakcje na to co zobaczyliśmy nie były jednakowe. Zdecydowaną większość wycieczkowiczów stanowili zwykle Amerykanie i Europejczycy z Zachodu. Zachodząc razem z nimi do cerkwi żegnałem się jedynie ukradkiem. I oto pewnego razu w naszej grupie znalazł się młody człowiek z Rosji, syn znanego filologa, który nie tylko przeżegnał się przy wejściu, ale wchodząc do środka pobożnie pokłonił się i przyłożył do ikony. Zawstydziło mnie to, ale i pouczyło. Odtąd już obawa, że mogę wprawić w zakłopotanie towarzyszącego mi cudzoziemca innowiercę, nigdy nie powstrzymywała mego zachowania.

Początkowo chciałem powiedzieć o czymś innym – o tym, że podczas wspomnianych podróży uczucie dumy z bratniego narodu łączyło się także z goryczą, nie można było bowiem w żaden sposób porównywać tego z tym, co działo się w ZSRR. Zagranicznym gościom, zgodnie z zakorzenioną tradycją, pokazywano wtedy u nas jakąś gigantyczną fabrykę, potężną elektrownię, priorytetową budowę albo wzorcowe gospodarstwo hodowlane. Wszystko po to, żeby pochwalić się „świetlanymi” perspektywami zaspokojenia materialnych potrzeb. Troska o „duchowość” była ilustrowana niczym innym jak budową nowych klubów, sal widowiskowych czy stadionów, które powinny ilustrować hasło „W zdrowym ciele, zdrowy duch”, co jak wiadomo, wypacza sens wcale niegłupiego powiedzenia. W taki sposób prezentowaliśmy się światu w czasie, kiedy nasze cerkwie i monastery były albo zniszczone do fundamentów, albo zamienione w magazyny czy inne „pożyteczne” obiekty. Zresztą wypaczony obraz opisywanych wycieczek w Serbii widziałem nieco wcześniej, na początku 1970 roku, podczas zwiedzania Kijowsko-Pieczerskiej Ławry. Jako student, dorabiający jako przewodnik wycieczek z Jugosławii, przywiozłem tam grupę turystów. Przed wejściem do Pieczar i po wyjściu z nich odwiedzającym zaśmiecano dusze nadawanymi przez głośniki wulgarnymi ateistycznymi wykładami.

Wówczas ja, małowierny, nie mogłem przewidzieć – a nawet jeśli ktoś przepowiedziałby mi, nie uwierzyłbym – że nadejdzie czas, kiedy na mojej rodzimej ziemi zniszczone świątynie będą odbudowywane, a nawet budowane nowe. A właśnie tak się zdarzyło. I dla naszego pokolenia było to prawdziwym cudem, a jednocześnie przekonywującym potwierdzeniem słów Ewangelii: U ludzi to niemożliwe, lecz u Boga wszystko jest możliwe (Mt 19,26). Tak więc i mnie uczynił Pan godnym, bym na własne oczy zobaczył, jak moi rodacy ponownie uświadamiają sobie świętość, ponownie odczuwają potrzebę czucia nieoderwania od wiary i nieoddzielenia od Cerkwi. Obserwuję to już trzydzieści lat w soborze św. św. Piotra i Pawła w Mińsku, którego jestem parafianinem, a także poza stolicą, w różnych zakątkach Białorusi. Szczególnie ciepło mi na sercu, gdy widzę co dzieje się na mojej rodzimej ziemi brzeskiej. Do tej pory nie zatarły się w mojej pamięci dni 16-19 września 1996 roku, kiedy z ogromną radością mogłem uczestniczyć w uroczystościach liturgicznego wspomnienia św. męczennika Atanazego, ihumena brzeskiego, opiekuna mojej małej ojczyzny. Wydarzenie to miało dla mnie, urodzonego nieopodal Brześcia, a na dodatek obchodzącego w tym dniu urodziny, szczególne znaczenie. Wtedy udało mi się uczestniczyć w nabożeństwach we wszystkich świątyniach Brześcia i w czasowni św. Atanazego, a także odwiedzić kilka podmiejskich i wiejskich parafii – Gierszony, Dubrowkę, Płoskę, Czernie, Ostromeczewo. A w ostatnich latach jako uczestnik ekspedycji „Droga do świętości’ przy Niegasnącej Łampadzie z Błagodatnym Ogniem z Grobu Pańskiego, miałem szczęście być w wielu cerkwiach miast i wsi obłasti – w Białooziersku, Berezie, Żabince, Iwacewiczach, Kosowie, Hoszczewie, Telechanach, Pińsku, Janowie, Łyszczach, Dostojewie… Niełatwo jest teraz uporządkować wrażenia doznane podczas takich ekspedycji, ani przekazać słowami to co przeżyłem. Próbując przedstawić najważniejsze, zatrzymam się ot na czym – cały czas nie opuszczało mnie szczególne wzruszenie, uczucie radości przez łzy, dane mi było odczuć stan ducha marnotrawnego syna, który wrócił do Ojca, wokół którego tak wielu drogich ludzi, w pełnym znaczeniu tego słowa „bliźnich”.

