Zorganizowaliśmy dyskusję on-line na temat tradycji, wartości i integracji, lub jej braku, w naszej Cerkwi, wśród wiernych należących do różnych mniejszości narodowych. W słowie wstępnym prowadząca dyskusję Anna Radziukiewicz powiedziała:
– Indywidualizm jest powszechną światową tendencją. Wzmacnia go sytuacja pandemii koronawirusa – zdalna praca, zdalne nauczanie, ograniczanie obecności wiernych w świątyniach, koncerty on-line. Sprzyja to dezintegracji społecznej, groźnej zwłaszcza dla mniejszości narodowych, jaką są Białorusini, Ukraińcy czy Łemkowie w Polsce, stawiając przed nimi nowe wyzwania. Jeszcze do drugiej połowy XX wieku, nawet do przemian ustrojowych 1989 roku, społeczność prawosławna w Polsce w zdecydowanej większości była spójna. Narodowo, w ludowym pojmowaniu, nie w naukowej klasyfikacji, określała się jako ruska, czyli tak jak mówiła o sobie przez wieki, stawiając znak równości między prawosławiem i ruskością. Potem każda z grup coraz bardziej skupiała się na swojej odmienności. Sprzyjała temu polityka państwa, realizowana przez system dotacji. Dezintegracja w moim odczuciu to osłabienie, ubożenie, strata. W Polsce, w której o ruskiej kulturze, mimo jej wielowiekowego trwania w ramach Rzeczypospolitej Obojga Narodów, milczą wszystkie podręczniki i niemal cała sfera kultury, łatwo młodych ludzi, w tym prawosławnych, przekonać, że Ruski to pojęcie odnoszące się do współczesnej Rosji, a nieobecne już przy Nestorze Letopiscu czy metropolicie Iłarionie w jedenastym czy dwunastym wieku we wszelkich Rusiach. Podział, czy to w sferze narodowej czy religijnej, ma tendencję do generowania kolejnych pęknięć. I wtedy nie możemy mówić jednym głosem w tak ważnych sprawach jak tradycja i jej rozwój, kultura, ale także słabnie nasza siła w przeciwdziałaniu tak groźnym zjawiskom jak ubożenie i wyludnianie się tak zwanej ściany wschodniej, wyciekanie z niej rusko-prawosławnego etnosu, zlewanie się z morzem polskości. Na ile jesteśmy odpowiedzialni za procesy dezintegracji? Jak zachowywać tradycję w globalizującym się świecie?
O. prof. Marek Ławreszuk: – Tradycja cerkiewna jest nauczaniem Cerkwi, głoszeniem Chrystusa. Jest pojęciem uniwersalnym, bazującym na Piśmie Świętym. Dzielimy ją na mniejsze zbiory – tradycję liturgiczną, sztukę sakralną. Jest też historią wspólnoty cerkiewnej, zapisaną przez cerkiewnych historyków, na przykład Euzebiusza z Cezarei, Scholastyka czy późniejszych historyków, przybliżających sobory powszechne i lokalne. Dziś raczej będziemy mówić o tradycji lokalnej – obrzędowej, ludowej, ponieważ ta zmienia się, dostosowując do potrzeb człowieka. I w masie mnóstwa tradycji nie ośmieliłbym się wybrać jednej z nich i powiedzieć, że jest bardziej uświęcona czy Bogiem natchniona.
Anna Radziukiewicz: – Jakie czynniki mogą być groźne dla tradycji lokalnej?
