Home > Artykuł > Najnowszy numer > Sierpień na Woli

„Wysadziliśmy drzwi, chyba do szkoły. Dzieci stały w holu i na schodach. Dużo dzieci. Rączki w górze. Patrzyliśmy na nie kilka chwil, zanim wpadł Dirlewanger (dowódca brygady SS – am). Kazał zabić. Rozstrzelali je, a potem po nich chodzili i rozbijali główki kolbami. Krew ciekła po schodach” – tak tragedię sierocińca przy parafii prawosławnej św. Jana Klimaka na Woli, do której doszło na początku powstania warszawskiego,  5 sierpnia 1944 roku, wspomina Mathi Schenk, Belg wcielony do armii niemieckiej. W ciągu trzech dni, od 5 do 7 sierpnia, faszyści zamordowali od 40 do 60 tysięcy mieszkańców tej dzielnicy. Na terenie wolskiej parafii rozstrzelali ponad 140 dzieci, ich opiekunów i  duchownych z proboszczem archimandrytą Teofanem Protasiewiczem. Także parafian i okolicznych mieszkańców, którzy od kilku dni ukrywali się w podziemiach cerkwi. 

To był najkrwawszy dzień w historii  parafii, ostatni w życiu jej sierocińca.

Parafię zorganizowaną wokół cmentarnej cerkwi św. Jana Klimaka, zbudowanej w 1905 roku z własnych środków arcybiskupa warszawskiego i chełmskiego Hieronima, powołano w latach 20., sierociniec najprawdopodobniej w 1935 roku. Przed wojną przygarnął pod swój dach czterdzieścioro-pięćdziesięcioro dzieci, a w jego utrzymaniu, które rocznie zamykało się kwotą około 13 tys. złotych,  pomagało nie tylko Metropolitalne Towarzystwo Dobroczynności, także inne prichody. Pamiętali o nim i indywidualni darczyńcy, wśród nich znany warszawski błagotworitiel Adrian Adrianowicz Morozow.

Rok 1939 parafia powitała dużymi zmianami.

Ja etogo prichoda nikogda nie zabudu – żegnał się z parafianami jej długoletni proboszcz, o. Joann Kowalenko. Jako jeden z nielicznych prawosławnych duchownych nie wykonał rozkazu rosyjskich wojskowych i w 1915 roku nie wyruszył w bieżeństwo. Dzięki temu udało mu się z Wielunia do Warszawy przewieźć wiele szat i utensylii cerkiewnych. Teraz obejmował obowiązki proboszcza soboru.

Tu na Woli zastąpił go archimandryta Teofan Protasiewicz. Do Warszawy przybył z Zelwy, w stolicy pracował jako dyrektor internatu metropolitalnego, ale nie spodobał się władzom.

Gdy został zwolniony, metropolita Dionizy powierzył mu parafię św. Jana Klimaka. Niewiele później, bo 1 sierpnia, jej wikariuszem został o. Mikołaj Lenczewski (senior).

Na Woli był i o. Antoni Kaliszewicz, wspaniały misjonarz z Równego, który mimo podeszłego wieku i zaawansowanej choroby regularnie pisywał „Rozmyszlenija pastyria” do   „Woskresnogo Cztienija”.

Był i diakon Kornilij Klimuk, warszawiak z długoletnim stażem. Pamiętał, kiedy ruszył w Warszawie pierwszy konny tramwaj. I podkreślał, że jest kuzynem Teodorowicza, słynnego krawca, który doskonale szył mitry, obłaczenija, sutanny (według innych informacji z parafią związany był także psalmista o. Mikołaj Kasznikow).

Duchowni mieszkali przy Wolskiej 147, w jednopiętrowym domu z wysokim strychem. Wszyscy pod jednym dachem, jedno skrzydło wynajmowano nawet policji. Dom położony był na ponadtrzyhektarowej posesji, wśród olbrzymiego owocowego sadu.

Sadem opiekował się ogrodnik Ulrych, a dzieci z sierocińca nie mogły się doczekać, kiedy dojrzeją kolejne owoce. 

Sierociniec mieścił się w sąsiednim cerkiewnym domu, też jednopiętrowym i z wysokim strychem, przy Wolskiej 149. Sypialnie chłopców i kuchnia mieściła się na parterze, sypialnie dziewcząt na piętrze. Dzieci codziennie dojeżdżały tramwajem do rosyjskiej szkoły, najpierw na Oboźną, później na Nowy Świat, wchodziły bramą tuż obok cukierni Bliklego.

Na, a tiepier budiem gotowit’ uroki – zapowiadała po południu wychowawczyni Jewgienija i czterdzieści  głów pochylało się nad ogromnym dębowym stołem w jadalni. I w ortografii pomagała, i w tabliczce mnożenia (według innych informacji w opiece nad dziećmi, pomagały mniszka Nonna (Leparska), później A. N. Oceszko).

