Home > Z kraju > 35. rocznica katastrofy w Czarnobylu

35. rocznica katastrofy w Czarnobylu

W nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 roku doszło do największej katastrofy w dziejach energetyki jądrowej. Wybuch czwartego reaktora w elektrowni atomowej w Czarnobylu na Ukrainie doprowadził do skażenia części terytoriów Ukrainy i Białorusi. Substancje radioaktywne dotarły również nad Skandynawię, Europę Środkową, w tym Polskę, a także na południe kontynentu – do Grecji i Włoch. Zamieszczamy teksty posła Eugeniusza Czykwina i Anny Radziukiewicz z pobytu w czarnobylskiej elektrowni.

Czarnobylskie znaki (PP 6/2016)

26 kwietnia minęło 30 lat od katastrofy elektrowni w Czarnobylu. O katastrofie, o jej skutkach, powstały setki, a może i tysiące publikacji prasowych i książek. Tylko w niewielu dostrzeżono jej duchowy, wręcz mistyczny, wymiar, a przecież każdy kto odwiedził to szczególne miejsce na ziemi, nie może pozostać obojętny wobec świadectwa tych, którym w osobistym doświadczeniu dane było odczuć duchowy wymiar czarnobylskiej tragedii. Takim świadkiem bez wątpienia był zmarły 11 maja 2014 roku Jurij Andrejew.

Jako jeden z trzech głównych inżynierów już pierwszego dnia był w elektrowni i podejmował najważniejsze, zapobiegające rozszerzeniu katastrofy na kolejne bloki, decyzje. Dawka promieniowana, jaką Andrejew otrzymał w pierwszych godzinach po wybuchu, wielokrotnie przekraczała uznawane za dające szansę przeżycia normy. Jurij ciężko chorował, dwa razy przeżył śmierć kliniczną.

Mówił nam – z Anną Radziukiewicz poznaliśmy go w listopadzie 2009 roku w czasie naszego jednodniowego pobytu w Czarnobylu – o doznawanych, gdy był po drugiej stronie życia, odczuciach, o cieple, błogości, bezpieczeństwie, o tym, jak mknął przez długi, zakończony światłem tunel i ostrym szarpnięciu, bólu i chłodzie, oznaczającym powrót do życia. Nie zważając na choroby Jurij przez pierwsze pięć lat po katastrofie zajmował się usuwaniem jej technicznych skutków, a przez następne 23 lata jako przewodniczący Związku Czarnobyla Ukrainy organizował pomoc ofiarom.

28 lat jego życia po katastrofie lekarze określili jako „przypadkową, odsuniętą w czasie, śmierć”. Do katastrofy Jurij był zagorzałym komunistą, pełnił funkcję sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Czarnobylskiej Atomnoj Stancji. Po katastrofie, podobnie jak wielu innych, odzyskał wiarę w Boga. I to on stał się „współautorem”, czczonej w sposób szczególny nie tylko na Ukrainie, ikony Czarnobylski Spas.

O wrażeniach z pobytu w Czarnobylu Anna Radziukiewicz napisała  w 2010 roku w styczniowym Przeglądzie poruszający tekst „Czarnobylski Spas”. Pisała: „Ikona stoi w Ilińskiej cerkwi po prawej stronie przed soleją. Na prośbę czarnobylców i z błogosławieństwa metropolity kijowskiego Włodzimierza napisał ją w 2003 roku Władysław Gorecki. Ikonę wyświęcono na Uspienije 28 sierpnia 2003 roku w Kijowsko-Pieczerskiej Ławrze u ścian Uspienskiego Soboru. Przyszło mnóstwo wiernych. Już wtedy stali się oni świadkami kilku cudów. Gołąb przeleciał kilka centymetrów nad ikoną i wzbił się prosto w niebo. Na bezchmurnym niebie pojawiła się tęcza, a kiedy rozpoczął się krestnyj chod z ikoną, na niebie można było zobaczyć krzyż, w centrum którego świeciło słońce. Metropolita Włodzimierz powiedział wtedy: – Ikona została przyjęta nie tylko na ziemi, ale i na niebie. Ikona Czarnobylski Spas jest najwyższą nagrodą podarowaną przez Pana, na jaką mogą zasłużyć ludzie ratujący ziemię i życie.