Prof. Aleksander Naumow: – Chciałbym powiedzieć o globalizacji, prześladowaniach, ubóstwie i bogactwie i ich wpływie na tradycję. Wiemy, że procesy globalizacyjne wymiatają małe języki. Poddają się im też małe kultury. Na szczęście kultura inspirowana prawosławiem nie jest mała. Z prześladowaniem danej kultury i jej nosicieli bywa różnie. Weźmy losy Serbów Łużyckich – dopóki byli prześladowani przez Niemców, rozwijała się ich tożsamość, język. Kiedy Niemcy przestali im zagrażać i wszystko było im wolno, zaczęli zanikać. Nadmierne poczucie więc bezpieczeństwa bywa równie groźne, jak globalizacja. Na początku XVII wieku o. Zachariasz Kopysteński podkreślał, że Jezus urodził się w biednej grocie betlejemskiej, nie w pałacach. Wobec tego im biedniejsza, bardziej prześladowana, z mniejszym poczuciem bezpieczeństwa grupa, tym większą czuje jedność i wie, czego ma bronić. Opływanie w dostatki, także cerkiewne, może być też problemem w pielęgnowaniu tradycji. Jerzy Szacki, słynny socjolog i filolog, dzielił tradycję na pozytywną i negatywną. Pierwsza to ta, którą wybieramy i która nas buduje, negatywna zaś nastraja do obrony. U nas najwięcej było negatywnej, wyrastającej z kontekstu istnienia Kościoła unickiego, greckokatolickiego. Niczego tak bardzo nie baliśmy się czy nie lubiliśmy, jak grekokatolików. Stanowili dla nas prawdziwe niebezpieczeństwo. Ale skoro tak było, to nas konsolidowali. Jeszcze na jeden problem chcę zwrócić uwagę – ekskluzywizm zbawczy, soteriologiczny, ale również kulturowy. Podpowiada on – to nasza kultura, wiara, tradycja jest najlepsza, tylko u nas jest zbawienie. A teraz jest problem – zgłaszają się do tego bycia ekskluzywnym wielkie i małe tradycje, nawet folklor religijny. Słyszę: – Siedzę teraz w domu z powodu koronawirusa. Chciałabym w telewizji obejrzeć i usłyszeć swoją tradycję, a tu puszczają polską prawosławną Liturgię albo łemkowską. A to nie nasza. Nasza to jest z Narojek albo z Narwi. To problem, bo wielu ludzi nie chce wyjść z tej kulturowej lokalnej niszy. Z drugiej strony, obserwując przez dwadzieścia lat naszą Cerkiew trochę z boku, widzę tendencję do zacierania lokalności, do unifikacji. Najmniej temu procesowi poddają się Łemkowie. Widzę też pewne skostnienie praktyki liturgicznej, dobrze, że hierarchowie dostrzegają ten problem, np. ostatnio porządkując wykaz imion świętych na litii, który uderzał różnorodnością. Chcę też przypomnieć, że zbliża się spis powszechny. Będziemy musieli odpowiedzieć na pytania określające nasze wyznanie, narodowość, język domowy. Trzeba, by jak najwięcej ludzi w jakikolwiek sposób związanych z kulturą ruską szeroko rozumianą dało przemyślane odpowiedzi. Powinno to być ważne zadanie dla duchownych i intelektualistów, bo wyniki spisu powszechnego mogą być wiarygodną podpowiedzią dla tych, którzy układają programy edukacyjne, decydują o środkach adresowanych do mniejszości narodowych.
Anna Radziukiewicz: – Łemkowie zostali przywołani w wypowiedzi pana profesora. Mamy ich reprezentanta – Damiana Trochanowskiego, syna łemkowskiego poety, Piotra Trochanowskiego, czyli Petra Murianki. W jaki sposób Łemkowie dbają o swoją tożsamość i jakie metody uważają za najskuteczniejsze?
