Home > Artykuł > Najnowszy numer > Przywołał mnie św. Onufry

Biskup łódzki i poznański ATANAZY (NOS) odpowiada na pytania Ałły Matreńczyk

Kto wywarł największy wpływ na życie duchowe Władyki w dzieciństwie?

– Mama i babcia, które były głęboko wierzącymi osobami, babcia śpiewała w chórze, czytała na klirosie. Urodziłem się we wsi Łuplanka Sta-ra, byłem najmłodszym, czwartym synem swoich rodziców, Jana i Marii Nosów. Przed pójściem do szkoły podstawowej, jak wszyscy wkoło, rozmawiałem wyłącznie po białorusku. I od najmłodszych lat chodziłem do naszej parafialnej cerkwi w Jałówce (odległej o sześć kilometrów), od szkolnych lat na lekcje religii.

Te chyba nie odbywały się w szkole?

– Nie, przez trzy pierwsze klasy szkoły podstawowej batiuszka Eugeniusz Konachowicz uczył nas religii w Łuplance Starej, w mieszkaniu sąsiada, przez kolejne już w Szymkach. To on bardzo często powtarzał: Oj, Jarosław – bo takie imię nadano mi na chrzcie – ty batiuszkoj budiesz. Miał podejście do dzieci, pewnie szybko zauważył, że lubię chodzić do cerkwi, zresztą Liturgie w swojej rodzinnej parafii, w Jałówce, zwłaszcza w dzień parafialnego święta Podwyższenia Krzyża Pańskiego (Wozdwiżenije) przeżywam głęboko do dziś. Już po ukończeniu szkoły podstawowej chciałem iść do seminarium, ale rodzice uważali, że jestem za młody na tak ważne decyzje. Podjąłem naukę w Technikum Rolniczym w Michałowie i znów powróciłem do swoich planów.

Seminarium wtedy mieściło się w Jabłecznej?

– Tak, pierwszy raz przekroczyłem wówczas monasterską bramę i spot-kałem osobę, która mnie duchowo uformowała – władykę Abla, wtedy namiestnika klasztoru św. Onufrego. Nawiasem mówiąc, we wrześniu, po trzydziestu latach od ukończenia nauki w seminarium, nasza klasa zorganizowała tam spotkanie. Odtąd z monasterem czułem ogromną więź i wracałem tam na wakacjach nawet wtedy, gdy z błogosławieństwa ówczesnego arcybiskupa Sawy, a obecnego naszego metropolity, pod-jąłem studia w Instytucie św. Tichona Zadońskiego w South Canaan w Pensylwanii w USA. I monaster św. Tichona Zadońskiego, i funkcjonujące przy nim seminarium zostały założone przez św. patriarchę Tichona w czasach, gdy był biskupem w Ameryce Północnej i na Alasce.

Wcześniej rektora i inspektora seminarium w Chełmie, biskupa pomocniczego eparchii chełmsko-warszawskiej z tytułem biskupa lubelskiego. Pamięć o nim w Ameryce była wciąż żywa?

– Tak, zwłaszcza że studia rozpocząłem tuż po jego kanonizacji (rok 1989). Święty patriarcha Tichon niósł swoją posługę na kontynencie przez siedem lat, uważa się, że jego działalność położyła podwaliny pod powstanie w 1970 roku Autokefalicznej Cerkwi Prawosławnej w Ameryce, do której teraz należą i monaster, i seminarium.

Zajęcia odbywały się po rosyjsku?

– Nie, już po angielsku. Poziom nauczania był wysoki, spotkałem tam wybitnych nauczycieli oraz studentów z Ameryki, Bułgarii, Ukrainy, Rosji, a nawet Ugandy.

Czy jakieś zaobserwowane tam zwyczaje zechciałby Władyka przenieść na nasz grunt?

– Owszem, na przykład wspólne picie kawy po Liturgii w parafialnych salach, wspaniała okazja do bliższego poznania, zacieśnienia więzi. Do tego zachęcam we wszystkich parafiach w mojej diecezji, oczywiście tam, gdzie są ku temu warunki. Mamy przecież dużo emigrantów, dla których takie spotkania są bardzo ważne. Podczas pobytu w Ameryce, jako ipodiakon rektora seminarium, władyki Germana, często miałem okazję uczestniczyć w takich spotkaniach wiernych z biskupem. Wróciłem do Polski jesienią 1995 roku.

Już z postanowieniem, że zostanie Władyka mnichem?

– Trudno jest mówić o powołaniu, ale pierwsze myśli o życiu monastycznym pojawiły się podczas nauki w seminarium w Jabłecznej, już wtedy przywoływał mnie święty Onufry. Ostateczna decyzja zapadła jednak w Rosji jesienią 1995 roku. Gościłem u przyjaciela, z którym studiowałem w Ameryce, chciałem razem z nim odwiedzić rosyjskie monastery. Dotarliśmy do małej wsi Swirskoje, gdzie na przełomie XV i XVI wieku żył znany rosyjski asceta – św. Aleksander Swirski. Tam kiedyś był piękny monaster, a właściwie dwa – Troickij i położony w odległości 200-300 metrów Preobrażeński. W pierwszym mieścił się szpital psychiatryczny, drugi był w całkowitej ruinie. Ale jak uduchowione było to miejsce, jak piękne. Wtedy po-stanowiłem – idę do monasteru. Kupiłem dwie ikonki Matki Bożej i Chrystusa, żeby pobłogosławili mnie nimi rodzice. A tuż po powrocie z prośbą o błogosławieństwo na wstąpienie do monasteru zwróciłem się do wladyki Sawy. – Idź do Supraśla – zaproponował na wieść o moich planach. – Wołałbym do Jabłecznej. – Dobrze, tam też potrzebni są młodzi mnisi – zgodził się i pobłogosławił.