Na ikonie przedstawiono Zbawiciela. Obok stoi Bogarodzica i św. Archistrateg Michał. Pod spodem słynna Czarnobylska Sosna, miejsce kaźni sowieckich ludzi przez niemieckiego okupanta. W głębi sarkofag na bloku atomowej stacji. Na niebie Gwiazda Piołun, u dołu po lewej dusze zmarłych czarnobylców, po prawej żyjący bohaterowie katastrofy. Na dalszym planie ziemia martwa, na bliższym ożywiona, pokryta zielenią.

Z ikoną Czarnobylski Spas przeszły setki procesji po całej Ukrainie. Towarzyszyły im cudowne zjawiska na niebie, natychmiastowe zmiany pogody, ozdrowienia, ogólne polepszenie stanu zdrowia wiernych.

Kopie ikony umieszczono we wszystkich czarnobylskich szpitalach, w wielu urządzono dla niej kaplice”.

Nie zapytaliśmy wówczas ani Jurija Andrejewa, ani proboszcza cerkwi proroka Eliasza  (Ilińskoj) w Czarnobylu, o. Nikołaja Jakuszyna, jak powstała koncepcja takiego właśnie przedstawienia ikony. Nie mógł jej „wymyśleć” ikonopisiec z Troicko-Siergiejewnej Ławry, który z Czarnobylem, a tym bardziej katastrofą w żaden sposób nie był związany. Nie zwróciliśmy też uwagi, że na ikonie, czego w kanonicznej ikonografii się nie stosuje, namalowano żywych ludzi. Odpowiedź na te pytania znajduje się w książce „Cuda naszego wieku”. W rozdziale poświęconym czarnobylskiej katastrofie o. Nikołaj Jakuszyn mówi: „Tak się złożyło, że śp. Jurij Borysowicz Andrejew, sekretarz organizacji partyjnej Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej, komunista, a więc człowiek, którego poglądy na życie łatwo sobie wyobrazić, otrzymawszy ogromne napromieniowanie, ciężko chorował. Bardzo cierpiał i wszyscy uważali, że jego dni są policzone. Ale jemu stale śnił się jeden sen – widzenie. Dokładnie widział tę ikonę. Opowiadał mi o niej z detalami. Umierając – tak myśleliśmy – ciągle powtarzał: – Namalujcie tę ikonę. O jego prośbach napisałem do ówczesnego zwierzchnika naszej Cerkwi, śp. metropolity Włodzimierza. Metropolita pobłogosławił, ale wcześniej pytał patriarchę Aleksego II, czy na ikonie obok Boga i świętych mogą być przedstawieni żywi ludzie i dusze nieżyjących ofiar katastrofy. Po akceptacji patriarchy Jurij Andrejew szczegółowo to co widział w swoich snach opisał wykonującemu ikonę Władysławowi Goreckiemu. Po oświęceniu ikony Jurij wyzdrowiał. Gospod’ jego iscelił. Dziwne – kończy swoją relację o. Nikołaj – że właśnie sekretarz partii, a później przewodniczący Związku Czarnobyl – Ukraina, został wybrany do wypełnienia tej misji. Przez niego otrzymaliśmy ikonę Czarnobylski Spas, przed którą niejednokrotnie Pan iscelał chorych i cierpiących”.

O. Nikołaj przed katastrofą pracował w elektrowni jako ślusarz. W cerkwi św. Eliasza, jedynej w całym czarnobylskim rejonie, był prysłużnikom. Po katastrofie, gdy w całej Ukrainie nie było kapłana chętnego do służby w Ilińskiej cerkwi, przyjął święcenia i wbrew rozsądkowi i nakazom władz nigdy Czarnobyla nie opuścił.

O. Nikołaj, który przyjął ostatnio święcenia mnisze, mówi także o innych znakach, potwierdzających jego przekonanie, że czarnobylska tragedia nie była wyłącznie dziełem „ludzkich rąk”.