Pora na molitwu – zbierał dzieci rano i wieczorem o. Kalist Ralcewicz. Był emerytowanym nauczycielem rosyjskiego gimnazjum, monaszestwo przyjął w dojrzałym wieku, na Woli pomagał i przy parafii, i w przytułku.

Sierociniec pachniał domem. Kucharka, ciocia Polina, wspaniale gotowała, a na Błagowieszczenije wypiekała z ciasta ptaszki.

Dzieci uwielbiały prazdniki.

I posadił died riepku – z zapałem powtarzały rolę, rysowały zaproszenia i rozdawały gościom.

Ci na choinkę stawiali się tłumnie. Z największej sypialni na piętrze znikały łóżka i sala na występy była gotowa. Agafija Fiodorowna Roszkowska odwiedzała przytułek znacznie częściej. Z ramienia Metropolitalnego Towarzystwa Dobroczynności sprawowała nadzór nad placówką.

Zdrawstwujtie Agafija Fiodorowna – głośno witały ją dzieci, ilekroć przyszła, podchodziły i całowały ją w rękę.

Do cerkwi chodziły regularnie, zawsze w odświętnych ciemnoniebieskich ubrankach. W niektóre święta kwestowały, dziękując darczyńcom i przypinając im niebieskie kokardki z niezapominajką w środku.

Na wakacjach czekała je Zielonka i wygodna willa na skraju lasu. Tutaj na Woli buszowały nieraz w parafialnym sadzie i, choć to zabronione, biegały po cmentarzu. W kwaterze, która potem została udostępniona katolikom, nie było żadnego grobu – kwitły rumianki i dzwonki.

Gdy wojna wisiała w powietrzu, na cmentarzu ustawiono działa. – Ach, kakije krasiwyje u nas stojat puszki – cieszyły się dzieci. 

Wraz z wojną nadszedł może nie głód, ale chłód. Piece opalane byle jakim koksem stygły szybko, nad ranem wdzierało się przejmujące zimno. Izolatka nieustannie była pełna.

22 222 – często wybierała ten numer wychowawczyni i zaprzyjaźniony doktor, mąż parafianki Marii Gwalbertownej, zjawiał się natychmiast. I dzieci, i duchownych leczył za darmo.

Wybuchła niemiecko-radziecka wojna. Za cmentarzem katolickim  na Woli, w szczerym polu, Niemcy zorganizowali obóz dla radzieckich jeńców. Tyfus zbierał swoje żniwo. Chorych przewożono na Wolską 37, do szpitala św. Stanisława. Jeńcy umierali masowo. Odwiedzali ich duchowni z Woli. A w wolskiej cerkwi raz po raz rozbrzmiewał żałobny dzwon. Dziennie otpiewano 30-40 osób. Nie było trumien, więc grzebano ich w workach w zbiorowych mogiłach.

Gdy Hitler podjął decyzję o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej, w parafii zaczęli pojawiać się Żydzi, prosili o chrzest.

Chrzest przyjęły tu między innymi dwie panie Lejzerowicz, babka i matka znanej piosenkarki Dany Lerskiej. Starsi czytelnicy na pewno ją pamiętają, śpiewała z takim wschodnim patosem, ręce unosząc do góry. O udzielenie chrztu poprosiła także rodzina Oszarowskich, u których metropolia wynajmowała dom przy ulicy Kopernika. Po wojnie przychodzili, dziękowali, zapraszali do Izraela, ale kontaktu religijnego nie mieli nigdy. Na chrzest zdecydowali się dla ratowania życia.

Gdy Żydów z getta Niemcy pędzili do robót na Woli, organizowali im odpoczynek tuż obok parafialnego domu. Ich ukrycie nie nastręczało większych trudności, ale nie wiadomo było, jak zareaguje na to żydowska policja, czy nie wydadzą żydowscy współtowarzysze.

Wiedza o udzielanych chrztach była dość powszechna.

 Pisze o tym Emanuel Ringelblum w „Kronice getta warszawskiego”: „Powiadają, że księża wydają chętnie za małą opłatą świadectwa chrztu tym, którzy pragną uchodzić za aryjczyków; chcą ulżyć ich doli. […] Autentyczne świadectwa chrztu aż po trzecie pokolenie […] prawosławni wyrabiają [Żydom] aryjskie świadectwa chrztu”.

Ten sam problem porusza Ewa Kurek w książce „Trudne sąsiedztwo: Polacy i Żydzi, około 1000 – 1945”: „Nikt nie policzył wszystkich parafii i klasztorów, w których – bez odgórnych deklaracji i nakazów – polscy Żydzi znaleźli ratunek i ocalenie. Jak dowodzą fragmenty dzienników Adama Czerniakowa, Niemcy weszli w posiadanie informacji na temat ochrzczonych warszawskich Żydów dzięki służalczości władz żydowskich”.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Ałła Matreńczyk

Korzystałam z tekstu o. Adama Misijuka Prawosławny sierociniec przy parafii św. Jana Klimaka na Woli, (WPAKP, 7-8/2020)

Odpowiedz