Damian Trochanowski: – W zachowaniu tożsamości najważniejsza jest transmisja międzypokoleniowa, czyli to co wynosimy z rodzinnego domu. Mam żonę Polkę i dwie córki, chrzczone w cerkwi. Mieszkam na Mazowszu, 25 kilometrów od Warszawy. Na co dzień moje dzieci nie mają kontaktu z innymi łemkowskimi dziećmi, ale nieraz zawstydzają rówieśników żyjących wśród Łemków swoją znajomością łemkowskiego. Swobodnie przełączają się z łemkowskiego na polski i na odwrót. Ważne jest, by w dzieciach od początku nie wywoływać poczucia niższości z powodu przynależności do mniejszości. I gdybym w miejscach publicznych od razu przechodził w rozmowie z dzieckiem na polski, ono wiedziałoby, że coś niedobrego się dzieje – dlaczego w domu po łemkowsku, a w szkole po polsku. Wiem, że wielu w domach mówi po swojemu, ale poza dom z tym nie wychodzi. To hoduje kompleks niższości. Teraz o sytuacji Łemków. Od 1939 do 1989 roku, czyli pół wieku, byliśmy praktycznie wyjęci spod prawa. Nie istnieliśmy w sensie prawnym. Nie mieliśmy szans, jak Białorusini czy Ukraińcy, uczyć się swojego języka, przeczytać gazetę po łemkowsku. I widzę, że po tym półwieczu „niebycia” ciężko nam się odradzać. Że ta transmisja międzypokoleniowa to za mało, bo przecież wielu Łemków spolonizowało się albo zukrainizowało. Tak jak są „słuszni” i „niesłuszni” Białorusini, tak też i u nas „na górze” działacze się kłócą. Niemniej organizują różne wydarzenia kulturowe, społeczne, przez co ożywiają naszą społeczność, budują jej tożsamość.
Anna Radziukiewicz: – Dziękuję za szczerą wypowiedź i ocenę. Doroteusz Fionik, założyciel i prezes Stowarzyszenia Muzeum Małej Ojczyzny w Studziwodach, Białorusin, mógłby nam też powiedzieć o transmisji międzypokoleniowej oraz niezwykłej umiejętności łączenia wiary i tradycji ludowej. To rzadkie zjawisko.
Doroteusz Fionik: – Dla mnie naród oznacza nasz ród, naszą rodzinę. Taka jest etymologia słowa. Dlatego w swoich działaniach staramy się zawsze patrzeć wstecz, ku przodkom. Kontynuujemy to, co oni tworzyli. Kiedy na święto Jurja idę z obrzędem na pole, zawsze mam w pamięci swego dziadka Gryszę Sidorskiego, który do ostatnich lat swego życia chodził na Jurja w pole z korowajem. Zagłębiam się w historię naszego rodu w tym szerszym pojęciu. Straciliśmy elitę jako szlachtę, magnaterię. Spolonizowała się i zlatynizowała w czasach I Rzeczypospolitej. Ale naszą elitą stało się mieszczaństwo i duchowieństwo. I to dzięki niemu można powiedzieć, że nasza kultura jest kulturą słowa. My tu na Podlasiu jesteśmy ludźmi słowa, książki. Spójrzmy na współczesne kontynuacje działalności zabłudowskiego drukarza Fiodorowa w drugiej połowie XVI wieku. To fenomen inspirujący bardzo aktywną działalność edytorską naszego prawosławnego, białoruskiego środowiska w ostatnich trzydziestu latach. Bez tego kulturowy obraz Podlasia, a tym samym Polski, byłby znacznie, znacznie uboższy. Spójrzmy na wielki mieszczański bielski ród Siehieniewiczów, który przyczynił się do rozwoju Bielska i położył podwaliny pod istnienie supraskiego monasteru. Siehieniewiczowie to także ojcowie-założyciele naszych Studziwód, dlatego czujemy