Home > Artykuł > Najnowszy numer > Cerkiew jest Boża, nie nasza

Czy wyobrażasz sobie, że w twoich rodzinnych Czyżach nie ma służby na Paschę? – zwrócił się do diakona Andrzeja Jakmiuka metropolita Bazyli. Był rok 1972 i orlański diakon tego sobie nie wyobrażał.

– Urodziłem się w 1951 roku – zaczyna swoją opowieść o. Andrzej Jakimiuk, teraz proboszcz w Dubiczach Cerkiewnych, świętujący w tym roku pięćdziesięciolecie kapłaństwa (informację o uroczystościach zamieściliśmy w poprzednim numerze). – W Czyżach ludzie żyli życiem cerkwi, rytmem cerkiewnego kalendarza. Żywo rozwijała się tradycja robienia brackiej świeczy na święto Spotkania Pańskiego. Mój dziadek po ojcu, Andrzej, był przez pięćdziesiąt lat cerkiewnym starostą, zaczynał w czasie bieżeństwa, w Ufie. Czas wolny od pracy w gospodarstwie poświęcał na służbę przy cerkwi. I my, dzieci, lubiliśmy razem z nim tam być, rozgarniać śnieg, grabić liście. Kiedy skończyłem szkołę nie miałem dylematu, gdzie chcę się dalej uczyć. W seminarium. Jednak rodzice byli przeciwni, obawiali się, czy mnie w Warszawie utrzymają. Pomógł dziadek ze strony matki, Kleopa, stanowczo zapowiedział, że wspomoże mnie i przekona rodziców. Życie w seminarium nie było łatwe, ale upływało w koleżeńskiej atmosferze.

Po seminarium porosiłem władykę Stefana, by wysłał mnie do Telatycz. Tamtejszy proboszcz, o. Włodzimierz Zduniuk, o to prosił. Potem przyszedł czas, że zostałem psałomczszykiem w Orli. Tu poznałem moją matuszkę Olgę. W 1971 roku zostałem wyświęcony na diakona. Po paru miesiącach, już po nowym roku, metropolita Bazyli wezwał mnie na rozmowę. – Czas ci iść w batiuszki, bo są takie miejsca, gdzie nie ma służby na Paschę. Trzeba ci iść w takie miejsce i zbawiać się. Na Rzeszowszczyznę. Wróciłem do domu, opowiedziałem matuszce i bliskim. Kum, który z racji zawodu jeździł po Polsce, odradzał: „Toż tam cerkwie pokrzywą pozarastały”. To mnie upewniło, że właśnie tam trzeba iść.

25 marca 1972 roku było rukopołożenije i dekret do Żdyni, Gładyszowa, Koniecznej, Regietowa, Czarnego. – Idziesz tam na dwa, dwa i pół roku – zapowiadał metropolita. Wyszło dwanaście.

Bóg pomaga. Syn, Marek (teraz duchowny, podobnie jak drugi, teraz mnich Pafnucy) poważnie chorował, w Białymstoku prowadzone było zaawansowane leczenie. Lekarz na wieść o wyjeździe małego pacjenta zapowiedział, że zaopiekuje się nim dobry specjalista, znajomy lekarz z Krynicy.

– Jadąc na Łemkowszczyznę wiedziałem, że w Gorlicach zginął, a w Żdyni został pochowany, o. Maksym Sandowicz. Służbę przy jego grobie odebrałem jako zaszczyt. Pierwszą służbę odprawiałem na Niedzielę Palmową. Nie znałem języka ani obrzędowości. Po służbie obiecałem ludziom, że będę się starać, że się nauczę. I przyjęli mnie. Zbliżała się Wielkanoc, a nikt z parafian nie zgłosił się do spowiedzi. Przyszło służyć preżdieoswiaszczennych. Jak się okazało, diak nie znał takiej służby. Warunki mieszkaniowe nie były łatwe, a trzeba też myśleć o poruszaniu się między cerkwiami, bo miałem błogosławieństwo na służenie kilku nabożeństw. Parafianie złożyli się na motorower, który szybko zajeździłem. Potem była używana syrenka, jeździłem z zapasem części wymiennych, ale najważniejsze – dach nad głową w czasie deszczu już był. Cerkiew w Żdyni była współużytkowana z katolikami. Trudnych, nieprzyjemnych sytuacji nie brakowało. Kaplica w Gładyszowie była wcześniej używana jako stajnia, a gdy przyszło do remontu okazało się, że brakowało tam nawet fundamentów. Łemkowszczyzna zachwyciła pobożnością i dobrocią ludzi.

Potem przez rok przyszło służyć w Sanoku, jako proboszcz i sekretarz władyki Adama. Nie było gdzie mieszkać. Władyka żył w klitce, która była i kancelarią, i mieszkaniem. Z Bożą pomocą udało się załatwić mieszkanie dla następcy. Później była Łódź i też funkcja sekretarza kancelarii biskupiej, władyki Szymona, dziekana łódzkiego. Wraz z trójką dzieci przyszło żyć na dwudziestu czterech metrach kwadratowych.

W 1985 roku zginął o. Piotr Popławski, proboszcz w Narwi. Metropolita Bazyli przyjął mnie do diecezji warszawsko-bielskiej i posłał właśnie do Narwi. Matuszka wdowa wraz z dziećmi zajmowała plebanię, moja rodzina została jeszcze w Łodzi, przyszło żyć kątem u parafian i kontynuować zaczęty przez o. Piotra remont domu psałomszczyka. Tu służyłem dwa i pół roku.

Siemiatycze. Tu parafia przeżywała trudne chwile, ale ludzie przyjęli. I tak znów trzeba było zakasać rękawy. Stała nowa plebania, ale bez okien i drzwi. Kiedy mrozy zaczęły odpuszczać, w tutejszej przyszłej czasowni przewiercaliśmy się przez metrową warstwę lodu i strop, by woda mogła spłynąć.

Remontu wymagała cerkiew świętych Piotra i Pawła. Kilka warstw farby olejnej odpadało wraz z tynkiem bardzo łatwo. Trzeba było wymienić podłogę. Okazało się, że przy wejściu legary leżały prawie w ziemi, a przy ikonostasie był dwumetrowy dół. To było naturalne nagłośnienie, ale przyszły inne czasy. Zdecydowaliśmy, że założymy ogrzewanie podłogowe. Trzeba było też robić nowe stropy. Ściany, z czasem, ikonopisiec Wiktor Downar pokrył polichromią. Trwało to jakiś czas, bo Bóg dał tak, że prace budowlane trzeba było prowadzić na kilku frontach.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Natalia Klimuk

fot. Jan Troc (dekanat-hajnowski.pl), Jarosław Charkiewicz