Dokładnie dziesięć lat przed katastrofą, 26 kwietnia 1976 roku, czego świadkami były setki ludzi, nad Czarnobylem objawiła się Bogarodzica. – Pod wieczór tego dnia – mówi o. Nikołaj – wielu mieszkańców widziało, jak do ziemi zniżył się obłok uformowany tak, że widoczna była cała postać, szaty i oblicze Bogarodzicy. W ręku miała pęczki suchej trawy, piołunu, który w lokalnym narzeczu nazywany jest czarnobylnik – od czarnobylnika (piołumu) pochodzi także nazwa miasta Czarnobyl. Matka Boża upuściła nad miastem tę suchą trawę, a następnie obiema rękoma pobłogosławiła cerkiew św. Eliasza. Wydarzenie zrobiło wielkie wrażenie i było szeroko komentowane. Zajęła się nim nawet lokalna gazeta Prapor peremohy (Sztandar zwycięstwa), która w zatytułowanym „Wymysły cerkowników” tekście obśmiała niezwyczajne zjawisko. – Ludzie – mówi o. Nikołaj – zinterpretowali objawienie jako zapowiedź suszy i nieurodzaju. Zaraz po katastrofie działy się rzeczy straszne i nikomu nie przyszło do głowy, żeby łączyć oddalone o dziesięciolecie wydarzenia.

O. Nikołaj opowiedział także o swoim przeżyciu w jedną z pierwszych rocznic katastrofy. – Wieczorem pomodliłem się i zasnąłem, ale nagle się obudziłem i spojrzałem w okno. Znad brzegu Prypeci szedł w moją stronę starzec z siwą brodą, wyglądał jak święty Serafin Sarowski na ikonie i nie miałem wątpliwości, że to on. Podszedł pod moje okno, popatrzył na mnie srogo, trzykrotnie posochom uderzył o ziemię i odszedł w stronę elektrowni. Zdumiony zapaliłem światło i spojrzałem na zegarek. Wskazywał godzinę 1.23, dokładnie tę, o której wybuchł reaktor. Zrozumiałem, że Pan posłał świętego, by mnie obudził, bym w tę noc modlił się i czuwał. Od tego czasu w każdą rocznicową noc służymy całonocne czuwanie i Liturgię.

Przed wjazdem do Prypeci, miasta zbudowanego dla obsługujących elektrownię i znajdujący się nieopodal strategiczny radar, o. Nikołaj postawił krzyż i umieścił na nim fragment Apokalipsy św. Jana: I zatrąbił trzeci anioł; i spadła wielka gwiazda płonąca jak pochodnia, i upadła na trzecią część rzek i na źródła wód. A imię gwiazdy tej brzmi Piołun. I jedna trzecia wód zamieniła się w piołun, a wielu z ludzi pomarło od tych wód, dlatego że zgorzkniały (Obj. 7,10-11).

– Z pewnością – uważa o. Nikołaj – nikt z żyjących nie jest w stanie do końca pojąć znaczenia znaków i sygnałów, płynących z innej strony rzeczywistości, a dotyczących czarnobylskiej katastrofy. Jednak z całą pewnością istnieje między nimi silna duchowa, mistyczna łączność.

Śp. Jurij Andrejew był laureatem naszej nagrody Księcia Ostrogskiego. Ani w 2010 roku, ani w następnych latach nie mógł jednak przyjechać do Polski, na przeszkodzie stały jego liczne obowiązki i stan zdrowia. Gdy zaproponowałem, że nagrodę wręczymy mu w polskiej ambasadzie w Kijowie, odpowiedział, że bardzo chce przyjechać do Polski. Jego bliski przyjaciel powiedział, że Jurij bardzo chciał przywieźć do Polski ikonę Czarnobylski Spas.

W Czarnobylu zadawałem mu wiele pytań. Wszystkie dotyczyły katastrofy. Pytałem o techniczne szczegóły i o to, co najmocniej pozostało w jego pamięci. Bez zastanowienia odpowiedział, że był to moment, w którym podjął decyzję o odłączeniu „normalnego” zasilania systemu chłodzenia wszystkich bloków – w czarnobylskiej elektrowni nie było oddzielnego dla każdego bloku chłodzenia – i przejściu na zasilanie awaryjne. Od tego, czy ogromne agregatory prądotwórcze zastartują, zależał nie tylko ich los. Brak chłodzenia spowodowałby awarię kolejnych bloków, a to oznaczałoby katastrofę dla całej Europy.

– Odłączyliśmy prąd i wszystkie nasze pulpity zgasły. Przez kilka, najdłuższych w moim życiu, sekund, panowała cisza. A ja, człowiek niewierzący, zrozumiałem, że tylko Bóg może nas uratować. Agregatory ruszyły, ale byliśmy o włos od katastrofy o niewyobrażalnych skutkach.

