Home > Artykuł > Najnowszy numer > Świętość

Mój wujek, Paweł Pura z Oksiutycz, dzwonił na Spasa na Grabarce o tak – może pani pamięta: dżin, dżin, dżin, boom, dżin, boom, dżin, dżin, dżin, bom… Na Spasa jego miejsce było na dzwonnicy.

Podchodzi do mnie po otwarciu 8 lipca wystawy w Siemiatyczach „Święta Góra Grabarka w fotografii Jana Słodowskiego” i po projekcji zmontowanego przez Słodowskiego 18-minutowego dokumentu filmowego, pokazującego nasze prawosławie sprzed ponad pół wieku, między innymi w Kronikach Filmowych, wzruszony Andrzej Jewdokimow.

W dokumencie scena: Na podwórzu ktoś pisze na dużym drewnianym krzyżu nieporadnymi trochę literami „Za zdrowie Jana”. Krzyż ciężki. Dźwiga go na swoich ramionach trzech mężczyzn i jedna kobieta. Ich ręce i nogi spracowane, ramiona porysowane ścięgnami i żyłami, twarze wysmagane wiatrem, a polna droga piaszczysta. I oto Święta Góra. Przedzierają się przez las krzyży i znajdują miejsce dla swojego. Modlą się. Staruszek, archimandryta Nikon (Potapczuk) – jedynego rozpoznajemy – święci krzyż.

Scena wzrusza. Oglądam ją po raz kolejny. Kim są ci ludzie? Skąd są? – tłucze się pytanie. Bo na pewno nie podstawieni aktorzy.

I oto odpowiedź Andrzeja Jewdokimowa: – Dzieje się to na naszym podwórzu w Oksiutyczach. Tam urodziła się i wychowała moja mama Nina i jej brat Paweł Pura. Mama ma 90 lat i mieszka teraz z nami w Siemiatyczach, a wujaszek Paweł nie żyje już pięć lat, był taki religijny, wciąż się modlił, bardzo dobry człowiek. Nie mogłem zabrać mamy na otwarcie wystawy, bo słaba na nogi. Ale wszystko jej opowiem. Mama chowała się w czasie wojny w cerkwi na Grabarce. I inni w niej się kryli. Opowiadała, że wokół spadały bomby, ale żadna w cerkiew nie trafiła.

Oto schron! – myślę. Betonowe, o metrowych ścianach, schrony na linii nadbużańskich umocnień nie ocaliły życia przed atakiem hitlerowców, a tu drewniana uboga cerkiewka z dziewiętnastego wieku zachowała życie Niny i innych. Oto siła miłości Boga do ludzi Go kochających.

– Mój dziadek był stróżem na Świętej Górze – ciągnie pan Andrzej.

– A ten krzyż, co w filmie widzieliśmy, nieśli Paweł Pura – on dziesiątki krzyży zrobił – moja ciocia Maria Pura i Grzegorz Pura. Czwartej osoby nie rozpoznałem. Krzyż zaniesiono na Grabarkę w intencji mojego trzeciego, najmłodszego brata Jana. Był chory. Niestety, nie żyje.

– A wujaszek Paweł mieszkał z nami, gdy był już schorowany. Zawieźliśmy go przed śmiercią na Grabarkę. Wszystkie siostry go poznały. Były tak uradowane.

Obok Krystyna Jewdokimow, żona Andrzeja. Ociera łzy. Poznała wujaszka Pawła i na zdjęciu na wystawie swoją mamę.

O takich ludziach mówił w Siemiatyckim Ośrodku Kultury podczas otwarcia wystawy biskup siemiatycki Warsonofiusz: – Zawsze powtarzam, w takich spracowanych wiejskich ludziach, jakich widzimy na kadrach zdjęć i filmowego dokumentu jest apostolska prostota. Chrystus wybrał na swoich uczniów prostych ludzi, rybaków, nie faryzeuszy i uczonych w piśmie. Ci ludzie szli na Świętą Górę. Nieśli swoje modlitwy i pieśni, które całą noc śpiewali pod sosnami. Stali podczas Liturgii, a po uroczystościach nie spieszyli się do domów. Jedli i rozmawiali całymi rodzinami przy swoich furmankach, nawet do wieczora. Prości byli ludzie, prosta cerkiewka, a w niej nie zawsze kanoniczne ikony, tylko często papierowe, które ktoś przed wojną kupił na bazarze i przyniósł tu. Powinniśmy być szczęśliwi, że mamy Świętą Górę, na którą jadą każdego dnia dziesiątki autokarów z całej Polski i nie tylko. Oznacza to, że ludzie odczuwają tu bliskość Boga i to bez względu na wyznanie i narodowość. Najważniejsze, gdy zanosimy na Górze wspólne modlitwy w pokoju.

