Home > Artykuł > Maj 2023 > Jak dwóch duchownych neounii się opierało

Jak dwóch duchownych neounii się opierało

Duchowni Witalij Sahajdakowski i Gabriel Korobczuk – ojciec naszego nowomęczennika Lwa – zmagali się na Wołyniu z neounią, którą najpierw zaczęto rozwijać w 1924 roku na Podlasiu. O tych zmaganiach podczas lubelskiej konferencji o unii brzeskiej (28-29 października 2022) mówił ukraiński profesor o. Ołeksandr Fedczuk z Wołyńskiego Seminarium Duchownego.

W kwietniu 1925 roku powstała w Jeziorze na Wołyniu pierwsza neounicka parafia. Proboszcz miejscowej prawosławnej parafii, o. Euzebiusz Ślozka, przyjął neounię i prawosławni wierni nie mieli duszpasterza. Posłano więc tam o. Gabriela. Ale władze nie godziły się na jego posługę. Przez rok pozostawał bez parafii. Jako pierwszy dowiedział się, co znaczy pełnić posługę w parafii, w której pojawiła się neounia. Ksiądz neounita nie opuszczał parafialnego mieszkania, zajął cerkiewne ziemie, jedno z najważniejszych źródeł dochodu duchownego. O. Gabriel nie miał znikąd pomocy. Ale trwał w Jeziorze. Nie podobało się to władzom. Uważały go za mąciciela. 22 października 1925 roku skarżył się w liście do metropolity Dionizego: „Apel do parafian, aby nieustannie trwali w wierze prawosławnej, traktowany jest jako wystąpienie przeciwko państwu i pan starosta już upatruje we mnie osobę szkodliwą”.

Miejscowi nie chodzili do unity Ślozki. Trwali przy prawosławnym duchownym. I dlatego wojewoda wołyński nie godził się, by „mąciciel” dostał jakąkolwiek nominację w strukturach Cerkwi na Wołyniu.

Metropolita musiał zabrać z Jeziora o. Gabriela, ale posłał go w marcu 1926 roku do powiatu łuckiego, do Komarowa, gdzie ks. Ślozka rozpalał kolejne ognisko neounii – zajął już cerkiew i „kupował” prawosławnych obietnicą nieodpłatnego udzielania im sakramentów, a nawet rozdzielenia między nimi wszystkich cerkiewnych gruntów. Ks. Ślozka, niezadowolony z deptaniu mu przez o. Gabriela po piętach, namawiał mieszkańców Komarowa, by pobili prawosławnego duszpasterza, bo jest „polityczny”. Ale nie dość, że go nie pobili, to już w po trzech tygodniach od jego przyjazdu okazywali mu, jak wielkim darzą go autorytetem, a ks. Euzebiusz Ślozka stracił wszelkie poparcie Komarowa. Metropolita pod koniec 1926 roku przeniósł o. Gabriela na Chełmszczyznę. Pod koniec drugiej wojny znowu ów prawosławny misjonarz znalazł się na Wołyniu. Zmarł w Łucku 18 kwietnia 1968 roku.

O. Witalij Sahajdakowski zasługuje, zdaniem ukraińskiego profesora, „na miano najwybitniejszego wojownika przeciw unii w skali całej Polski”.

Wieś Żabcze w powiecie łuckim. Neounicka parafia powstała tu w 1928 roku – ot, nieporozumienie między wiernymi i duchownym i już skorzystała trzecia strona – wprowadzono unię. Neounici przejęli wszytko – cerkiew, parafialny dom i ziemię, a batiuszkę wygnali. Ale trochę wiernych prawosławnych w Żabczu pozostało. Jakże byli poniewierani! Znęcano się nad nimi, poniżano ich, grożono im. Żaden duchowny nie mógł takiej atmosfery wytrzymać.

Ale oto metropolita posyła tu w styczniu 1929 roku młodego duchownego, o. Witalija Sahajdakowskiego. Idzie on do diakona. Ten przekonuje go, że nic tu nie zdziała. Jeśli nie opuści wsi, czeka go konflikt z władzami.

Ale plany o. Witalija nie pokrywają się z planami władz. „Bóg nie w sile, a w prawdzie” – przekonuje parafian. I już w pierwszym dniu pobytu w domu jednego z prawosławnych organizuje chór – co wieczór próby, a z rana następnego każdego dnia służy w domu Liturgię. Po Liturgii idzie od domu do domu i rozmawia z ludźmi o wierze.

Już po kilku tygodniach większość parafian podpisała oświadczenie: „My, niżej podpisani, zrywamy z unią obrządku wschodniego i wracamy do swojej rodzinnej wiary prawosławnej, od której oderwano nas za pomocą przebiegłości i podstępu. Jednocześnie stajemy się członkami parafii prawosławnej w Żabczu i parafianami jej proboszcza, duchownego Witalija Sahajdakowskiego”.

Do swojej cerkwi, zgodnie z ówczesnym prawem, wejść nie mogli. 21 lutego, zimą, sami weszli do cerkwi i nie zważając na żądania władz i groźby policji, nie opuszczali jej do 1 marca. Były ich setki. Wtedy policja szturmem zajęła cerkiew. Polskie władze nie były zainteresowane nagłaśnianiem wydarzenia. Ale o sprawie dowiedzieli się ukraińscy posłowie na Sejm. Incydent dostał się na łamy prasy krajowej i zagranicznej.

I chociaż prawie wszyscy mieszkańcy wsi powrócili do prawosławia, władze cerkiew zamknęły, choć obiecały kwestię rozwiązać. Służono więc albo w czyimś domu, albo pod niebem.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

omówiła Anna Radziukiewicz