Jurij chętnie odpowiadał na wszystkie nasze pytania. Nawet na te dotyczące jego „życia po życiu”. Nie zapytaliśmy go jednak, a sam o tym nie powiedział, o jego sny o ikonie. Nie zapytaliśmy też, skąd czerpie siły do swego pełnego poświęcenia życia i skąd ma przekonanie, a jego przyjaciel mówi, że była to pewność, że do Czarnobyla i okolic powrócą ludzie. Być może widział to w swoich snach. Upokoj Hospodi raba Twojego Jurija i sotwori jemu wiecznuju pamiat’.

Eugeniusz Czykwin, fot. Anna Radziukiewicz

Czarnobylski Spas (PP 1/2010)

Jurij Andrejew dotknął i piekła, i świętości Czarnobyla. Mieszkał w Prypeci, 55-tysięcznym mieście, które dzieli 1800 metrów od atomowej stacji. Prypeć budowano razem z elektrownią w latach 70. i 80. minionego wieku. Stała się miastem elity. Najlepsze inżynierskie umysły Związku Radzieckiego pracowały wtedy dla lotów kosmicznych i elektrowni atomowych. W Prypeci mieszkali i ci, którzy obsługiwali strategiczny radar, znajdujący się w sąsiedztwie Czarnobyla, jeden z kilku takiej klasy znajdujących się w ZSRR, nazywany Czarnobyl 2, nieoficjalnie Okiem Moskwy.

Do Prypeci zawijały rejsowe statki. Wiozły pasażerów do Kijowa i białoruskiego Mozyrza. Z Kijowa, oddalonego o 110 kilometrów, płynęli letnicy. Wabiły ich rozlane szeroko leniwe wody Prypeci z mnóstwem ryb i złotymi plażami, sosnowe lasy, dobra ziemia i woda, ciesząca się sławą najlepszej na Ukrainie.

A Prypeć? To młode miasto. Miało obwodnicę, trzy baseny, artystyczną szkołę, teatr, hotel, mieszkania większe niż w Kijowie, czy Moskwie. I ani jednej cerkwi.
Jurij Andrejew poszedł spać 25 kwietnia 1986 roku w mieście żywym, a obudził się 26 kwietnia w pierwszym dniu jego agonii. W niedzielę, dwudziestego siódmego, po południu, rozpoczęto wysiedlanie wszystkich jego mieszkańców, tylko z dowodami osobistymi. Nawet kotów i psów nie pozwalano zabierać. Te zabijano.


W nocy, o pierwszej dwadzieścia trzy z sekundami, nastąpił wybuch w czwartym bloku atomowej stacji. Była sobota. Jurij Andrejew, inżynier, miał wtedy 35 lat. Pracował jako kierownik zmiany w atomowej stacji. Tej soboty miał żonie kupić zieleninę, a córce obiecał spacer nad rozlewiskami Prypeci. Z rana ujrzał autobusy wiozące ludzi w ochronnych kombinezonach. Powiało grozą.