Melania Grygoruk jest przewodnikiem turystycznym.

– Każdego roku tysiące turystów wiozę na Świętą Górę. Opowiadam im o niej. Kilka lat temu oprowadzałam nawet grupę z wysp, które znajdują się aż za Australią i jeszcze dalej, za Polinezją Francuską.

– Turystom może zabraknąć w programie zwiedzania Siemiatycz, Drohiczyna, Mielnika, ale nie Grabarki. Tu każdy, kto trafi do naszego regionu, musi być. Opowiem o pewnym zdarzeniu, było to chyba w 2016 roku. Przyjechała grupa z Warszawy, z nią starsza pani, Zosia miała na imię, która chodząc za mną krok w krok, powtarzała: „Ale ja mam do pani sprawę”. „Dobrze, jak skończę opowiadać…” – powstrzymywałam ją. „Chcę pani coś dać” – w końcu zagadnęła. „Ale ja wszystko mam” – odpowiedziałam. „Tego pani na pewno nie ma”. I wyciąga zawiniątko. Rozwija. Widzę kawałek zwęglonego drewna. Pani Zosia opowiada: „Moja mama przyjechała jako turystka z Warszawy 17 lipca 1990 roku na Świętą Górę Grabarkę. Było tuż po pożarze. Nie wiedziała, jaką pamiątkę z tej Góry zabrać. Cerkiew spalona. Wzięła więc kawałek zwęglonego drewna. Przed śmiercią powiedziała. «Teraz ty nim się opiekuj». Opiekowałam się jak relikwią. Ale i ja mogę odejść wkrótce z tego świata. A nikogo nie mam. Pani na pewno będzie wiedziała, co z tym zrobić”.

Wiedziałam. Zaniosłam siostrom.

Takie historie jak ta zapisuję.

Aneta Putko jest nauczycielką. Żywa, energiczna. Ona też otwiera swoje wspomnienia.

– Zawsze z rodzicami na Spasa udawałam się na Świętą Górę Grabarkę, ale gdy skończyłam dziesięć lat powiedziałam stanowczo: „Chcę jechać z babcią i dziadkiem na Grabarkę furą”. Rodzice ulegli. Kierowca nie chciał mnie zabrać do zatłoczonego autobusu, ale rozpłakałam się i powiedziałam, że muszę dojechać do dziadka i babci do Sobiatyna, bo stamtąd furą pojadę na Grabarkę. Kierowca zlitował się. Babcia wieczorem wysłała lnianym obrusem walizkę i włożyła do niej chleb i bułki drożdżowe przez siebie świeżo upieczone, ogórki kiszone, pomidory, jajka i inne smakołyki.

Dziadek wstał o drugiej w nocy. Zaprzągł konia. O trzeciej wszyscy siedzieliśmy już na furze – babcia, dziadek, wujek, ciocia, moja cioteczna siostra i ja, a walizka ze smakołykami pod siedzeniem. O szóstej czy siódmej przyjechaliśmy na Grabarkę. Konia dziadek postawił w to samo miejsce, jak co roku. Babcia obeszła na kolanach trzy razy cerkiew. Ja jeszcze nie, potem będę ją obchodziła. Liturgia główna, święcenie owoców, a po niej wszyscy, cała rodzina, i siemiatycka też, zebrała się, jak co roku, przy furze dziadka. Jedliśmy, rozmawialiśmy, nikt się nie spieszył. Furkotały nasze bajecznie kolorowe wiatraczki, kupione na straganach, podskakiwały piłki jojo, uwiązane na gumkach. Wiatraczki, przywiązane do fury, dojechały do Sobiatyna, a z piłek zostały tylko trociny i gumka.

Jolanta Sobesiuk jechała furą z rodzicami na Grabarkę siedemnaście kilometrów, znad Buga. Opowiada:

– Siostry mojej mamy rozjechały się. Ale na Spasa wszyscy się spotykali na Grabarce, najpierw na Liturgii, a potem na kocu przy naszej furze. Moja mama zawsze robiła ryby w occie, mieszkaliśmy wszak nad Bugiem, ogórki małosolne, pomidory brała, a ciocia, która mieszkała w Białymstoku naprzeciwko PMB, wiozła kiełbasę. To dla nas było dziwne.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz, fot autorka

O. protodiakonowi Mirosławowi Demczukowi i dyrektorce Siemiatyckiego Ośrodka Kultury Jolancie Marii Sidorowicz Fundacja Ostrogskiego dziękuje za organizację wydarzenia w Siemiatyczach.