22 listopada mija 5 lat od śmierci archimandryty Gabriela (Giby – 1962-2018), powszechnie szanowanego i znanego mnicha i zielarza, założyciela skitu św. św. Antoniego i Teodozjusza Pieczerskich w Odrynkach i wieloletniego przełożonego monasteru w Supraślu. Tekst powstał na prośbę profesor medycyny ze Słowacji Marii Belovičovej, przygotowującej drugie wydanie książki o archimandrycie Gabrielu, ze zgodą na jego publikację w Przeglądzie Prawosławnym.
Moje spotkania z ojcem archimandrytą Gabrielem przypominają zdjęcia.
Zdjęcie pierwsze. Rój
Monaster w Supraślu, połowa lat dziewięćdziesiątych, ciepła noc z 9 na 10 sierpnia, rekonstruowana cerkiew Błogowieszczeńska opleciona lasem rusztowań, na podwórzu wielkie pryzmy kamieni, palety z cegłami. Wszystko zdaje się pozostawać w budowie, a powietrzu jakaś radość – oto supraska ławra o pięćsetletniej historii wróciła po ponad siedemdziesięciu latach przerwy do prawosławnych! Możemy cerkiew podnosić z ruin, w jakie popadła w 1944 roku, remontować budynki, które jak twierdza oplotły z każdej strony cerkiew, a do ich środka wchodzi się jak na planie filmu horroru – czarne od grzyba ściany, zwisające płaty tynku, grube ściany, wąskie okna, żebrowe sklepienia.
I w tej scenerii coraz przesuwa się niewysoka drobna postać młodego mnicha. Byłaby niewidoczna w tłumie wiernych, zostających tu na noc, dzielących radość pierwszych pielgrzymek, podążających na święto Supraskiej Ikony Bogarodzicy, obchodzone 10 sierpnia z Białegostoku do Supraśla. Ale wszyscy wiedzą, gdzie jest o. Gabriel. Gdzie się tylko pojawi, otaczają go szczelnie z każdej strony wierni, jak rój pszczół swoją matkę. O. Gabriel jest na dziedzińcu przed cerkwią św. Jana Teologa, ludzie przy nim, jest na piętrze pierwszego remontowanego budynku, jeszcze bez okien, z gruzem w korytarzu, a ludzie za nim.
Słuchają mnicha. Bo mówi do nich tak prostym językiem, tak zrozumiałym! Jak nikt inny. To nie jest propowied’. To odpowiadanie na pytania, które nieraz mocno bolą i nie dają spać po nocach. A odpowiedzi? Jakże pasują do bólu innych ludzi, więc słuchają wszyscy, aż zaczyna się pierwsza nocna Liturgia.

Zdjęcie drugie. New Age
Też połowa lat dziewięćdziesiątych. Wraz z przemianami ustrojowymi, Polska otworzyła wszystkie drzwi na Zachód, bez kontroli. W przeciągach ulic szalał New Age. Proponował wyjaśnianie „rzeczy dziwnych i tajemniczych”, ezoterykę, medytację transcendentalną, „pracę z ciałem”, „jogę chrześcijańską”, zasypywał ulotkami, zaproszeniami na spotkania i warsztaty, a nawet rozdawał darmową literaturę. Mówił, że jest nowoczesny, postępowy i że da receptę na równowagę psychiczną, zdrowie i sukces zawodowy. Skusiło mnie jedno spotkanie, z naukowym autorytetem, zorganizowane przy kościele św. Rocha w Białymstoku. Ale zamiast odpowiedzi, rodziło pytania. Z nimi poszłam niemal prosto do naszego ojca Gabriela. W każdy wtorek prowadził przy katedralnej cerkwi św. Mikołaja Cudotwórcy po akatyście do św. Gabriela Zabłudowskiego spotkania z młodzieżą. Nie było jeszcze wtedy gmachu Centrum Kultury Prawosławnej o kilku tysiącach metrów kwadratowych powierzchni, tylko dwa baraki na placu przed cerkwią, nazywane wagonami, jeden jako świetlica. Wschodzę. Osób ze dwieście. Zajęte wszystkie krzesła i ławy, pod ścianami ludzie, jak zawsze na spotkaniach z tym mnichem. Nie tylko młodzi przychodzili. Zadaję swoje pytania. O. Gabriel starannie oddziela ziarno od plew. Wyjaśnia tak, że chyba nikt ze słuchających nie zechce wejść do mętnej rzeki New Age.
