Home > Artykuł > Lipiec 2022 > Dobra opieka

Ja obieszczała, czto ugoszczu was prianiczkami – mówi płynnie, z dobrym akcentem, Helena Dobosz i wyjmuje duże opakowanie delicji. Prianiczki znikają w ustach pierwszoklasistów natychmiast. Są do nich i innych słodyczy przyzwyczajone, bo to rytuał, gdy się spotykają z panią Heleną.

Wszystko tu nietypowe – i poczęstunek w czasie lekcji, i pani, i dzieci.

Helena Dobosz jest katechetką. Uczy prawosławnej religii w „Piątce” na Kamiennej w Białymstoku, w „Dwójce” przy Monte Cassino. To podstawówki. Do tych szkół przyszły ukraińskie dzieci, wygnane przez wojnę.

Plany i program nauczania wywróciły do góry nogami, bo katechetka uznała, że jest tym dzieciom bardziej potrzeba w roli matki i babci, niż nauczycielki. Były na początku zalęknione. Z rana budzą je bomby. – Uciekamy! – słyszą od dorosłych. – Ratujmy dzieci. Olga, ze swoim 12-letnim synkiem, siostrą i jej dwójką dzieci uciekała z przemysłowego Zaporoża po tym, jak bomba trafiła w budynek administracyjny elektrowni atomowej w pobliżu jej miasta. Nie chciała być ofiarą promieniowania. Jechała, byle na zachód, chciała do Lwowa. Ale okazało się, że Lwów zatkany. Wybrała z siostrą i dziećmi Zaścianki koło Białystoku, bezdzietnych kuzynów. Zatrzymali się u nich na krótko. Ciążyli im, choć starali się zachowywać się jak najciszej. Olga poszła więc na dworzec, do wolontariuszy. Ci umieścili całą piątkę w jednym ciasnym hotelowym pokoiku. – Jestem im za to bardzo wdzięczna – mówi Olga. Teraz obie siostry wynajmują mieszkanko. Olga jest po akademii sztuk pięknych, więc prowadzi projekty plastyczne, jej siostra pracuje w sklepie. Pomoc państwa i własna praca stwarza im jakąś normalność. Olga nosi w sobie doświadczenia rodzinne. Ktoś, kiedyś, dokądś uciekał.

Dziadek, Arkadij Nikołajewicz Palczewski, również i o polskich korzeniach, był dyrektorem kołchozu pod Homlem i miał najbogatszy dom we wsi. Przyszli Niemcy w czasie drugiej wojny, zajęli jego dom i musiał uciekać. Dotarł do Ałtajskiego Kraju, bo stamtąd pochodziła jego żona Angelina, której ojciec był Niemcem. Z Ałtaju wygnał ich mróz i groźba głodu. Przyjechali na Ukrainę. Angelina do swojej mamy, czyli prababki Olgi, russkiej dworianki, która po raz drugi wyszła za mąż – za Ukraińca. Teraz uciekła Olga, zajmująca w Zaporożu mieszkanie prababki. Obecnej wojny nie rozumie.

– Cała moja rodzina jest rosyjskojęzyczna, a nasza kultura ruska – mówi.

Helena zaprosiła do swojej pracowni katechetycznej i Olgę z grupą ukraińskich nastolatek, które obsiadły stół i przygotowują dekorację do szkoły.

Obok ukraińscy pierwszoklasiści i Nina Makal, z Polski. A pracownia długa i wąska, dawny korytarz, przerobiony najpierw na szkolny sklepik, potem przekazany prawosławnym na naukę religii. Ale i tak dobrze, bo wyszli z piwnicznej izby, w której po ociepleniu szkoły, okienko stało się tak małe, że nie dopuszczało do izby dziennego światła. Protestowali wtedy rodzice. Na wyposażenie gołego kąta Helena zarabiała ze swoimi uczniami – rokrocznie z nimi kolędowała. I tak pojawiały się ławki, krzesła, nawet dywanik, deski, z których rodzice sami zbijali półki, długi rząd papierowych ikonek, oprawionych w jednakowe ramki, nawet „mozaika” pod nimi, robiona przez dzieci stemplami z kartofli. Szkoła nie mogła pomóc przy wyposażeniu. A i Helenie Dobosz, prawosławnej katechetce pracującej od 31 lat w „Piątce” poświęciła w monografii wydanej na stulecie szkoły jedną linijkę w spisie nauczycieli, katechezie katolickiej pięć stron.