się kontynuatorami ich dzieła. To dzięki takim, między innymi, postaciom język ruski jako urzędowy trwał w Wielkim Księstwie Litewskim przez cały wiek XVI i XVII. W Bielsku na Sejmie w 1564 roku używano języka ruskiego jako oficjalnego, a w Przywileju Bielskim zapisano, że pisarz ziemski majet po rusku literami ruskimi pisati, nie inszymi literami i słowy. Idąc do czasów nowszych – proboszcz parafii w Starym Korninie o. Celestyn Bren napisał w 1858 roku kapitalną pracę etnograficzną, aktualną do dziś, na temat włościan powiatu bielskiego, poszerzoną przez jego syna o. Jarosława Brena. Takich duchownych, którzy potrafili patrzeć na zwyczaje ludu jako ważną część lokalnej tożsamości, także cerkiewnej, było u nas więcej. We współczesności wiodącym przykładem w tym względzie jest postać o. Grzegorza Sosny. Osobą, która mnie ostatnio fascynuje, jest niedoceniony pisarz Józef Tokarzewicz Hodi, mało obecnie znany. Jego, wydana w 1881 roku, powieść „Pan Ślepy Paweł” to tropy do zrozumienia nas samych. Hodi, prawosławny mieszczanin z Bielska Podlaskiego, był mistrzem słowa polskiego, piewcą Rusi ponad jej podziałami oraz idei polsko-ruskiej cywilizacji. Też pochodzę z rodu mieszczańskiego, z mieszczańskiej wsi Parcewo. Wsie mieszczańskie zlokalizowane wokół Bielska to ciekawe zjawisko społeczno-kulturowe. Przybliżając je, wydaliśmy teraz dwie książki o jednej z nich – Widowie. Trzeba sobie uświadomić, że bez silnych wsi mieszczańskich Bielsk mógłby dawno stracić swój wyrazisty, wschodniosłowiański, ruski charakter. Ale to temat do rozważań w innym miejscu…
Anna Radziukiewicz: – Przywykliśmy już do określania kultury Białorusinów w Polsce jako chłopskiej, bo nie mamy pamiętników, dzienników podróży, powieści. Tymczasem Darek Fionik pokazuje poprzez swoje badania, że mamy swoją kulturę słowa, publikując dociekania choćby w periodyku „Bielski Hostiniec”. Gratuluję misji oraz pracy w – powiedziałabym – instytucie rodzinnym, z żoną Elżbietą, dyrektorką Bielskiego Domu Kultury, synem Maksimem, studentem kulturoznawstwa o specjalizacji wschodniosłowiańskiej, dorastającymi Ilją i Tasią. Darku, jesteś mieszczaninem i rolnikiem…
Doroteusz Fionik: – Znany polski antropolog kultury Aleksander Jackowski powiedział, że dawni włościanie byli wielozawodowcami. Mnóstwo rzeczy umieli zrobić. Dlatego mogli przeżyć w trudnych warunkach. Podtrzymuję tradycję wielozawodowstwa. Uprawiam ziemię – ona nadaje rytm mojemu życiu i „uprawiam” słowo.
Anna Radziukiewicz: – Po prostu siewca. Ziemia, język i wiara są fundamentem naszej tożsamości – mówią socjolodzy. Proponuję teraz z poziomu mieszczańskiego przejść na wielkomiejski. Zaproszenie do udziału w dyskusji przyjęła Anna Czerewacka, urodzona w Białymstoku, mieszkająca w Warszawie, współinicjatorka założenia polskojęzycznej parafii św. Grzegorza Peradze w Warszawie przy Lelechowskiej. Pani Aniu, wielu, zwłaszcza młodych, ludzi określa siebie jako prawosławnych Polaków. Nie mówię tu o Polakach z dziada pradziada, tylko o tych, których dziadkowie, a nawet i rodzice, mówili o sobie jako Ruskich, w tym ogólnym sensie. Jak Pani ocenia ten proces?