Zdjęcie trzecie. Katakumby
Supraskiej Ikony Bogarodzicy. Zbliża się północ z 9 na 10 sierpnia, rok może 1997, może 1998. – A teraz pójdziemy z krestnym chodem na katakumby – mówi hieromnich Gabriel.
Katakumby w Supraślu? – dziwię się. Nic o nich nie wiem. Gdzie? Idę. Na przodzie z krzyżem o. Gabriel, ludzie z chorągwiami i ze świecami za nim. Czuję się tak, jakbym szła do katakumb w procesji chrześcijan pierwszych wieków, osłoniętych nocą. Wychodzimy poza monaster. Przed nami, tuż za ogrodzeniem obitieli, za wąską uliczką nazwaną Klasztorną, łąka. Na niej niby wzgórek, niby wysypisko starych cegieł, porośniętych darnią.
To tu. Ludzie ustawiają wokół wzgórka świece, całe ich pęki. Zaczyna się panichida za zmarłych tu pochowanych. Katakumby, choć w historii były integralną częścią monasteru, teraz nie są. Ot, taka komunalna łąka, na której chłopcy grali w piłkę, czasem kopali ludzkie czaszki. Ojciec Gabriel opowiadał, że tu było mnóstwo nisz grzebalnych, ułożonych w kilku rządach, jedne nad drugimi, może sto trzydzieści, część z nich jeszcze ocalała, a nad nimi stała cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego, wzniesiona z muru pruskiego. Stała gdzieś do połowy XIX wieku, kiedy uznano, że nie nadaje się do remontu. Rozebrano ją. To było w czasach carskich. I cały monaster był wtedy niezwykle zapuszczony. Ale sklepienie nad katakumbami pozostało. Chroniło nisze do lat osiemdziesiątych XX wieku, ale i ono się zawaliło. I tak dawna cerkiew z połowy XVI wieku, zbudowana przy archimandrycie Sergiuszu Kimbarze, zaczęła w naszych czasach przypominać rumowisko, lej w ziemi. I to jeszcze bezczeszczony.
Zdjęcie czwarte. Gra w kości
Pełnia lata, lepko-gorący lipiec 2002 roku. Dzwoni do mnie archimandryta Gabriel, do tej godności został podniesiony przez Cerkiew 30 marca 1999 roku, od dwóch lat namiestnik monasteru: „Siostro – tak się zwracał – proszę przyjechać do monasteru. Jak najszybciej”. Najszybciej to była sobota. Wsiadam na rower i jadę w upał kilkanaście kilometrów do Supraśla, nie prowadzona jeszcze rowerowymi ścieżkami. Archimandryta czeka na mnie. Przed nim stos dokumentów, teczek. W nich mnóstwo pism, petycji, próśb, skarg i mapek. A wszystkie dotyczą katakumb – walki o ich zwrot monasterowi.
Całą sobotę czytam dokumenty. Wychodzę na trochę na podwórze, by odpoczęły oczy. A tam, w monasterskich ogrodach ze dwadzieścia osób się uwija. Przyjechali, zwołani przez Bractwo Trzech Świętych Hierarchów, by całą sobotę trudzić się przy odtwarzaniu barokowego monasterskiego ogrodu.
Ludzi prosił do pracy archimandryta, więc przyjeżdżali, w wiele sobót, różne grupy, z różnych miejscowości. Z radością i zapałem.
Archimandryta krąży między mną i pracującymi w ogrodzie. Mówi mi, że pisma w sprawie katakumb słali do kancelarii prezydenta Rzeczypospolitej, premiera rządu, rzecznika praw obywatelskich, konserwatora zabytków, władz wojewódzkich i z znikąd pomocy. Póki były zarośnięte i zapomniane, nikomu nie były potrzebne, ale kiedy mnisi odnowili o nich pamięć, również rzymskokatolicka parafia Świętej Trójcy w Supraślu zgłosiła w 1999 roku do nich pretensje. Też obiecała nad nimi opiekę, a nawet wzniesienie nad nimi cerkwi i modlitwę za dusze, ale mnichów unickich. Miasto wyciągnęło kartę „ekumeniczną”. Obiecało, że zbuduje tu właśnie ekumeniczną kaplicę. Trzech pretendentów do jednych katakumb! Jest spór, a sklepienie właśnie nad nimi runęło. Zamarzająca woda rozsadza nisze. W 2000 roku spór osiągnął apogeum i nabrał ogólnopolskiego rozgłosu.
