W nocy z 1 na 2 czerwca 1911 roku nad Mielnikiem przeszedł gwałtowny deszcz. – Co będzie z naszym świętem – zamartwiali się wierni, bo do wyświęcenia po kapitalnym remoncie ich dziewięćdziesięcioletniej cerkwi Narodzenia Bogarodzicy przygotowywali się wyjątkowo starannie. Ale nad rankiem deszcz ustał i krestne chody z Tokar, Żerczyc i Grabarki dotarły bez przeszkód. Przybył i biskup białostocki Włodzimierz – w Mielniku mogła odbyć się pierwsza od 60 lat archirejska służba. Z niedawno dobudowanej dzwonnicy raz po raz rozlegał się cerkiewny kołokoł, brama tonęła w girlandach zieleni i chabrów, szpaler ustawionych brzózek wiódł do świątyni, a w niej połyskiwał złotem nowy ikonostas, dzieło braci Rzędzianów, absolwentów Petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych. Prazdnik przebiegł uroczyście.
Proboszcz, o. Włodzimierz Sosnowski, od 21 lat opiekował się parafią, która zachowała pamięć o swojej bogatej historii – o cudownej ikonie Spasa Izbawnika, przed którą w latach pięćdziesiątych XIII wieku modlił się ruski kniaź i kolejnej, Matki Bożej Pokrowy, która według tradycji Bugiem przypłynęła.
Mieszkał nieopodal cerkwi, w domu parafialnym, zbudowanym przez swego ojca, o. Iosifa, na olbrzymiej cerkiewnej posesji, po bieżeństwie przejętej przez katolików. Plebania księdza katolickiego stoi tam do dziś.
Choć minęły te czasy, gdy do parafii mielnickiej należały wsie za Bugiem – Serpelice, Klepaczewo, Borsuki, Mierzwice, Hołowczyce, Horoszki – na małą liczbę wiernych nie mógł narzekać.
Mielnik na przełomie wieków liczył 1252 mieszkańców, 845 prawosławnych, 250 katolików, 157 Żydów, a w całej parafii w ciągu roku chrzczono, bywało, i 105 dzieci.
Dzieci rosły, chodziły do szkół. Najpierw do prichodskoj, tej, która mieściła się na Piaskach w dużym budynku po niemieckiej manufakturze, nazywanym do dziś Murem. Także Radziwiłłówka, Mętna. Moszczona, Kudelicze i Maćkowicze objęte były siecią parafialnego szkolnictwa.
Ci najzdolniejsi kontynuowali naukę w gorodskom uczyliszcze, odpowiedniku szkoły średniej, która rozpoczęła działalność w Mielniku w 1909 roku. Znajdowała się na miejscu obecnej restauracji, kształciła się w niej także młodzież z Siemiatycz, Dziadkowic, Drohiczyna. Pracował w niej wikariusz mielnicki, o. Mikołaj Borowski, powiatowy inspektor oświaty.
Jego plebania stała tuż obok plebanii proboszcza, tylko bliżej ulicy Brzeskiej.
Nadszedł rok 1915. Nadciągał front. Przerażeni mielniczanie zaczęli kierować się na wschód, do Kaługi, Dniepropietrowska, na Syberię. O. Sosnowski wraz z matuszką trafili do Moskwy, tam w pożarze zginęli.
Czy do Moskwy trafiły także ikony, utensylia? Czy trafiły tam mielnickie dzwony, których głos docierał na stację w Siemiatyczach?
Nie wszyscy wyjechali.
W 1918 roku w opustoszałym, ale nie pustym, Mielniku wybuchł pożar. Jeden z mieszkańców, Zwierzyński, rozpalił ognisko w stodole.
– Po co to zrobiłeś? – pytali go później Niemcy. – Bo mi zimno było – miał odrzec. Pomyśleli, że chory, dali spokój. A ogień szalał, przerzucał płonące snopki strzech, zajmował kolejne domy, od Piasków po Górę Zamkową – dopiero tam zdołano go opanować.
W cerkwi i kaplicy Niemcy urządzili wojskowy szpital – stąd na prawosławnym cmentarzu jest tak wiele niemieckich grobów.