Anna Czerewacka: – Bardzo się cieszę, że zostałam zaproszona do dyskusji. Trzeba odczarować konieczność podążania za tradycją. Każdą. Tradycja kiedyś organizowała ludziom życie. Wynikało z tego wiele zachowań. Na przykład, kiedy dziecko płakało ze strachu, ludzie je okadzali ziołami. Dziś nauka podpowiada inne metody leczenia dzieci z różnych chorób. Kwestia druga – została zerwana ciągłość tradycji. Mówię o Podlasiu. Mam żal do pokolenia naszych rodziców, że stali się ogniwem, które łańcuch przerwało. Nasi rodzice jeszcze umieli mówić po białorusku, czy w jakiejś gwarze i między sobą w domu mówili w tym języku, ale już nie w autobusie, bo się wstydzili. Wyjechali do miasta i do nas mówili po polsku. Nasi dziadkowie zostali niejako zmuszeni do tego, by do nas zwracać się po polsku, mimo że często nie znali tego języka. Teraz my słyszymy pretensje, że nie znamy swego języka. Ale my go nie odrzuciliśmy, tylko nikt go nas nie nauczył. W moim pokoleniu niewiele osób mówi po białorusku lub w jakiejkolwiek gwarze. To duża szkoda. Ale musimy z tym faktem jakoś się skonfrontować. Poza tym żyjemy w świecie globalizacji i Internetu. Młodzi ludzie nieraz szukają w nim, na zewnątrz, jakiejś tradycji. Stąd biorą się te skoki do przerębli w święto Objawienia Pańskiego, zupełnie nam obca tradycja. Czy ktoś słyszał, by nasi dziadkowie czy rodzice, rozebrawszy się, skakali do rzeki, do poświęconej wody? Bolesna jest dla mnie próba wrzucania różnych kultur do jednego worka. Mówi się nam – to niedobrze, że jesteś Białorusinem, Ukraińcem, Podlaszukiem. Spróbuj się zunifikować. I wtedy tworzymy coś sztucznego, co do nikogo nie przemawia, szczególnie do młodych. Taką próbą unifikacji jest głoszenie kazań w języku rosyjskim. Brzmią sztucznie. Mają nas jednoczyć, ale nikomu nie odpowiadają. I ostatnia kwestia, którą chcę poruszyć. Kościół jako wspólnota jest miejscem żywym, a nie muzeum, pielęgnującym stare tradycje i przekazującym, jak to kiedyś było. Powinien odpowiadać na obecne potrzeby ludzi, między innymi wspólnotowości, przyjaźni, budowania relacji, może przy pomocy czynienia czegoś dobrego innym. Może więc, jeśli mamy wyrwę pokoleniową w pielęgnowaniu dawnych tradycji, powinniśmy zacząć budować nową tradycję? Tym co mnie boli jest zamykanie się na innych. Jeśli zaczniemy budować taką strukturę prawosławno-narodową, to zamkniemy się na tę polskość, która już tu jest. Mamy klapki na oczach i mówimy, że jeśli ktoś jest Polakiem i prawosławnym, to najlepiej by stał się Białorusinem lub Ukraińcem, żeby był taki nasz. Myślę, że mamy problem z zamknięciem się na tę nowość, która do nas przychodzi.
Anna Radziukiewicz: – Dziękuję pani Anno za podzielenie się swoim doświadczeniem i niepokojem, spojrzenie na sprawę z punktu widzenia stolicy. Poprosimy teraz Andrzeja Charyło, doktora nauk teologicznych, dziennikarza Przeglądu Prawosławnego, który studiował w Warszawie, Kijowie, Regensburgu, Fryburgu, wszędzie znajdując prawosławne parafie. Proszę powiedzieć, czy prawosławie w Niemczech, Szwajcarii, USA jest jednocześnie nosicielem narodowych korzeni?
Andrzej Charyło: – Na Zachodzie prawosławie jest zwykle postrzegane jako część kultury i tradycji Rosji, Białorusi, Ukrainy, Serbii, Bułgarii, Grecji. Jest często traktowane jako coś obcego, nawet egzotycznego. Na Wschodzie tradycja przynależności do wspólnot narodowych jest bardzo silna, ona łączy, jednoczy. Natomiast parafie zachodnie, w życiu których uczestniczyłem, tworzyli głównie konwertyci, na przykład w szwajcarskim Fryburgu było ich ponad 70 procent. Dla nich tradycja narodowa jest na ogół czymś obcym, choć nie do końca. Są konwertyci, którzy wybierają parafie ruskiej Cerkwi, w nich czując się najlepiej, inni greckiej, uważając że to Hellada jest źródłem wiedzy, duchowości i kultury europejskiej, wywodzącej się z tradycji chrześcijańskiej. Większość jest jednak ponad podziałami, uczestnicząc w życiu liturgicznym różnych parafii. Trzeba docenić gorliwość i wysiłek konwertytów w odnajdywaniu miejsca w Cerkwi. Bywa i tak, że na Zachodzie w jednej parafii odnajdujemy różne tradycje – grecką, rosyjską, serbską, bułgarską, rumuńską, gruzińską, bo jeśli w mieście jest jedna parafia, to należą do niej ludzie różnych narodowości ze swoimi tradycjami.