Archimandryta bardzo przeżywał tę sprawę. Chciał, bym napisała o niej do „Przeglądu Prawosławnego”.
Napisałam artykuł „Gra w kości”.
Dodam, że w 2005 roku działkę z katakumbami – 803 metrów kwadratowych – przekazano monasterowi nieodpłatnie. W 2013 roku wywieziono z nich 70 ton gruzu i śmieci – były już wtedy pod opieką konserwatora zabytków. W 2014 roku przyznano monasterowi prawie dwuhektarową łąkę, na której znajdują się katakumby. W 2023 roku ogłoszono wspólny projekt ratowania tego unikalnego w skali kraju zabytku. Zadania podjął się urząd marszałkowski województwa podlaskiego, Chrześcijańska Akademia Teologiczna w Warszawie i trzy uczelnie białostockie – Uniwersytet Medyczny, Politechnika Białostocka i Uniwersytet w Białymstoku. Nastąpiło to po tym, jak prezydent Rzeczypospolitej Andrzej Duda, nadał 26 stycznia 2023 roku monasterowi supraskiemu status pomnika historii. To stworzyło nowe możliwości prowadzenia na katakumbach prac badawczych i projektowych. Projektowych – bo tu może znów stanąć cerkiew.
Ale pierwszy poszedł na nie z ludem mnich Gabriel.
Zdjęcie piąte: Haworyć pa naszamu
Jadę z moją mamą i siostrą na środowy akatyst do Bogarodzicy do Supraśla. Po akatyście zaprasza nas archimandryta na herbatkę do pokoju na górze lewego skrzydła supraskiego kompleksu – wtedy tylko ono było odremontowane. Dziękuje mamie. Mama zachwycona: Jak cudounia archimandryt haworyć pa naszamu. Sztosz za czaławieczak! Jakiż prosty i miły!
Archimandryta jakby oddychał dwoma językami – polskim i białoruskim, oboma z taką samą łatwością, lekkością i poprawnością. Przerzucał się z jednego na drugi bezszelestnie, płynnie. Nie „inkrustował” jednej mowy drugą, szukając usilnie brakujących słów, jak robią to nasi prawie wszyscy inteligenci i duchowni, gdy ich poproszą na przykład o wypowiedź dla radiowej białoruskiej audycji.
Zdjęcie szóste. Bałtyk
Lipiec tamtego lata był wyjątkowo chłodny. Nad Bałtykiem wiał dzień w dzień przenikliwy wiatr. Kazał nawet opatulać głowę. Ale lubię taką surowość przyrody – „nagrodę” za grzechy? Wyszłam na brzeg morza późnym wieczorem. Purpurowa wstęga „topiącego się” w morzu słońca, oddzielała dwa granaty – nieba i wód. Pod stopami niekończący się chodnik piasku, jeszcze nie połknięty przez noc. Pusto.
– Siostro! – słyszę nagle głos. Oglądam się. Ojciec Gabriel! Postać jakby z zupełnie innej opowieści, w podrasniku, z posochem. A obok dwie znajome z białostockiej cerkwi postacie, Włodzimierz i Irena Sakowiczowie.
Robimy razem zdjęcie. Wiatr wydyma ubrania, ale nie może zdmuchnąć z naszych twarzy radości spotkania. Nieczajannej.
Tak, przyjechali tu razem. Domyślam się, ojciec Gabriel utula w swoich modlitwach ich wielkie nieszczęście. A oni chronią ojca Gabriela przed zbyt szybkim spalaniem się dla ludzi. Bo płonie jak świeca – raz zapalona, do końca.
Zdjęcie siódme. Krzyże ojca Gabriela
Michał Bołtryk, dziś emeryt, przyszedł do redakcji – ach, jakiż zdolny był z niego dziennikarz, jak lekko pisał, zdawało się czasem, że przeźroczyście. „Przyniosłem tekścik” – tak mówił o swoich artykułach. Tytuł „tekściku” – „Krzyże ojca Gabriela”. Ojciec Gabriel na 2000-lecie chrześcijaństwa i 500-lecie monasteru zapalił swoich parafian do stawiania krzyży – drewnianych i metalowych, wysokich i średnich.
