Home > Artykuł > Czerwiec 2022 > Proboszcz i inni wspaniali

Parafia Świętego Ducha w Białymstoku ma czterdzieści lat. Od czterdziestu lat jej proboszczem jest o. mitrat Jerzy Boreczko.

A było tak. – Kogo mianujemy na proboszcza nowej parafii? – głowił się ówczesny arcybiskup białostocki i gdański Sawa, dziś metropolita Cerkwi w Polsce, który dopiero przybył na katedrę.

– Proboszcza już mamy – na to o. Serafim Żeleźniakowicz, nastojatiel katedralnej cerkwi św. Mikołaja. – To ojciec Gieorgij Boreczko.

O. Gieorgij po półtorarocznej służbie w dojlidzkiej parafii przybył do parafii katedralnej, mianowany jednocześnie sekretarzem arcybiskupiej kancelarii – choć diecezjalnej kancelarii jako osobnego pokoju wtedy nie było. Ciasnota. Jeden pokoik, a w nim prowadzono i sprawy parafialne, i diecezjalne. Władyka Nikanor kończył już swoją posługę. – Czy pozwolicie władyko – zwrócił się o. Jerzy do arcybiskupa Sawy – wyremontować jeden pokój w sąsiednim budynku?

Pokój w tak zwanym wagonie, dziś już wyburzonym, wyremontował sam. Zdobył biurko, chodnik. Było dość przyzwoicie jak na diecezjalną kancelarię. Nie na długo. Bo pierwsze piętro przy Mikołaja 3 zajmował wciąż władyka Nikanor. A władyka Sawa nie miał gdzie mieszkać, więc zajął „kancelarię”.

Ale co innego zadecydowało o mianowaniu na proboszcza.

Przez dziesięć lat, rokrocznie, o. Serafim Żeleźniakowicz składał prośby do wydziału wyznań urzędu wojewódzkiego o wyznaczenie działki w Białymstoku pod budowę nowej cerkwi. I co roku przysyłano odmowę. Aż tu przy władyce Sawie pojawiły się propozycje działek pod budowę cerkwi – przy ulicy Kopernika, w pobliżu więzienia, gdzie trzeba było wysiedlać dużo rodzin z domków tam stojących. A zapewnienie mieszkań tylu rodzinom było nie do udźwignięcia dla parafii.

– Zbudujmy cerkiew na Wygodzie na cmentarzu – nalegał o. Serafim, świadek rewindykacji i burzenia cerkwi w 1938. – To nasz teren i nikt nas z niego nie wyrzuci.

– Nie – odpowiadał władyka.

I przychodzą z urzędu dwie propozycje do wyboru – te same dla Cerkwi i Kościoła rzymskokatolickiego, obie pod tak zwaną Górką, na której stoi cmentarny, rzymskokatolicki kościół, czyli w kierunku na Fasty. Jedna działka przy ul. Antoniuk Fabryczny, druga przy Generała Hallera (wtedy Berlinga). Pierwsi wybrali katolicy, przy Hallera. Prawosławni nie mają już wyboru, ale mają szczęście. Uważają, że plac przy Antoniuku Fabrycznym jest atrakcyjniejszy, mimo że z wądołami, resztkami starej cegielni i długim, posępnym barakiem z pięcioma rodzinami.

– Katolicy szybko się zorientowali, że zrobili błąd. Sprawę zaczęli „odkręcać” – mówi o. Jerzy. – A my już mamy ustaloną cenę za te grunty, kontakt z ich właścicielką, mieszkającą w Bytomiu. Trzeba z nią podpisać akt notarialny i działka nasza. A podpisać może tylko proboszcz.

Tymczasem o. Serafim poleciał na konferencję do Vancouver do Kanady, a strajk pracowników lotniska uwięził go na dłużej w dalekim kraju, zaś władyka Sawa pojechał do Niemiec. Pani notariusz, osoba wtedy z urzędu wyznaczana do podpisywania tego typu aktów, odgraża się, że kaktus jej wyrośnie na dłoni, jeśli podpisze akt notarialny dla Cerkwi na tę działkę.

Katolicy zmobilizowani. Działają.

– Bierzcie sprawę w swoje ręce – mówi do o. Jerzego Mikołaj Stepaniuk, bardzo oddany Cerkwi, prowadzący wtedy obok katedry mały sklepik.

– Idę do dyrektora do spraw wyznań urzędu wojewódzkiego Jerzego Orlacza – wspomina o. Jerzy – który był wtedy niczym trzeci biskup w mieście i błagam go o możliwość złożenia mojego podpisu, jako wikariusza, pod aktem notarialnym.

– Niemożliwe – słyszę. – Wspierają dyrektora dwaj jego pracownicy, o których wiem, że są prawosławni. – Tylko z podpisem proboszcza – wtórują.

– Nie opuszczam gabinetu. Błagam dyrektora o zgodę na mój podpis. Wreszcie ją uzyskuję. Pracownicy komentują: „Pan dyrektor będzie miał z tego powodu kłopoty”. Jestem szczęśliwy. Ale tu się okazuje, że właścicielka gruntu zachorowała i nie może przyjechać do Białegostoku na podpisanie aktu. Deleguje swego syna. Znajomi prawnicy ostrzegają, że akt podpisany przez syna może być natychmiast podważony. Znów włącza się pan Mikołaj. Mówi, że ma znajomego notariusza w Bielsku Podlaskim i może da się ominąć notariuszkę „z urzędu”. Sporządzi on akt notarialny, zabierzemy go i pojedziemy taksówką do Bytomia – nikt z nas nie miał wtedy samochodu. Pamiętam jak dziś – akt w Bytomiu podpisywaliśmy o godzinie pierwszej w nocy.