Anna Radziukiewicz: – Ważną osobą w naszej dyskusji jest poseł Eugeniusz Czykwin, który tak skutecznie, poprzez wieloletnie, trudne zabiegi, doprowadził do uchwalenia dwóch zasadniczych dla nas aktów prawnych – ustawy o stosunku państwa do Cerkwi prawosławnej i ustawy o mniejszościach narodowych i językach regionalnych. Dziesięcioleciami zabiegał o budowanie jedności w naszej społeczności.
Eugeniusz Czykwin: – Z wielką uwagą słuchałem wszystkich wypowiedzi. Od siebie, jako pokolenia urodzonego kilka lat po drugiej wojnie, chce powiedzieć, że wywodziliśmy się z biednych białoruskich wsi, nasi rówieśnicy Ukraińcy i Łemkowie mieli jeszcze gorzej – ich rodziców wysiedlono w ramach Akcji Wisła. Wielu z nas, będąc studentami, pozostawało na rozdrożu, jeśli chodzi o naszą wiarę, stosunek do Boga, bo ani czasy socjalizmu, ani pozostawanie w polsko-katolickim morzu nie sprzyjało wyborom na rzecz naszej tożsamości religijnej i narodowościowej. PRL dał nam jednak – co teraz jest niemodne i politycznie niepoprawne – szansę awansu społecznego. Jako mniejszość podlegaliśmy po wojnie procesowi rozpadu więzi społecznych – tych ze wsi nie dało się przenieść do miast, chyba że w okrojonym wymiarze. I byliśmy grupą negatywnie naznaczoną – w zasadzie od czasów Kazimierza Wielkiego, który w swej ekspansji wszedł w połowie czternastego wieku na ziemie ruskie. To wtedy katolicko-polskie elity podejmowały wybór, jak odnosić się do naszej wiary. A ponieważ wtedy obowiązywał ekskluzywizm wyznaniowy, mówiący że poza Kościołem rzymskokatolickim nie ma zbawienia, stanęliśmy jako prawosławni Rusini w sytuacji dla nas bardzo niekorzystnej. W naszym zagubieniu w latach studenckich podał nam rękę władyka Jeremiasz, wtedy doktor teologii Jan Anchimiuk. Pomagał znajdować stabilne i godne miejsce w Cerkwi. Potem tę rolę przejęło Bractwo Młodzieży Prawosławnej. Stało się odpowiedzią na zagubienie i radością odkrywania swojej wiary. Dziś bardzo ważne jest, na co zwróciła uwagę pani Ania Czerewacka, budowanie więzi między prawosławnymi, czemu mogą służyć spotkania po Liturgii choćby dzieci i młodzieży.
Anna Radziukiewicz: – Dziękuję naszemu posłowi za refleksję nie tylko międzypokoleniową, ale i ponad wiekami. Proponuję zakończyć nasze wypowiedzi krótkimi refleksjami na temat naszych cerkiewnych i narodowościowych radości lub bólów i niepokojów. Proszę o wypowiedzi.
Damian Trochanowski: – Do pani Anny Czerewackiej. Zazdroszczę, ale zdrowo, waszych sukcesów w pracy parafialnej. Proces poszukiwania swojej tożsamości jako polskiej w ramach prawosławia jest trudny. Wymaga tłumaczenia na polski ksiąg liturgicznych. Wielki ukłon dla was za to co robicie przy Lelechowskiej, ponieważ wielkość prawosławia tkwi między innymi w jego różnorodności. Chciałbym kiedyś widzieć nasze parafie, mające przetłumaczone na łemkowski księgi liturgiczne, trebniki, Ewangelię, Apostoła.