A ludzie podeszli do tego z entuzjazmem. I tak zaczęły rosnąć krzyże w Nowodworcach, do których z Supraśla sześć kilometrów i trzydzieści prawosławnych rodzin, w Karakulach, do których jeszcze bliżej, gdzie rodzin sześćdziesiąt, w Ciasnem z czterdziestoma rodzinami, dwa w Supraślu – od strony Ciliczanki i na cmentarzu, dwa w Sokołdzie, w Woroniczach, w maleńkim Surażkowie i takim samym Turo, gdzie trzy-cztery rodziny. I w Łaźniach, co Puszcza Knyszyńska z każdej strony je otuliła. A tam kilka krzyży i kapliczka i jeszcze krzyż ojca Gabriela!
I postawił ojciec Gabriel krzyż w Wierzchlesiu, w samym środku wsi, obok dawnej szkoły. Sam go ufundował z datą „18 VI 2000”. A na nim napis po białorusku i polsku „W dziękczynieniu Bogu za to, że Bóg dał urodzić się, żyć, uczyć się w tej miejscowości, być prisłużnikiem w cerkwi od czwartej klasy szkoły podstawowej. Archimandryta Gabriel”.
O. Gabriel mówił: „Kiedy umierają krzyże, umierają i ludzie. Stawiajmy w naszych wsiach krzyże.”
Zdjęcie ósme. Filiżanki
Rok 2008, pełnia lata, sobota z rana. Przed naszym domem w Śródlesiu zatrzymuje się samochód. Wysiada najpierw supraski diakon Dymitr Tichoniuk, rosły mężczyzna, zawsze w okularach, za nim drobna postać mnicha Gabriela. Co za radość! Siadamy w dużym pokoju. Ojciec Gabriel wyjmuje dwie filiżanki, błękitne. Na nich widok supraskiej ławry. Daje nam prezent. Mamy je do dziś. Pijemy z nich świętą wodę.
Archimandryta prosi mnie o redakcję swego tekstu.
A rozmowa zagadkowa. – Zamieszkam w skicie, na odludziu – mówi mnich. – Ale więcej nic nie mogę wyjaśnić.
Żadnego „adresu”, żadnej sugestii! Tylko pytania. Jak to, pójdzie na odludzie z takiej najważniejszej dla Cerkwi w Polsce ławry, nieustannie otoczony wieńcem ludzi, kochany i poważany?
Zdjęcie dziewiąte. Skit
2011 rok. Lato łagodnie oddaje swe panowanie jesieni. Moja mama zawsze najbardziej lubiła tę porę roku. Chcę przekazać swą radość i zachwyt mamie i jej najbliższym haradockim przyjaciółkom – Wali Owsiejczyk, która w zasadzie mogłaby być prawie jej córką i Halinie Matejczuk, byłej konsul Rzeczypospolitej na różnych placówkach dyplomatycznych, od Lille po Moskwę. Halina porusza się na wózku inwalidzkim. Zabieram je do samochodu, by pokazać ten cud Boży, który nagle spadł z nieba i to w niemal w sąsiedztwie Gródka. Jadę przez Michałowo, Nową Wolę, Bindziugę, by pokazać – to tak blisko. Macie swój monaster!
Jest sucho, więc wjeżdżamy na sam hrudok. Wyjmuję z samochodu wózek Haliny. Wita nas duży dębowy krzyż, kaplica, tylko co wzniesiona cerkiewka z bali, wagończyk ojca archimandryty, dęby, fosa otaczająca hrudok. I nic więcej. Nikogo. Zdaje się, że wita nas tylko ciepła jesień i świętość miejsca, która unosi nasze dusze, gdzieś w błękit nieba, którego tu bezmiar.
Ale nie! Gdy tylko ustawiłam moich pielgrzymów do zdjęcia, jak spod ziemi wyłoniła się w oddali drobna postać archimandryty. Szedł w naszym kierunku. Uśmiech, radość. „O siostry przyjechały!” – słyszymy z oddali. Przywitał się, porozmawiał. Zaprosił na czajok i dał po słoiczku świeżego miodu.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
fot. Anna Radziukiewicz