– Wraca o. Serafim. Od razu, zdenerwowany i zaniepokojony, do mnie: Co się dzieje w parafii? Pokazuję akt notarialny. Ucałował mnie. Uściskał. Wraca władyka Sawa. Dziękuje.

I taki był akt „narodzin” proboszcza parafii Świętego Ducha”.

Trzeba było wyjątkowej odwagi, żeby przyjąć propozycję zostania proboszczem rodzącej się parafii, dla której planowano ogromny rozmach, bo wreszcie przerwano tamę totalnych inwestycyjnych ograniczeń dla Cerkwi. Chciano więc wznieść największą w Polsce cerkiew, najobszerniejsze budynki parafialne.

– Trochę byłem nieświadomy wyzwań. Gdyby wtedy ktoś mi w jakiejś wizualizacji pokazał stan jaki jest dziś, błagałbym na kolanach władykę Sawę, by mnie nie posyłał do tej misji, bo uważałby, że jest po ludzku nie do udźwignięcia.

– Ale z Bożą pomocą?

– O tak! Nieraz ją czuliśmy!

Koncepcja władyki Sawy była taka, by w baraku, po wysiedleniu rodzin, urządzić tymczasową cerkiew. Jak wysiedlić, jeśli wtedy na mieszkanie czekało się kilkanaście lat. Proboszcz idzie do spółdzielni mieszkaniowej Rodzina Kolejowa do prezesa Klausa, o którym mówi „wspaniały człowiek”. To dzięki niemu dano tym pięciu rodzinom mieszkania. Ale jedna z nich, starsze małżeństwo, wykorzystuje sytuację. Rozwiodło się i zażądało dwóch mieszkań. I ich „potrzeby” zaspokojono. Ci ludzie poszli do jednego z mieszkań, powykręcali baterie i sprzedali je na bazarze. Mieli pieniądze na wódkę. Po czym w Rodzinie Kolejowej on rzucił klucze: „Niekompletne mieszkanie” – rzekł. „Zamontujcie baterie na nasz koszt” – uspokoił proboszcz pracowniczkę „Kolejowej”.

Tego samego dnia ów pan, który wymusił dwa mieszkania, przechodził przez ulicę. Był pijany. Uderzył go samochód. Zmarł.

– Mamy wspaniałego i utalentowanego architekta cerkwi i całego kompleksu, Jana Kabaca – mówi o. Jerzy. – Mamy, ponieważ od czterdziestu lat spotykamy się z nim regularnie i wszystko konsultujemy, razem podejmujemy decyzje. On nie ustawia się w roli najlepiej wiedzącego. Wysłucha wszystkich opinii, zanim podejmie decyzję.

– Macie ojcze świetne poczucie smaku i harmonii – wtrącam. – Z wami dobrze jest pracować ludziom sztuki.

– Mam wrodzony gust plastyczny po córce, która skończyła Akademię Sztuk Pięknych – śmieje się o. Jerzy.

I znów proboszcz wskazuje na wspaniałego człowieka. To Aleksander Litwinienko, kierownik budowy o wielkiej praktyce, „który wzniósł ogromną część Białegostoku”. – Skończył tylko technikum budowlane, a był w stanie ze swą wiedzą wznieść się ponad umiejętności profesorów politechniki. Było tak, że wynalazł ogromny błąd konstrukcyjny cerkwi, popełniony przez utytułowane osoby. Gdyby nie jego wiedza, mogłoby dojść do katastrofy. Był całym sercem oddany prawosławiu – mówi o. Jerzy.

Cegły klinkierowej, z jakiej wzniesiono cerkiew, trzeba było szukać aż w Gozdnicy i Odrzychowie na Dolnym Śląsku i przekonywać na różne sposoby dyrektorów, by ją sprzedali. A potrzebowano potężne jej ilości – kilku składów wagonów.

Budowano. Batiuszka w niedziele zapraszał ludzi na budowę. W każdą sobotę, aż do zakończenia wznoszenia cerkwi, przychodziło po trzydzieści-czterdzieści osób, i to z całego Białegostoku. Przenosili deski, cegły, cement, składali, zabezpieczali, czyścili, kopali, potem sadzili – wszak otoczenie cerkwi to jak dobrze zaprojektowany i utrzymany park.

Trzy razy cerkiew ktoś podpalał. Najgorzej było, gdy płonął złożony na chórze styropian. Kopuła i wnętrze poczarniało od sadzy. Nieżyjący już Mikołaj Wawreniuk – niewątpliwie wspaniały człowiek – sprowadził sprzęt do piaskowania, czyli oczyszczenia kopuły.

Podłączyć cerkiew i budynki parafialne do sieci centralnego ogrzewania – dziś proste, wtedy niezwykle skomplikowane. Przy dużej kubaturze obiektów, a tu cerkiew ma aż 36 tys. metrow sześciennych, budynki parafialne 24 tysiące, należało partycypować w rozbudowie elektrociepłowni. Gdy wyliczono parafii należność, należałoby na kilka lat przerwać budowę i tylko płacić elektrociepłowni. To zmroziło proboszcza. Poszedł do dyrektora. Błagał go o rozłożenie należności na cztery raty. W końcu dyrektor się zgodził. Ale opuściwszy gabinet, doszedł do wniosku, że i taka jedna rata jest dla parafii nie do udźwignięcia. Wrócił, prosząc, by i tę pierwszą ratę rozłożyć jeszcze na cztery. Dyrektor tylko się roześmiał, powiedziawszy, że z takim klientem spotyka się po raz pierwszy. Ale znów rozłożył. Z biegiem czasu i tę pierwszą ratę umorzył. Całość umorzył. To było Boże działanie.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz, fot. autorka