Home > Artykuł > Najnowszy numer > Batiuszka, który uratował mego dziadka

Batiuszka, który uratował mego dziadka

Wojna to czas, który weryfikuje wiele ludzkich zachowań. To czas, gdy wiele rzeczy nie okazują się takimi, jakimi wydają się na pierwszy rzut oka.

W czasie drugiej wojny proboszczem parafii prawosławnej Narodzenia Najświętszej Marii Panny w Bielsku Podlaskim był o. Mikołaj Żukow. Chcę napisać o tym duchownym i jego postawie podczas wojny, która może być oceniana w różny sposób.

Mikołaj Żukow, syn Jewdokima, urodził się 3 maja 1903 roku w Witebsku. Ukończył seminarium duchowne w Wilnie. W okresie międzywojennym pełnił posługę w parafiach w Podbielu, Cichowoli, Dubinach i w Bielsku Podlaskim. W listopadzie 1938 roku zaczął pełnić funkcję bielskiego dziekana. Od 4 listopada 1940 do lipca 1944 roku był proboszczem parafii Narodzenia Najświętszej Marii Panny w Bielsku Podlaskim. Czyli w czasie wojennym i ogromnie trudnym ogólnie dla życia, a co dopiero do pełnienia takiej funkcji. Musiał więc dla dobra cerkwi i swoich parafian – utrzymywać poprawne stosunki z władzami okupacyjnymi.

Stryki, rodzinna wieś mojej mamy, należała wtedy do bielskiej Preczystieńskiej cerkwi. Parafianie ze Stryk zawsze dbali o swą parafię.

W czasie okupacji niemieckiej mój dziadek Andrzej Syczewski oraz jego brat Jan zostali aresztowani i osadzeni w bielskim obozie karnym (straflagier), który leżał w okolicach dzisiejszej ulicy Zamkowej. Powodem ich aresztowania miało być niewywiązanie się z dostawy kontyngentu mleka, jaki był nałożony na gospodarzy. Ponoć doniesiono, że mleko zostało ukryte, co zapewne było prawdą, bowiem każdy z nich miał małe dzieci. Tłumaczenia nie przekonały władz okupacyjnych i bracia Andrzej i Jan zostali aresztowani. W bielskim obozie karnym mogli być tylko około dwóch tygodni. Potem czekała ich wywózka do obozu w Treblince. W czasie osadzenia dziadek i jego brat pracowali na kolei. Moja babcia Leoniła oraz żona Jana Krystyna starały się mężom dostarczać jedzenie. Mieli znajomego strażnika, który na to pozwalał. Pewnego razu był inny strażnik i kobiety zostały zamknięte w zimnym chlewiku. Zanim wyjaśniono sprawę i je uwolniono, Krystyna bardzo się przeziębiła, a wywołane tym oslabienie doprowadziło do gruźlicy.

Były to ogromnie trudne dwa tygodnie dla dwóch rodzin. W czasie wyjazdu gospodyń do mężów, moja kilkuletnia mama (rocznik 1934) zostawała ze swoją starą prababcią, a czwórka dzieci Jana z babcią. Mama zazdrościła, że jej rodzeństwo jest dla siebie wsparciem, a ona czuła się ogromnie samotna i nieszczęśliwa. Nie wiedziała, czy mama wróci i czy już kiedykolwiek będzie miała obojga rodziców.

W tym czasie batiuszka Żukow czynił starania u niemieckich władz, żeby uwolnić parafian. Znał z pewnością ludzi wyżej postawionych i umiał z nimi negocjować. W rezultacie dziadek i jego brat Jan wrócili. Byli wychudzeni, spracowani i zawszeni. Wszy były wszechobecne. Mama zapamiętała, że tata nie wchodził do domu, tylko zdjął ubranie na podwórku. Koszula była czarna od wszy. Babcia spaliła ubranie dziadka, on mył się na podwórku i przebierał w czystą bieliznę. Tak mama zapamiętała powrót swego taty. Powrócił dzięki swemu proboszczowi. Dzięki niemu moja mama nie została sierotą, a w 1949 roku urodził się mój wujek Jan. Sierotami nie zostały też dzieci Jana. Tym bardziej, że po wojnie zmarła chorująca na gruźlicę Krystyna i Jan sam wychował czwórkę dzieci.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Iwona Zinkiewicz