Doroteusz Fionik: – Pandemia, czas ograniczeń, pokazał że najważniejsza jest praca organiczna, budowanie wewnętrznego potencjału, a nie trwonienie sił i pieniędzy na imprezy masowe, ulotne z natury rzeczy. Pandemia pokazała, jak nie zdały egzaminu skostniałe formy pracy naszych organizacji i w jaki sposób obroniły się osoby i organizacje twórcze, o wielowektorowej działalności. Boli mnie zamknięcie od roku granicy z Białorusią. Mozolnie budowane od trzydziestu lat nasze kontakty twórcze i kulturalne z Białorusią, przeżywają uwiąd. Cały białoruski ruch w Polsce ma problem, ponieważ wielu dyrygentów zespołów, chórmistrzów, muzyków, instruktorów tańca, sztuki i rękodzieła przyjeżdżało do nas zza wschodniej granicy i uczyło naszych ludzi. Teraz przyjechać nie mogą. Smuci mnie też, w jaki sposób samorządowe władze województwa podlaskiego starają się marginalizować wpływ prawosławnych na życie społeczno-kulturalne, pozbawiając przedstawicieli tej społeczności stanowisk, mimo ich fachowości i wybitnych rezultatów pracy. Dotyczy to choćby kierownik Muzeum w Bielsku Podlaskim Aliny Dębowskiej, którą zwolniono z funkcji w jubileuszowym trzydziestym roku kierowania przez nią tą placówką. Cieszy mnie, że nasza społeczność bardzo wiele stworzyła i tworzy, zarówno w sferze kultury jak i biznesu, a te sfery są ze sobą powiązane. Potrzebujemy więcej społeczników, ludzi bezinteresownych, widzących szeroko, takich jak ród Siehieniewiczów, mieszczan bielskich.
O. prof. Marek Ławreszuk: – Uważam, że warto spotkać się i porozmawiać o fenomenie współczesnych mediów społecznościowych, które mają szeroki wpływ na młodzież. I widzieć w nich nie tylko negatywy, ale i pozytywy. To co mnie cieszy, to postawy naszych wiernych w ostatnich miesiącach, poczynając od świąt Narodzenia Chrystusa. Pandemia niejako zmusiła nas do zastanawiania się nad głębokim sensem życia, różnymi kwestiami w czasie kryzysu. Wielu ludzi pogłębiło swój związek z Bogiem i Cerkwią, co widać też po zwiększonej obecności wiernych podczas Liturgii, zwłaszcza akatystów.
Prof. Aleksander Naumow: – Wydaje mi się, że umyka nam jeden ważny aspekt. Zalała nas fala prawosławnych imigrantów, głównie Ukraińców, których najwięcej jest w dużych miastach, takich jak Warszawa, Kraków, Wrocław, Szczecin, Poznań, Gdańsk. Nie zawsze jesteśmy przygotowani na ich przyjęcie. Wydaje się, że w niektórych miejskich parafiach emigranci pochłonęli tych starożyłów. Zmienia się nawet śpiew cerkiewny, wymowa, obrzędy. W krakowskiej cerkwi nigdy przedtem nie słyszałem moskiewskiego akania, miękkiego r i cz. To się zmienia. Starsi parafianie nad tym boleją. Pamiętam scenę z San Francisco, kiedy w soborze stała oddzielnie emigracja, ta wcześniejsza, która dotarła do Ameryki przez Harbin i Chiny, i późniejsza, docierająca przez Europę. Ci harbińscy mówili: – My s nimi? Eto jewropiejskaja swołocz! Tak więc ta miłość do bliźniego wśród prawosławnych nie zawsze idzie w parze z nauczaniem Cerkwi. Dziękuję za sam pomysł spotkania. Myślę, że można podobne organizować regularnie, żeby wymieniać się poglądami, planowac wspólne działania.