Są wśród nich ludzie nie tylko starsi czy rówieśnicy, ale i w wieku moich dzieci, a być może także wnuków. I, co istotne, zauważam, że dla nich wszystkich stopniowo stają się ważne pojęcia duchowość, świętość, Boża łaska. Nadzwyczaj radowało to, że wszędzie, z parafiami najbardziej zapadłej głubinki włącznie, Niegasnącą Łampadę witało wielu ludzi. Najbardziej wzruszający był oczywiście widok obowiązkowo obecnych babulek. To przecież one, najogólniej mówiąc, zachowały nam wiarę, ponieważ nie pozwoliły sobie na zapomnienie drogi do świątyni, a co jeszcze ważniejsze, na przekór wszystkim zakazom nosiły chrzcić i priczaszczat’ swych następców. I nie sposób było powstrzymać łez na widok spracowanych rąk, podnoszących wnuków, żeby ci mogli zapalić od Łampady świeczuszki i przynieść Błagodatny Ogień do domów. Jak wyraziście zapalały się wtedy iskierki niewymownej radości z powodu zaspokojenia duchowego pragnienia w oczach zarówno starych, jak i małych! Kto teraz może mnie przekonać, że naród mój utracił wiarę?! No, ażeby jeszcze raz wytłumaczyć się ze wstępnej dygresji, dodam – teraz nie mam już powodu odczuwać zakłopotania przed braćmi Serbami, mam już bowiem co opowiadać o tym, jak moi rodacy odnoszą się do wiary, jak czczą świętości. Ludność ziemi brzeskiej zawsze wydawała się silna w wierze – zarówno wtedy, gdy trzeba było stawić czoła uniatyzmowi jako politycznemu zjawisku, jak i w XX wieku, w latach ateistycznego reżimu. Wystarczy wspomnieć imiona świętych, których podwig w różnym czasie oświecał brzeską ziemię. Wśród nich przede wszystkim wspominani są męczennicy Afanasij Brzeski, św. Leontij (Karpowicz), św. Serafin (Szachmut’). Z drugiej strony liczby mówią same za siebie – do 1990 roku na ziemi brzeskiej zachowały się 102 parafie z 97 duchownymi (praktycznie połowa tego co pozostało w Białoruskiej Republice), a w 2020 roku tylko brzeska diecezja (jest jeszcze pińska) liczyła 202 parafie, 239 duchownych, cztery monastery…

Niejednoznacznie odnosząc się do usprawiedliwiających jakoby poglądów w kwestii obowiązującego totalnego zakazu wiary, sam jestem zdania, że zakazać wiary, z definicji, nikt nie jest w stanie. Oczywiście, że władze ateistyczne bardzo starały się to zrobić. Ale mimo wszystko nie udało im się „pokazać w telewizji ostatniego popa”. Na przekór wojującemu ateizmowi pozostawało u nas niemało oddanych duchownych, jak i szczerych wierzących. O ile pamiętam siebie, swoją rodzinę i miejscową ludność, ludzie trzymali się wiary. Nie przestawali obchodzić cerkiewnych świąt, w przeciwieństwie zresztą do świąt radzieckich. W naszej wsi nie było osób nieochrzczonych, wszystkie starsze małżeństwa miały ślub cerkiewny i bez cerkiewnego pogrzebu nie pochowano ani jednego człowieka. W całym naszym okręgu, z nielicznymi wyjątkami, cerkwie pozostawały otwarte i nabożeństwa odbywały się we wszystkie niedziele i dni świąteczne. Co prawda nauczyciele nie pozwalali, żeby chodzili tam uczniowie, stałymi parafianami były głównie kobiety, mężczyzn było niewielu.

Pośród nich był, dzięki Bogu, mój dziadek Paweł, od którego najprawdopodobniej przejąłem – już oczywiście słabszą niż u niego – wiarę. Dla lepszego zrozumienia powinienem wyjaśnić – gdy pojawiłem się na świecie, zastałem tylko dziadka po linii matki i babcię po linii ojca. Babcia, rodem z Wieżek, gdzie znajduje się nasza świątynia, drogi do niej też nie zapominała i regularnie modliła się w domu. Podobnie zresztą moja matka. Jednak wpływ dziadka na mnie, najstarszego wnuka, był bezspornie większy. Od krewnych (a dziadek miał ośmioro rodzeństwa), a także sąsiadów zdarzało się słyszeć, że już od najwcześniejszych lat był bardzo religijny. Nie przypadkiem wzywano go do czytania Psałterza przy zmarłych, zresztą nie tylko w jego wsi, ale i w sąsiednich. Trwało to w pewnym stopniu także później. Jeszcze w czasach radzieckich proszono go o przeczytanie modlitw na pominkach mieszkańców wsi. Z wyróżnieniem ukończył szkołę parafialną (otrzymywane w nagrodę książki przechowywał całe życie), dość dobrze znał Pismo Święte, a także kalendarz cerkiewny. Pamiętam, jak do dziadka przychodzili często mieszkańcy wioski, żeby dowiedzieć się, na jaki miesiąc i dzień „wypada” w danym roku Pascha, kiedy będzie to czy inne „ruchome” święto. I on bez kalendarza wszystkie daty wyznaczał, korzystając z tzw. „ręcznych paschalii”, których istotę wyjaśniał i mnie, studentowi, ale nie potrafiłem tego przyswoić. Kiedy wyrosłem, zacząłem zapisywać od dziadka modlitwy. A w dzieciństwie modliłem się swoimi słowami. Kiedy to dzisiaj wspominam, uśmiecham się i odczuwam zakłopotanie wtedy bowiem prosiłem Boga, żeby pozwolił mnie i wszystkim moim bliskim przeżyć 72 lata… Z jakiegoś powodu właśnie ta liczba lat wydawała mi się, małemu chłopcu, możliwie najdłuższym albo najbardziej odpowiednim wiekiem dla ziemskiego życia. I nie przyszło mi nawet do głowy, że w tym czasie mój dziadek miał mniej więcej tyle lat, ile mu życzyłem.

Dzięki Bogu, Paweł Buseń odszedł do lepszego świata w wieku 89 lat. I babcia, Charitina Czarota, także przekroczyła ten, w moim dziecięcym pojęciu, najstarszy optymalny wiek.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

tłum. Ałła Matreńczyk
fot. Anna Radziukiewicz, archiwum Iwana Czaroty

Odpowiedz