Nad czwartym blokiem atomowej stacji widać było obłok, prawie przezroczysty. Potem zamienił on kolor na jednolicie malinowy, jakby apokaliptyczny, którego w naturze nie znajdziesz, i taki utrwalił w 2003 roku ikonopisiec na ikonie Spas Czarnobylski.
Zmiana Jurija Andrejewa rozpoczynała pracę 26 kwietnia po południu. Wszyscy stawili się na swoich stanowiskach. Nad czwartym blokiem nie zobaczyli już pokrywy, ważącej pięć tysięcy ton. Wybuch wyrwał ją i uniósł do góry. Potem spadła ona na aktywną sferę reaktora. Zdruzgotała ściany bloku, pozostawiając jedynie północną.
Wybuch zniszczył ważącą blisko dwa tysiące ton antyradiacyjną powłokę reaktora i odsłonił jego konstrukcję, którą człowiek widział tylko raz, w czasie montażu. Rdzeń reaktora został zniszczony. Reaktor stał nagi, otwarty, groźny. Dyszał, wyrzucając ogromną masę aktywnych gazów. Miał zniszczone kanały paliwowe i rozerwane rury z wodą chłodzącą. Woda bezpośrednio zetknęła się z rozżarzonym do temperatury trzech tysięcy stopni Celsjusza grafitem, tworząc piorunującą mieszaninę.
Do wnętrza reaktora przedostało się powietrze. Spowodowało ono zapalenie się kilku ton grafitowych bloków, izolujących reaktor. I to one, płonąc przez dziewięć dni, wyrzucały do atmosfery najwięcej promieniotwórczych izotopów.
Wybuch i pożar grafitu utworzyły potężną poduszkę radioaktywnych cząstek o ponadkilometrowej grubości. Wiatr przesuwał ją w stronę Prypeci, ale jakby siła potężniejsza od termojądrowego wybuchu zatrzymała chmurę przy granicy miasta. Rozdzieliła na dwie części. Jedna spadła na wschód od miasta, druga na zachód – na garaże i cmentarz.
– Stał się cud – po dwudziestu czterech latach od katastrofy mówi Jurij Andrejew, dziś prezes Związku „Czarnobyl Ukrainy”. Ocalenie życia mieszkańców Prypeci można wyjaśnić tylko Bożym zastupniczestwom. Prypeć w ciągu dziesięciu minut od awarii powinna być przykryta radioaktywną poduszką. Tam gdzie ona legła, a dzieliło ją dosłownie kilka metrów od zamieszkałych dzielnic, promieniowanie przekroczyło dopuszczalną normę ponad kilka tysięcy razy, w mieście ponad sto.
Najbardziej na promieniowanie są narażone dzieci, zwłaszcza poniżej trzech lat, najmniej ludzie po czterdziestce. Perypeć była miastem ze średnią wieku 26 lat.
Jurij Andrejew stanął twarzą w twarz przed największą w dziejach energetyki jądrowej katastrofą, choć o tym 26 kwietnia 1986 roku jeszcze nie wiedział.
Strażacy byli na miejscu już przed drugą w nocy. Jechali jak do zwykłego pożaru. Nie wiedzieli, skąd tyle kawałków rozrzucanego grafitu. Niektóre dało się kopnąć, podnieść…
Już niebawem dowiedzieli się, z jak potężnym przeciwnikiem mają do czynienia. Do gaszenia grafitu potrzebowali kilku tysięcy ton piasku, boru, dolomitu, gliny i sprowadzanego nawet z Japonii ołowiu. Materiały zrzucali ze śmigłowców. Żar z reaktora stapiał je. Tworzyła się zwarta masa.
Jak się potem okazało, ołów, który zamieniał się w parę, wyrządzał gaszącym ogromne szkody. Ale któż wtedy wiedział, że lepsze do tego celu jest żelazo!
Strażacy byli pierwszymi ofiarami czarnobylskiej katastrofy. Kola WaszczykWołodzia Prawik i inni wspięli się po drabinie na dach… i nikt ich już więcej nie zobaczył. Odchodzili szybko, już w maju tego samego roku. Umierali w katuszach ze strasznej choroby popromiennej, wypalającej ich od wewnątrz i na zewnątrz. Ich waga spadała do 15-20 kilogramów.
– Upokoj Hospodi duszy usopszych rab Twoich, Aleksandra, Nikołaja, Gieorgija, Walentiny, Kławdii, Jekatieryny, Anatolia – modli się o. Nikołaj Jakuszyn.
Jest pogodne listopadowe południe 2009 roku. A w sercach głęboka warstwa zadumy i smutku. Przed nami kompleks, upamiętniający pierwszych trzydzieści ofiar Czarnobyla. Za plecami czarnobylski trup – elektrownia atomowa, której ostatni blok odłączono od życia w grudniu 2000 roku. Batiuszka modli się i za tych, którzy likwidując awarię, przelatując helikopterem nad czwartym blokiem, runęli w samo jądro reaktora. Zaczepili wtedy skrzydłem o liny dźwigu, stojącego obok czwartego bloku.