Bieżeńcy wracali w 1919 roku, 1920, nawet 1922. Wraz z parafianami wrócił dotychczasowy psałomszczyk, który niebawem został proboszczem – o. Pietropawłowski. Nie wspominali źle pobytu.
– Po powrocie mąż szukał a to okien ze swego domu, a to drzwi – wspominała Nadzieja Szmigielska. – A i wyprosić dzikiego lokatora musiał.
Większe zmiany zaszły wokół. Dużą posesję, na której stały dwie plebanie prawosławne, zajęła parafia rzymskokatolicka. Jedynie jedną z nich, tę o. Borowskiego, udało się przenieść w inne miejsce, na Glinki, tuż nieopodal starego cerkwiska, na którym do dziewiętnastego wieku druga mielnicka cerkiew, Woskresieńska, stała.
W budynku gorodskoj szkoły urządzono polską, podstawową.
– Wokół rosły piękne brzozy – wspominał długoletni starosta Józef Boguszewski. – Gdy dłużył się czas w kozie, wystarczyło wysunąć się przez okno, pociągnąć za gałąź i odepchnąć. No a przedtem wyrzucić książki związane sznurkiem, bo o tornistrze nawet nikt nie marzył.
Do Muru, budynku prichodskoj szkoły, wprowadziła się poczta i policja. Dwaj prawnicy, mielniczanie, Januszewicz i Dmitruk, nie dali za wygraną.
– Choć batiuszki to specjalnie nie interesowało, podali sprawę do sądu – opowiadał Józef Boguszewski. Wynajęli adwokata Lipko, najlepszego, z Białegostoku. Był dość drogi. A tu batiuszka pieniędzy nie daje. Nocą trzeba było wyciąć dwie sosny w parafialnym lesie. Ale budynek po szkole na Piaskach odsądzili.
Tragiczny los spotkał kapliczkę św. Aleksandra Newskiego, tę z Góry Zamkowej z połowy XIX wieku. Przed pierwszą wojną światową odprawiano w niej nabożeństwo tylko raz do roku, na kanunie Aleksandra. Była w niej ogromna ikona Pokrowitiela. Teraz czasownia wyraźnie komuś przeszkadzała. Najpierw wyłamano drzwi, wybito okna. W 1931 roku odarto z niej kopułkę i krzyż.
– Pasłam wtedy gęsi nad Bugiem – wspominała Nadzieja Szmigielska. – Słyszę jakiś łoskot, patrzę, a to kopułka z krzyżem toczy się po stoku, w końcu wpadła do wody.
Kto ją zrzucił? Trzech mieszkańców Mielnika, jeden z nich niedługo potem wyprawił się furą do Brześcia, spadł, mocno się połamał.
Po o. Pietropawłowskim proboszczami byli o. Wierietielnikow, absolwent Kijowskiej Akademii Teologicznej (miał poczucie humoru; raz parafianie spotkali go w lesie w drodze do Siemiatycz: – Saditieś, podwieziom was – zaproponowali miejsce na żelaznym wozie. – Niet, spasibo, ja spieszu – odparł i poszedł dalej), o. Krotiuk i o. Turowski.
Parafia była właścicielką dużej części kopalni kredy, a mielnicka kreda dobra, czysta bez margla. Handlowali nią Enus, Krak, Fajwel, miejscowi Żydzi. Batiuszka tylko przychodził i wskazywał miejsce.
– Robotnicy wynosili kredę przed sobą w kopańkach – wspominał Józef Nikitorowicz. – Układali na ziemi, zlewali wodą, miesili nogami. Potem schła, tak z tydzień. I już można było ciąć z niej pognusy, takie kredowe bloki, ładować na fury, i wysyłać na stację kolejową do Siemiatycz.
Zysk ze sprzedaży kredy dzielono po połowie – na potrzeby cerkwi i kleru.
W latach 30. parafia zamówiła w Poczajowie kilka ikon. Wśród nich św. Serafina z Sarowa. I ze stacji kolejowej w Siemiatyczach niesiono ją już na rękach.
Nadszedł wrzesień 1939 roku. Od wschodu nadciągała Armia Czerwona. Ktoś wpadł na pomysł, żeby bramę na powitanie zbudować.