Zrobiło się przytulnie. Teraz i dla ukraińskich dzieci. „Moim najbardziej ukochanym dniem jest piątek” – usiłuje przebić się przez inne dzieci z informacją Nadzia. „Bo koniec lekcji? – pytam. „Nie, bo jest zakon Boży”. Łuka, gdy pierwszy raz wszedł do sali i spojrzał na rząd ikon, powiedział: – Mnie zdzieś tak choroszo. Ja tut budu. I mógł przychodzić tu, jak i inne dzieci, nie tylko na zakon Boży, ale kiedy zechce.

W pierwszych dniach Helena Dobosz tylko wysłuchiwała tych dzieci i płakała razem z nimi, bo zostawili w domu babuszkę, tatę, koszkę, pieska, ulubione zabawki, kolegów w szkole, jezioro, w którym ryby łowili. Ze sobą zabrali najpotrzebniejsze rzeczy – bo szybko – oraz tęsknotę i jakąś niepełność.

Same przychodziły? Skądże! Przecież nie wiedziały, że w 300-tysięcznym Białymstoku czeka na nie dobra pani! A ta prosiła swoich prawosławnych uczniów, żeby w każdej klasie „wyłapywały” ukraińskie dzieci i do niej prowadziły. Sama szła do nich na przerwach. W szkole na Monte Cassino poinformowano nawet matki Ukrainki, że lekcje religii są nieobowiązkowe, więc te na katechezę ich nie zapisały. Panią Helenę bolało serce. Zdobyła do matek telefony i mówiła im: „To nasza wspólna historia. Przodkowie przekazali nam wiarę. My niczego złego nie uczymy”.

Dzieci przyszły. I tak zgromadziła wokół siebie w dwóch szkołach około siedemdziesięciorga dzieci. Za nimi nie szły płatne godziny katechezy z kuratorium. Ale ona chciała te dzieci ośmielić, pocieszyć, powiedzieć, że są potrzebne i mówić im o Bogu. Już na pierwszej lekcji dzieci z Polski poprosiła, by ukraińskim przyniosły kredki, zeszyty, długopisy. Prezent nie był anonimowy, bo na przykład Kasia dawała zeszyt Nasti, Jura otrzymał coś od Jasia. Trzeba pomóc, zaopiekować się – dawała sygnał naszym dzieciom.

– Dzieci z Ukrainy pochodzą wszystkie z rodzin wierzących, są ochrzczone, noszą krzyżyki – ocenia katechetka. – Jedno tylko trafiło do mnie grekokatolickie i jedno nieochrzczone, ale jego tata pochodzi z Tajwanu. Ich problemem jest praktyka. Do cerkwi były prowadzone raz, dwa razy w miesiącu, niektóre i rzadziej, w szkole nie miały katechezy.

Lekcje były inne. Dzieci mogły opowiadać o swoim życiu wyrwanym z koleiny, o zostawionym tacie, babuszce. A pani Helena potrafiła zaproponować lekcje na temat: Co cię w ostatnich dniach najbardziej uradowało? – Agromnoje morożenoje (ogromne lody) – to też była „poprawna” odpowiedź. Albo lekcję o przyjaźni. Albo o tym, jak świętowały Paschę. O wierze też.

Żenia z rodzicami, w których interesy uderzyły sankcje, przyjechał z Mińska. I rzucił: – A dakażycie szto Bog jest’! Pani Helena na to: „Pierwszym dowodem na istnienie Boga jest to, że ty żyjesz. To Bóg zechciał, żebyś przyszedł na świat u twojej mamy i papy. Żenia dalej: – W kosmosie byli i nikto nie widzieł, cztoby tam Bog sidzieł. A Gagarin, gdy wrócił z kosmosu powiedział: „Jaki wielki musi być Ten, kto stworzył takie piękno” – odpowiedziała. Żenia nie męczy już „dowodami”.

Niektóre dzieci zaprosiła do udziału w konkursie poezji religijnej, który organizuje od osiemnastu lat. Bogdanka z pierwszej klasy o dużych brązowych oczach i kręconych włosach, powiedziała wiersz. Po konkursie ze zdumieniem i zachwytem mówiła: – O Hospodi! Skazała odin sciszok, a ruk nie chwatajet na podarki! O prezenty, zwłaszcza dla dzieci ukraińskich, zadbała pani Helena.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz

fot. autorka, siostra Daria