Rukotwornaja pustynia

O. Nikołaj był ślusarzem w elektrowni. W cerkwi św. Eliasza w Czarnobylu, jedynej którą zostawili komuniści w całym rejonie, przysługiwał. Gdy zmarł batiuszka Ilińskiej cerkwi, w całej Ukrainie nie znaleziono jego następcy. Wtedy o. Mikołaj przyjął duchowe święcenie i – wbrew wszystkim prawom życia i rozsądkowi – nigdy nie opuścił Czarnobyla. Został na rukotwornej pustyni.
W promieniu 30 kilometrów wysiedlano wszystkich – Prypeć, szesnastotysięczny Czarnobyl, czterdzieści wsi. Ziemia przypominała cmentarzysko zwierząt, statków, które napromieniowane donikąd nie popłyną, łodzi, samochodów, sprzętu, którym zgarniano i wywożono tysiące ton napromieniowanej wokół elektrowni ziemi. Stała się cmentarzyskiem wsi i miast widm, które po latach wzięła w swe władanie przyroda. Zaczęła je wchłaniać. Drzewa i chaszcze podeszły pod same okna, wyrosły na dachach, na balkonach zagnieździły się rysie, stada rzadkich koni Przewalskiego walczyły o życie z watahami wilków. Ciągnęły tu łabędzie i sowy, czarne bociany i bieliki, żubry i niedźwiedzie brunatne, sarny i jelenie. Dobrze się czuły w nieoficjalnym największym rezerwacie Europy, którego powierzchnia dorównuje wielkości Belgii i zajmuje prawie dziesiątą część Ukrainy.
W Czarnobylu logika egzaminu nie zdawała, tylko miłość do życia, ludzi i miłość do Boga, którą katastrofa generowała jak łańcuchową reakcję, a której komuniści już nie mogli zatamować.
Za dawkę promieniowania, przy której człowiek ma zerowe szanse na przeżycie, uważa się sześćset rentgenów na godzinę. Na atomowej stacji promieniowanie po wybuchu przekraczało tysiąc rentgenów na godzinę. Tam gdzie pracowali strażacy, jego siła dochodziła do dwudziestu dziewięciu tysięcy.

Piekło awarii

Jurij Andrejew 26 kwietnia mógł się czuć jakby zrzucony na dno piekła. Opowiada o ogromnym lęku, by nie doszło do awarii w kolejnych blokach, chłodzonych i monitorowanych jednym systemem, a nie oddzielnym dla każdego bloku. Takie rozwiązanie pozwalało na produkcję tańszej energii. Opowiada o lęku przed ewentualnym dalszym skażeniem. Reaktor stał na warstwie betonu o grubości jednego metra. Pod nim znajdowały się zbiorniki z wodą. Reaktor mógł przepalić ów beton i runąć do wody, wywołując bardzo groźną reakcję. I rzeczywiście, po dziesięciu dniach płyta się przepaliła i radioaktywne szczątki reaktora pozostają w zbiorniku do dziś, ich wydobycie jest niemożliwe. Ale runęły do zbiornika już pustego. Najpierw wodę wypompowywały setki strażackich wozów, lecz gdy wewnątrz wciąż pozostawało kilka hektolitrów wody, zgłosiło się trzech ochotników inżynierów. Dotarli do głównego zbiornika i otworzyli dwa największe zawory. Szli jak w paszczę lwa.
Mrożące pytania mnożyły się. A jeśli reaktor stopi fundamenty czwartego bloku i radioaktywny materiał przedostanie się do gruntu, w nadprypeckim rejonie miękkiego i pełnego mokradeł? Jakież skażenie terenu nastąpi! Sięgnięto po technikę stosowaną przy budowie metra. W ukośne odwierty wlewano ciekły azot o temperaturze minus 196 stopni Celsjusza i w ten sposób zamrażano grunt pod czwartym blokiem. W zmrożonej jak beton ziemi można było ryć koparkami tunel – miał 150 metrów długości – i zakładać pod reaktor betonowe poduszki.
Jurij Andrejew, ale i najlepsi radzieccy fizycy i atomiści akademicy, których ściągnięto na miejsce katastrofy, najbardziej się bali, że za kilka minut albo godzin wyleci w powietrze kolejny blok – radioaktywna woda z czwartego bloku podtapiała pracujące urządzenia z bloku pierwszego i drugiego, co było bardzo niebezpieczne. Jego wybuch oznaczałby katastrofę dla całej Europy, a dla mieszkańców Prypeci, jeszcze 26 kwietnia nie ewakuowanych, śmierć. Akademicy siedzieli w bunkrze, zatrzymującym promieniowanie. Inżynierowie i cała zmiana pozostawali na swoich stanowiskach. Wszelkie dyspozycje na stacjach atomowych są nagrywane. Tym razem nie były. Atomiści przestraszyli się ogromu odpowiedzialności. Ryzyka stawiania kolejnych kroków, nie dopuszczających do awarii na drugim bloku podjęli się w zasadzie inżynierowie. Do awarii nie dopuścili. Byli od niej o włos?
– Wbrew ludzkiej słabości i powątpiewaniu awarię zlikwidowano. To Bóg dał do tego ludziom siłę i wolę – mówi Jurij Andrejew. Nad czwartym blokiem zbudowano sarkofag. Prace zakończono w listopadzie 1986 roku. Stworzono unikalną inżynierską konstrukcję, opartą na najnowszych zdobyczach nauki. Betonowe bloki o wadze kilku tysięcy ton montowano z dokładnością co do milimetra przy pomocy helikopterów i niemieckich dźwigów, w skrajnie niebezpiecznych warunkach. W świecie nie ma takiej konstrukcji i nigdy nie będzie, bo budowali ją bohaterowie – stwierdza Andrejew.
– Likwidatorzy awarii, a było ich osiemset tysięcy, otrzymywali w ciągu tygodnia roczną dozę napromieniowania, przekraczającą wszelkie dopuszczalne normy. A jednak większość ich, wbrew wszelkiej logice, została przy życiu. Ocenia się, że około 150 tysięcy odeszło przedwcześnie z powodu napromieniowania.
Wielu odzyskało wiarę w Boga – sumuje Andrejew. On sam dwa razy przeżył śmierć kliniczną. Mówi o doznawanym podczas niej uczuciu ciepła, błogości, bezpieczeństwa, mknięcia przez długi tunel, zakończony pomarańczowym światłem i o ostrym szarpnięciu, bólu, chłodzie, oznaczającym powrót do życia.