Jak przyjęli tę decyzję rodzice?

– Mama jak to mama, trochę oponowała. Ale rodzice zawsze da-wali mi dużo swobody, tak więc po Bożym Narodzeniu w 1996 roku pojechałem do Jabłecznej. Z mona-sterem tym nie traciłem kontaktu na-wet podczas studiów w Pensylwanii, co roku spędzałem tam część wakacji. Widziałem, z jakim trudem odbudowuje cerkiewne życie w swojej diecezji władyka Abel.

Jak wielu było wówczas mnichów w Jabłecznej?

– Czterech mnichów i ja – nowicjusz. Warunki, co tu ukrywać, nie były najlepsze. Ale powołanie sprawia, że wszelkie niedogodności są nieważne. Chociaż diabeł nie śpi, były różne trudności. Swojej decyzji nigdy jednak nie żałowałem.

Kto był wtedy przełożonym w monasterze w Jabłecznej?

– Obecny władyka Paisjusz. Klasztor nie był jeszcze stauropigialny, znajdował się w jurysdykcji władyki Abla jako diecezjalnego biskupa. To on dokonał moich postrzyżyn w riasofor i w mantiju z imieniem Atanazy, wyświęcił na diakona i na prezbitera. święcenia odbyły się 1 września 1996 roku, minęło właśnie 25 lat.

Atanazy Brzeski to szczególny dla nadbużańskiej ziemi święty…

– Oczywiście. Co prawda zawsze bardzo bliski był mi św. Serafin Sarowski, prosiłem nawet namiestnika o takie imię, ale że w 1996 roku mijało czterysta lat od zawarcia unii brzeskiej, otrzymałem imię Atanazy. Odtąd i św. Onufry, i św. Atanazy, i św. Serafin zajmują szczególne miejsce w moim życiu.

Giganci ducha…

– Wszyscy byli mnichami, ich zmagania duchowe są dla mnie, jak i dla każdego mnicha i każdego wierzącego człowieka, wzorem do naśladowania, To zdanie wypowiedziane przed męczeńską śmiercią św. Atanazego „niech żyje święte prawosławie”, które później powtórzy św. Maksym Gorlicki, powtarzam nie raz i ze wszy-stkich sił, jak tylko potrafię, świadczę o naszym świętym prawosławiu, bo prawosławie to prawda, prawdziwa droga i prawdziwe zbawienie…

I już jako jieromonach wyjechał Władyka na studia do Grecji?

– Wysłał mnie tam władyka Abel, żebym kontynuował edukację teologiczną. Tam ukończyłem kurs języka i zaprzyjaźniłem z obecnym władyką Jerzym (Pańkowskim), przyjaźń tę pielęgnujemy do dziś. A kiedy monaster w Jabłecznej, po śmierci metropolity Bazylego, przeszedł w stauropigię, metropolita Sawa wezwał hieromnicha Jerzego, już absolwenta, i mnie. Władyka Jerzy został namiestnikiem monasteru w Jabłecznej, ja jego pomocnikiem, później dziekanem klasztorów. I wspólnie odnawialiśmy i życie mnisze, i budynki monasteru. W 2007 roku archimandryta Jerzy został wybrany na biskupa, a ja zostałem namiestnikiem w Jabłecznej, którym byłem przez dziesięć lat, do 2017 roku.

Jak bardzo kierowanie diecezją różni się od kierowania monasterem?

– Mnich podczas postrigu w mantiję składa między innymi obietnicę posłuszeństwa. Gdy metropolita Sawa zadzwonił do mnie podczas posiedzenia Soboru Biskupów z pytaniem, czy się zgadzam być biskupem, odpowiedziałem: Jak błogosławicie… Jako mnich nie mogłem powiedzieć inaczej. Wolę Bożą, objawioną mi przez sobór, przyjąłem z pokorą. A obie te posługi, namiestnika i bis-kupa, rzeczywiście różnią się. Żaden człowiek nie jest przygotowany do tego, by być czy to namiestnikiem, czy biskupem. Bóg pomaga, daje siłę.

Diecezja łódzko-poznańska jest największa terytorialnie w Polsce…

– I z najmniejszą liczbą wiernych, z dwunastoma, a właściwie jedenasto-ma miejskimi parafiami – w Łodzi, Poznaniu, Krakowie, Toruniu, Piotrkowie Trybunalskim, Kaliszu, Bydgoszczy, Radomiu, Sosnowcu, Częstochowie, Kielcach i Włocławku. Na dodatek te parafie są bardzo odległe od siebie, Kraków od Poznania dzieli ponad czterysta kilo-metrów. Z proboszczami pozostaję głównie w kontakcie mailowym lub telefonicznym, widzimy się na świętach parafialnych i rekolekcjach trzy-cztery razy do roku. Wcześniej takie spotkania były jeszcze rzadsze. Posługa biskupia, i tak trudna, w diecezji diasporalnej ma dodatkową specyfikę. Na szczęście mamy wiernych wśród emigracji.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

fot. Adam Mikołajewski