Home > Artykuł > Najnowszy numer > Mistrz słowa

Andrzej Turczyński długie lata współpracował z redakcją „Przeglądu Prawosławnego”. Drukowaliśmy jego eseje, rozważania, opowiadania, wiersze, wszystkie wysokiej próby literackiej. Pisanie było bowiem jego podstawowym zajęciem, zawodem i prywatną pasją, której podporządkował swoje życie. Współpraca rozluźniła się w końcu lat 90., aż ustała. Wysyłane pocztą egzemplarze naszego miesięcznika wracały z adnotacją „adresat nieznany”. Dowiedzieliśmy się, że się przeprowadził do innego miasta. A teraz, że zmarł w listopadzie 2020 roku w szczecińskim szpitalu.

Niechętnie o sobie opowiadał, choć własne przeżycia i doświadczenia, głęboko przetworzone, nieraz wykorzystywał jako fundament w swoich tekstach. Nieustannie zmagał się bowiem z problemem tożsamości i dziedzictwa, gdyż w dzieciństwie został z korzeniami wyrwany z rodzinnej ziemi, z kręgów, w których mógł dojrzewać, rozdzielony z najbliższymi, kształtowany według trudnych do przyjęcia wzorców.

Urodził się w lutym 1938 roku w Lublinie, w starej rodzinie ziemiańskiej, która zachowała i pielęgnowała prawosławne korzenie (choć były w niej, jak zaznaczał, także szczepy rzymskokatolickie).

Rozbudowane i głębokie miała także tradycje artystyczne. Rodzice zajmowali się malarstwem. Stryj Józef był pianistą, przyjacielem Paderewskiego, wspólnie wydawali dzieła Chopina, dwaj stryjeczni dziadowie, etnografowie, badali folklor huculski, wśród najbliższych wielu było zresztą ludzi nauki, profesorów wyższych uczelni. Koligacje rodzinne wiązały go z dworem carskim (co z czasem starannie ukryto), gdyż babka (z książąt Szachowskich) była frejliną na dworze carycy Aleksandry. Pierwszy okres życia spędził w majątku Turczynówek na Podolu, skąd jeszcze w 1939 roku wywieziony został z matką i siostrą do Kazachstanu (ojciec poszedł na wojnę i jej resztę spędził w oflagu). Nie poznał okoliczności, w jakich je stracił. Ta rana nie zasklepiła się nigdy i jej ślad odnaleźć można w wielu utworach. Odtąd opiekę nad nim przejęły placówki wychowawcze radzieckiego państwa.

Panujące w nich warunki, system i metody wychowawcze, opisał wprost w książce „Dietdomszczyzna”. Trafił z czasem do Moskwy, zakwalifikowany został do elitarnej Szkoły Kadetów, otwierała się przed nim perspektywa kariery wojskowej z prawdziwego zdarzenia. I wtedy nastąpiło kolejne rozdarcie. Z pomocą Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w 1948 roku odnalazł go ojciec i zabrał do lubelskiego domu. Nie odczuł tego jako wyzwolenia, a właśnie jako brutalne wyrwanie ze świata, który już został oswojony, w którym odnalazł swoje miejsce.

Jako anegdotę, ilustrującą kim wówczas był i jakie miał wyobrażenie o świecie, opowiedział o swojej ucieczce z domu ojca. Nie znając jeszcze słowa po polsku, wybrał się na dworzec kolejowy, kupił bilet do Warszawy, tam wziął dorożkę do ambasady radzieckiej i poprosił o widzenie z ambasadorem. Wyznał mu, że zły, obcy człowiek zabrał go z radzieckiej ojczyzny i przywiózł do nieznanego kraju, że chce wracać do swoich, pod opiekuńcze skrzydła batiuszki Stalina, który troszczy się o niego najlepiej jak można.

Ambasador okazał się człowiekiem rozumnym. Oczywiście, wezwał ojca, ale wcześniej wyjaśnił chłopcu, że wszystkowiedzący i wszystkich miłujący Stalin nadal będzie nad nim czuwał, śledził jego postępy w nauce. I jeśli wyrośnie na człowieka wykształconego i wartościowego, upomni się o niego.

Dorastanie w lubelskim środowisku artystyczno-intelektualnym okazało się procesem interesującym i pobudzającym. Nie potrzebował „prania mózgu”, na odwrót. Widzenie świata samoczynnie się zmieniało. Naturalne było, że niemal wszyscy wokół tworzą, stają się artystami. On chciał pisać.

Jeszcze jako kilkunastolatek debiutował w „Kamenie”, lubelskim tygodniku społeczno-kulturalnym, pierwszy tomik poetycki wydał w 1971 roku, pierwszą powieść sześć lat później. Na blisko dwadzieścia lat związał się z teatrem, jako kierownik literacki. Jest autorem pięciu dramatów.

Miał za sobą studia uniwersyteckie, na polonistyce i filozofii, w Warszawie i w Krakowie.

Równolegle rozwijał działalność publicystyczną. Nie ma sensu wymieniać wszystkich tytułów, w których zamieszczał teksty, lista byłaby długa. Znalazłyby się na niej pierwszoligowe czasopisma ogólnopolskie i pisma regionalne, gdyż wyniósł się z Lublina do Koszalina, potem na ponad trzydzieści lat do Słupska, by ostatecznie powrócić do Koszalina. On sam życzliwie wspominał współpracę z tygodnikiem „Forum”, zamieszczającym tłumaczenia z prasy światowej (znał kilka języków). Żartobliwie wspominał, że w czasach, gdy otrzymanie paszportu było nie lada wyczynem, potrafił wyrzekać: „Co, znowu delegacja do Paryża? Ileż można!”.

Tłumaczył dużo i chętnie, przede wszystkim poezję. Sam wydał wiele poetyckich tomików, poetką została także jego żona, Halszka Olsińska-Turczyńska.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Dorota Wysocka

fot. z archiwum Andrzeja Turczyńskiego