Czyta się tę książkę ze ściśniętym gardłem. To moje państwo tak działa? Tak mnie broni? Tak mnie reprezentuje?
Mikołaj Grynberg, pisarz, dziennikarz, fotograf, pojechał na granicę polsko-białoruską w Puszczy Białowieskiej, gdzie co najmniej od dwóch lat trwa kryzys humanitarny – tysiące uchodźców z Bliskiego Wschodu i z Afryki usiłują przedrzeć się do Polski, a stąd do Europy Zachodniej, uciekając przed wojną, biedą, brakiem perspektyw. Chcą dotrzeć do lepszego świata, wieść bezpieczne życie. Kryzys wywołały władze białoruskie, ściągając uciekinierów, mamiąc ich wizją szybkiej odmiany losu, po czym porzucając w głębi puszczy – „dalej radźcie sobie sami”. Puszcza na tym odcinku jest podmokła, bagienna, niełatwa do przejścia w porze suchej, co dopiero gdy zrobiło się zimno, potem mroźno. Przybysze nie mogli się cofnąć, białoruscy pogranicznicy ich nie wpuszczali, polscy przemocą przerzucali na oddzieloną specjalnym rodzajem drutu kolczastego Białoruś, stosując tak zwane pushbacki, wypchnięcia.
Grynberga nie interesuje geneza ani polityczne tło sytuacji, w jakiej znaleźli się uciekinierzy. Skupił się na jednym wątku – ludziach mieszkających po polskiej stronie granicy i ich postawach wobec dramatu, którego stali się mimowolnymi świadkami. To znaczy odnotował różne postawy, bliżej przedstawiając tych, którzy ruszyli z pomocą – z jedzeniem, butami na poranione stopy, ciepłym, a przede wszystkim suchym, odzieniem, lekarstwami, czasem, krótkotrwałym, schronieniem.
Więc najpierw o ciemnej stronie. O obojętności, odwracaniu głowy. Tak robi większość miejscowych. Nie wiedzą, nie chcą wiedzieć, co za ludzie ich mijają, z jakich krajów, co się w tych krajach dzieje. Gorzej, przekonani, że trafiają do Polski sami terroryści i złodzieje, urządzają na nich swoiste polowania. Do wytropionych wzywają straż graniczną, a ta wywozi ich do lasu i przerzuca, „na druty”, na Białoruś. Malutkie dzieci i starców, Pełnosprawnych i poranionych, ze złamanymi kończynami, zdrowych i schorowanych. Dla ludzi w stanie zagrożenia życia szpital nie jest schronieniem. I tam są wyłapywani i „pushbackowani”.
Autor oddaje też głos „wykonawcom rozkazów”, przede wszystkim ze straży granicznej. Niektórzy rzeczywiście nie zastanawiają się nad sensem i skutkami tego co robią (ci śpią spokojnie), inni żyją w rozterce – że nie znajdą innej pracy, że muszą utrzymać rodzinę, a tak chciałoby się być przyzwoitym człowiekiem i pozostawać w zgodzie z własnym sumieniem. Uciekają na wcześniejsze emerytury, czasem w alkohol.
Na początku władze próbowały „kryminalizować” pomaganie, przekonywały, że takie działania są nielegalne, nakładały mandaty, groziły sądami. Te jednak to pushbacki uznały za sprzeczne z prawem, co nie powstrzymało strzegących granicy przed ich stosowaniem.
Są i ludzie, którzy zaangażowali się po jasnej stronie. Miejscowi, którzy trafiali na błąkających się po lesie uchodźców i nie byli w stanie ich po prostu minąć, lekarze, którzy pamiętali o przysiędze, jaką składali po skończeniu studiów, emerytki dysponujące pewnym nadmiarem wolnego czasu, gospodynie domowe, matki gromadki dzieci… Nie sposób wskazać, jakie cechy sprawiają, że ktoś angażuje się w nie przez wszystkich akceptowane działanie. A ono wciąga, odbiera spokój, wypala. Niektóre rodziny na tym tle wpadają w kryzys, inne się wzmacniają.
Grynberg pytał o wspieranie uchodźców przez Kościół. Część z nich to przecież chrześcijanie. Z tym, jak się okazuje, jest kłopot. Kiedy wierni się sprzeciwiają, Caritas się wycofuje. Podaje przykład tylko jednego proboszcza, który Bożonarodzeniową szopkę ozdobił zdjęciami uchodźców i apelował o datki. Podobno zebrał niemało. – A co się dzieje w cerkwiach – dopytywał się autor. – Tam nikt nie wzywa straży granicznej, stamtąd nie wywożą – słyszał.
Skądinąd wiem, że niemal wszystkie przygraniczne parafie prawosławne przyjmowały uchodźców, dawały im się ogrzać, umyć, wyspać, karmiły i wyprawiały w dalszą drogę. Przecież nie Polska jest ich celem. Takiego doraźnego schronienia udzielały też monastery w Sakach i na Grabarce.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Dorota Wysocka
fot. Halina Surynowicz