– My kak raz sobirali kartoszku – wspominała Nadzieja Szmigielska. – Jediem bramu stroit – pribieżał odin i ugawariwajet muża. – A kartoszku kto sobirat’ budiet – ja na eto nie sogłasiłaś.
Brama stanęła na ulicy Królewskiej. Nim w Mielniku pojawili się krasnoarmiejcy, wjechało wycofujące się polskie wojsko. Nazwiska budowniczych uzyskało bez trudu. To nic, że ich już w Mielniku nie było. Za brata zginął brat, za syna ojciec, za żydowskiego piekarza – inny żydowski piekarz (w Mielniku było ich dwóch).
– Widziałem, jak pędzono ich nad Bugiem – wspominał Józef Boguszewski. – Ustawiono na piachu, tuż obok przeprawy promowej. Rozległy się strzały. Cztery ciała osunęły się na ziemię, a polskie wojsko już następnego dnia wycofało się za rzekę.
Kilka dni później weszli krasnoarmiejcy. Byli słabo uzbrojeni, wjechali na mikrych syberyjskich konikach, które fatalnie znosiły wysoką temperaturę – od słońca pękała im skóra. Sowieci niektórych mielniczan wcielili do wojska.
– Trafiłem do rezerwy – opowiadał Józef Boguszewski. – Musiałem bić kamienie. To był piękny sport. Dziesięciokilogramowy młotek na długim trzonku i norma – 7 fasmetrów w ciągu ośmiu godzin. Jeśli ktoś nie wykonał normy – kara spadała na wszystkich.
I do pracy w syberyjskich kopalniach też werbowali Sowieci. – U nas zarabatywajut po 2000 rublej – zachęcali.
– Dwa tysiące, a u nas sekretarz w gminie miał 60 złotych, myślę, trzeba spróbować – wspominał Józef Nikitorowicz. – Ochotników z Białostocczyzny zebrało się może ze trzy tysiące. Pojechaliśmy. Nie na długo. Warunki były trudne, praca ciężka. – Moj did tak ne robił, moj bat’ko ne robił, to i ja tak robiti ne budu – mówi raz do mnie Tokajuk z Rogacz. – Utikajemo, Józik.
Uciekli.
A tu w Mielniku Sowieci wytyczyli ośmiuset metrowej szerokości pas graniczny – połosu. Zaorali, ogrodzili kolczastym drutem, wszystkich mieszkańców przedtem wysiedlili. Kogo na Poręby, kogo na Grabowiec, kogo do Pińska decydowały ciągnięte losy. Dali kilka dni na przewiezienie domów, tuż przed Wielkanocą, w 1940 roku.
– Tego roku już Paschy nie święciliśmy – wspominała Nadzieja Szmigielska. – Ale nikt nie odważył się pracować. Na drugi, trzeci dzień świąt już nie było wyjścia. Wszyscy rozbierali swoje domy, stodoły i chlewy. 22 kwietnia Mielnik opustoszał.
O ikony z cerkwi zatroszczyła się Olga Karpowicz, niektóre przechowała u siebie, w Mętnej. Podczas wojny wieś niejednokrotnie stawała w ogniu – pożar omijał jej siedlisko. Batiuszka przeprowadził się do swego teścia do Tokar. Nabożeństwa odprawiał na Grabarce, tamtejsza cerkiew była wtedy mała i bardzo biedna.
W cerkiewnej dzwonnicy Sowieci urządzili punkt obserwacyjny – pewnie dlatego 22 czerwca 1941 roku padły na nią pierwsze niemieckie strzały.
Mieszkańcy zaczęli powoli wracać na swoje siedliska. Tylko batiuszka nie miał gdzie. Plebanię na Glinkach Sowieci rozebrali, w Murze, budynku po parafialnej szkole, urzędowali Niemcy. W 1943 roku, 8 lutego, parafia dom pożydowski za 500 marek dla proboszcza kupiła. Stał na rogu ulic Królewskiej i Brzeskiej.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Ałła Matreńczyk
fot. Piotr Cieśla, Grzegorz Chomczyk, archiwum Aleksandra Sosny