Home > Artykuł > Kwiecień 2022 > Spotkania z aniołami

W Eleosie, Prawosławnym Ośrodku Miłosierdzia diecezji przemysko-gorlickiej w Gładyszowie drzwi się nie zamykają. Wolontariusze, terapeuci, pensjonariusze, tutejsi mieszkańcy, potrzebujący i ci, którzy chcą pomóc. Niedawno to grono jeszcze się powiększyło – o dziewczynki z rodzinnego domu dziecka ze Stojanowa, dziewięćdziesiąt kilometrów na północ od Lwowa. Już coraz mniej skrępowane, częściej uśmiechające się. Nie spodziewały się, że tu trafią, i to z powodu wojny.

Do Gładyszowa przyjechało ich siedemnaście w wieku od siedmiu do siedemnastu lat wraz z opiekunką, matuszką Marią Biłas. W Stojanowie, wraz z parafianami, został ojciec Bogdan. Przyjechało kilka osób z jego rodziny, w tym pięciomiesięczny Dawidek. Razem dwadzieścia cztery osoby.

„Mamo” – dziewczynki z ufnością zwracają się do ciemnowłosej kobiety. To matuszka Maria. Przy składaniu prania opowiada: – Kiedy zaczęła się wojna, najbardziej martwiłam się o dzieci. One już przeżyły tragedię, gdy zostawili je rodzice. Mieszkały w sierocińcach i kiedy zaczęły czuć się dobrze, bezpiecznie, trzeba było uciekać. Była chwila zawahania, czy to dobra decyzja, bo początkowo u nas było spokojnie. Ale czuliśmy, że musimy chronić dzieci, szukać bezpiecznego miejsca. Trafiliśmy tutaj, jak pod opiekę aniołów!

– Wieczór przed rozpoczęciem bombardowań był spokojny. Lekcje odrobione, ubrania do szkoły przygotowane. Rano wszystko się zmieniło. Nikt nie poszedł do szkoły. W telewizji podawano straszne wiadomości. Kilka dziewczynek wpadło w histerię, którejś gwałtownie skoczyła gorączka, inną zaczęła męczyć biegunka. Po początkowym paraliżu wyłączyłam telewizor, starszym zabrałam telefony. Dzieci bardzo trudno było uspokoić. Zaczęliśmy myśleć o bezpieczniejszym miejscu. Póki co, trzeba było żyć. W dzień było w miarę łatwo. Gotowanie, pranie, sprzątanie, było czym zająć myśli. Potem przychodziła noc. Nigdy wcześniej nie wiedziałam, że można się tak bać. Spaliśmy w ubraniach, każdy miał obok łóżka przygotowane buty. Poodsuwaliśmy łóżka od okien. Do piwnicy zanieśliśmy ławki, wodę, trochę jedzenia. Dostaliśmy zaproszenie z Polski, a że szkoła została odwołana na dwa tygodnie, powiedziałam dzieciom, że skoro jest okazja, to jedźmy na odpoczynek, zobaczyć jak wygląda ta Polska. To było ważne, by nie siać paniki, by na spokojnie zapakować trochę rzeczy. – Teraz jesteśmy tutaj, opiekują się nami anioły – opowiada matuszka Maria. – Dzieci porównują, choć już coraz mniej, jak jest w domu, a jak tutaj. Tęsknią za „tatą”, bo tak, same z siebie, nazywają ojca Bogdana. Nie pytają, kiedy wracamy. Jeśli powiedziałam, że teraz jesteśmy tutaj, to znaczy, że tak ma być.

Matuszka Maria i ojciec Bogdan są „mamą” i „tatą” nie tylko dla swoich rodzonych dzieci – dziewiętnastoletniej córki i dwudziestoczteroletniego syna, mają także dzieci „urodzone z serca”. – Właśnie to im powtarzam, urodziłam was z serca – rozpoczyna Maria Biłas, gdy pytam o początki ich wielkiej rodziny. Ojciec Bogdan był sekretarzem kancelarii diecezji lwowskiej, wśród wielu obowiązków miał opiekę nad sierotami. Do domów dziecka chodziła z nim matuszka, robiła upominki, oddawała ubrania. Z czasem do odwiedzania dołączyły ich dzieci. Nawiązała z ojcem kontakt organizacja charytatywna „Naszy” z Kanady. Tamtejsi Ukraińcy chcieli wspomóc tutejsze sieroty. Poproszono, by batiuszka pokierował tym projektem. I tak przeniósł się na wiejską parafię, do Stojanowa właśnie. Tutaj wyremontowano zrujnowany budynek, z myślą o powołaniu centrum różnych aktywności dla dzieci. Z woli Bożej, w 2014 roku, zamieszkały tam pierwsze podopieczne. – Zwracano się do nas z prośbą, by otoczyć opieką dziecko, którego sytuacja była wyjątkowo trudna. Jechaliśmy po jedno, wracaliśmy z dwojgiem. I tak kilka razy. Na przykład były dwie zżyte ze sobą siostry. Starsza dorosła musiała opuścić dom dziecka, a tym samym zostawić siostrę. Dzięki batiuszce i matuszce nadal mogą być razem. Mama jednej z dziewczynek ma zachowane prawa rodzicielskie, ale nie odwiedza jej od dziesięciu lat. Na adopcję nie ma szans, a jedyną możliwość doświadczenia, czym powinien być dom, stwarzał właśnie Stojanów. Czasem dopiero po dłuższym czasie ktoś się otworzył. Opowiadał o przemocy ze strony starszych podopiecznych w domach dziecka, w których przebywały dzieci, zanim trafiły do Stojanowa. Być może Biłasom udało się uratować któreś dziecko przed jeszcze większą tragedią. Dużo sierot staje się przedmiotem. Dosłownie. Trafiają na handlarzy ludźmi. – Żadnej dziewczynki nie wybieraliśmy. Kiedyś oglądaliśmy stare zdjęcia z odwiedzin w domu dziecka. Ile było radości, kiedy okazało się, że już kiedyś, przed laty, zrobiono nam wspólne zdjęcie. Powtarzam im, że są wartościowe, że je kocham. One nie myślą o tym, że czegoś potrzebują. Cieszą się, że są dla kogoś ważne – ciepło podsumowuje matuszka Maria.

Usłyszałam niedawno, że z pomaganiem jest jak z biegiem. Czasem jest potrzebny sprint, szybkie decyzje, czasem bardziej maraton, myślenie długofalowe. Po pilnej pomocy pojawia się pytanie, co dalej. Oba rodzaje wsparcia są potrzebne, uzupełniają się.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Natalia Klimuk, fot. autorka, archiwum Eleosu, diecezji przemysko-gorlickiej

Pomoc „Na Dom Dziecka

dla Uchodźców z Ukrainy”

Nr SWIFT POLUPLPR PL

Nr konta 65 8797 1039 0030 0399 6771 0026