Liturgia w Czarnobylu

Jest 21 listopada 2009 roku, święto św. Michała Archanioła. W Ilińskiej cerkwi w Czarnobylu trwa Liturgia. Śpiewa chór. Modlą się starsze kobiety, które – może ośmielone trwaniem batiuszki na pustyni – wróciły na swoją rodzinną ziemię, do strefy największego zagrożenia. Stoją ludzie w służbowych mundurach, naukowcy, ci którzy czuwają nad skażoną strefą.
Służy o. Nikołaj Jakuszyn. Podwiżnik – mówią o nim. On wie, że Bóg jest bardzo blisko czarnobylców. Nawet wtedy, gdy dozymetry szalały, gdy na atomowej stacji wykraczały poza przewidywaną dla nich skalę, w Ilińskiej cerkwi nie zanotowano żadnego promieniowania. I wie o. Mikołaj, ile cudów dzieje się teraz za sprawą ikony Czarnobylski Spas.

Czarnobylski Spas

Ikona stoi w Ilińskiej cerkwi po prawej stronie przed soleją. Na prośbę czarnobylców i z błogosławieństwa metropolity kijowskiego Włodzimierza napisał ją w 2003 roku Władysław Gorecki. Ikonę wyświęcono na Uspienije 28 sierpnia 2003 roku w Kijowsko-Pieczerskiej Ławrze u ścian Uspienskiego soboru. Przyszło mnóstwo wiernych. Już wtedy stali się oni świadkami kilku cudów. Gołąb przeleciał kilka centymetrów nad ikoną i wzbił się prosto w niebo. Na bezchmurnym niebie pojawiła się tęcza, a kiedy rozpoczął się krestnyj chod z ikoną, na niebie można było zobaczyć krzyż, w centrum którego świeciło słońce. Metropolita Włodzimierz powiedział wtedy: – Ikona została przyjęta nie tylko na ziemi, ale i na niebie. Ikona Czarnobylski Spas jest najwyższą nagrodą podarowaną przez Pana, na jaką mogą zasłużyć ludzie ratujący ziemię i życie.
Na ikonie przedstawiono Zbawiciela. Obok stoi Bogarodzica i św. Archistrateg Michał. Pod spodem słynna Czarnobylska Sosna, miejsce kaźni sowieckich ludzi przez niemieckiego okupanta. W głębi sarkofag na bloku atomowej stacji. Na niebie Gwiazda Piołun, u dołu po lewej dusze zmarłych czarnobylców, po prawej żyjący bohaterowie katastrofy. Na dalszym planie ziemia martwa, na bliższym ożywiona, pokryta zielenią.
Z ikoną Czarnobylski Spas przeszły setki procesji po całej Ukrainie. Towarzyszyły im cudowne zjawiska na niebie, natychmiastowe zmiany pogody, ozdrowienia, ogólne polepszenie stanu zdrowia wiernych.
Kopie ikony umieszczono we wszystkich czarnobylskich szpitalach, w wielu urządzono dla niej kaplice.
I w Czarnobylu powtarza się cudowne zjawisko. W święto proroka Eliasza, podczas procesji wokół cerkwi, pojawia się wokół cerkiewnych krzyży tęcza. Przybiera kształt zamkniętego okręgu. Jest widoczna tylko dla tych, którzy idą w krestnym chodzie.