Eugeniusz Czykwin: – Co mnie cieszy? Miałem przyjemność współorganizować 25 lat temu w Grecji międzynarodowe forum prawosławnych parlamentarzystów. Wielu parlamentarzystów z innych krajów wiedziało wtedy, że w Polsce mieszkają tylko katolicy. Potem zdanie zmieniali. Dowiadywali się, jak niezwykle aktywna jest nasz Cerkiew – życie monastyczne, parafialne, ruch młodzieżowy, wydawniczy, bractwa, katecheza. Co mnie boli? Że inteligencja naszych bratnich narodów – Ukraińców i Białorusinów – nie zadbała o zwrot dla ukraińskiej i białoruskiej Cerkwi kijowskiej i połockiej Hagii Sophii. Nieraz moim kolegom parlamentarzystom mówiłem – jakby w Polsce katedra wawelska znalazła się w posiadaniu państwa, Polacy katolicy dnia by nie czekali, by odzyskać ten symbol duchowości i państwowości. Protestowaliby natychmiast. A u nas martwi mnie jednak dezintegracja. Moje pokolenie jeszcze nie rozróżniało Białorusina, Ukraińca, Łemka. Wszyscy byli prawosławni, Ruscy, nasi. Nasi byli też Serbowie, Bułgarzy. I dopiero gdy organizowałem w latach 90. pomoc humanitarną Serbom, pewien białoruski dziennikarz, już narodowo określony, wylał na mnie kubeł zimnej wody pytaniem: – Komu ty chcesz pomagać? Tym bandytom! Boli mnie i brak współdziałania wśród Białorusinów. Kiedy komisja sejmowa przegłosowała dezyderat do premiera w sprawie sytuacji mniejszości białoruskiej, z postulatami inwestowania na „ścianie wschodniej”, by hamować jej degradację, sprawą nie zainteresowała się ani jedna organizacja białoruska, ani jeden białoruski dziennikarz. Ale i tak dominuje radość, że jesteśmy wspólnotą prawosławną.
Anna Czerewacka: – Martwi mnie, że w ciągu ostatnich lat nie bardzo wzrosła rola świeckich w naszych parafiach, mimo początkowego rozkwitu Bractwa Młodzieży Prawosławnej. Mam wrażenie, że rady parafialne są czymś de facto nieistniejącym. Ludzie to widzą, coraz bardziej im to przeszkadza, więc po cichu odchodzą z parafialnego życia. Martwi mnie też coraz większe zamykanie się Cerkwi na nowoczesność. Wraz ze śmiercią arcybiskupa Jeremiasza mamy coraz większą tendencję do negowania postępów nauki. Było to widać przy pandemii koronawirusa. To spycha nas do skansenu. Tworzymy wspólnotę, która zamyka się na inteligencję. Ludzie nie wiedzą, co mają powiedzieć, kiedy serwuje się im coś zupełnie sprzecznego z wiedzą naukową. A cieszy mnie zaangażowanie wiernych w mojej parafii przy Lelechowskiej, do której zapraszam.
Andrzej Charyło: – Cieszy mnie, że w naszej Cerkwi, choć małej, jest dużo ludzi, którzy chcą pracować dla dobra Cerkwi, aktywnie uczestnicząc w jej życiu. Za granicą nieraz spotykałem się z opinią, że nasza Cerkiew jest żywa i aktywna.
Anna Radziukiewicz: – Dziękując wszystkim za ciekawe i pełne troski o wspólne dobro wypowiedzi chcę dodać, że ogromną zasługę w dziele budowy dobrego imienia Cerkwi ma nasz metropolita Sawa, dbający o jej spójność, rozwój, obecność na międzynarodowym forum, poprzez zapraszanie zwierzchników wszystkich lokalnych Cerkwi, wysyłanie na studia przyszłych duchownych na Wschód, Zachód, Bałkany. Mamy szczęście żyć w czasach wybitnego zwierzchnika naszej Cerkwi.
fot. Anna Radziukiewicz