W czarnobylskim rejonie komuniści zniszczyli osiemnaście cerkwi. Z jednej z nich w trzydziestym czwartym roku wynieśli wszystkie ikony i zrobili z nich płot. Wierni pod osłoną nocy ikony rozebrali. Do dziś przetrwały z nich cztery. Wszystkie są w Ilińskiej cerkwi. O. Mikołaj upamiętnił krzyżami miejsca, na których stały cerkwie. Służy przy nich molebny. Raz, gdy w otoczeniu czarnobylskich staruszek modlił się przy jednym z krzyży przed ikoną Czarnobylski Spas, nad czytaną Ewangelią pojawił się słup światła. Nikogo nie oślepił ani nie przestraszył, tylko osienił. Ktoś sfotografował zjawisko.
Święci często powtarzają, że największym cudem jest przyprowadzenie człowieka do wiary. Masowy powrót czarnobylców do Cerkwi nastąpił zwłaszcza w 1989 roku, kiedy zbudowano pierwszą cerkiew poświęconą ofiarom Czarnobyla, Wjazdu Pana do Jerozolimy. Cerkiew stanęła w Kijowie. I nawet kiedy grupa ukraińskich nacjonalistów raskolników próbowała cerkiew przechwycić, sprawiedliwy gniew czarnobylców był tak potężny, że – jak czytam na stronie Press Służby ukraińskiej Cerkwi – niegodziwcy uciekli z cerkwi natychmiast.
W całej Ukrainie buduje się setki cerkwi i kaplic, upamiętniających bohaterów i ofiary katastrofy.
A sam Czarnobyl? Byłby pustynią, gdyby nie Cerkiew i jej podwiżnik, o. Mikołaj. Do Czarnobyla ciągną teraz tysiące pielgrzymów. Przy cerkwi ustawiono dla nich długie rzędy stołów. Zasadzono sad. Świątynia strojna, wysoka, wyremontowana, mieni się wszystkimi chyba kolorami tęczy. Stoi na brzegu Prypeci. Jest jak mocny akcent z innego świata wśród otaczającej jej niszczety. Jakby napominała wszystkim S nami Boh. Budynek nieopodal cerkwi, dawną szkołę, zamienia batiuszka, wraz ze swoimi przyjaciółmi, w muzeum czarnobylskiej katastrofy – katastrofy trzech narodów – Białorusinów, Ukraińców i Rosjan. I marzy, by w pustych czarnobylskich domach, jeszcze do końca nie wchłoniętych przez przyrodę, mnisi modlili się za świat.

Anna Radziukiewicz, fot. autorka

*   *   *

Białoruś i Czarnobyl

Zdecydowanie najbardziej ucierpiała na skutek czarnobylskiej katastrofy Białoruś. Radioaktywny opad skaził niemal czwartą część jej terytorium (23 proc), piątą część użytków rolnych wyłączył z uprawy. W strefie napromieniowania znalazło się dwa miliony ludzi, z czego 137,7 tysięcy osób wysiedlono. Odnotowano gwałtowny wzrost zachorowań na raka, zwłaszcza tarczycy; wśród dzieci 40-krotnie, dorosłych 2,5-7 razy. Tylko dla dzieci Czarnobyla wybudowano na Białorusi 14 centrów leczniczo-rehabilitacyjnych, w których 120 tysięcy z nich każdego roku poddaje się terapii. Na skutek katastrofy najbardziej ucierpiało Polesie, czyli południowa Białoruś. Była to klęska dla jej gospodarki, przyrody i dziedzictwa kulturowego.
Likwidacja skutków awarii atomowej codziennie uszczupla budżet Białorusi o mniej więcej jeden milion dolarów. Jeśli się uzna, że trzeba trzydziestu lat, by zlikwidować podstawowe następstwa katastrofy, Białoruś potrzebuje na ten proces 235 miliardów dolarów, czyli 32 państwowych budżetów z 1985 roku (na podstawie strony internetowej ambasady Białorusi w Polsce).

Odpowiedz