25 listopada niespodziewanie odszedł ks. prot. płk SG Adam Weremijewicz, prawosławny dziekan straży granicznej, wikariusz katedry św. Aleksandra w Łodzi.
Pogrzeb poprzedziła panichida 27 listopada, sprawowana przez biskupa łódzkiego i poznańskiego Atanazego w asyście wielu duchownych. Władyka zwrócił uwagę na znaczenie śmierci, która jest momentem, gdy ciało umiera, a dusza wyzwala się, aby żyć wiecznie, przechodząc na nowe miejsca: – Miejsce jest przygotowane, to znaczy, że Bóg w swojej wielkiej mądrości już zawczasu przygotowuje miejsce dla każdego człowieka, w swoim Królestwie, gdzie każdy, kto się narodził i dostał od Boga wielki dar życia, wcześniej czy później umiera i i tam się udaje. Ekscelencja podkreślił, że ojciec Adam na pewno był człowiekiem, który kochał Boga i całe życie Mu poświęcił. Po panichidzie duchowni, czuwając przy śp. o. Adamie, czytali Ewangelię.
Główne uroczystości pogrzebowe odbyły się 28 listopada w cerkwi św. Olgi w Łodzi. Przewodniczył im arcybiskup wrocławski i szczeciński Jerzy, ordynariusz wojskowy, w asyście duchownych z całej Polski.
Arcybiskup Jerzy powiedział: – Człowiek nie ma wpływu na czas, miejsce oraz okoliczności narodzin, tak też i nie ma wpływu na czas, miejsce i okoliczności własnej śmierci. Tego Bóg nam nie dał… Człowiek rodzi się po to, żeby umrzeć a umiera po to, żeby żyć prawdziwie. Żeby żyć wiecznie, bez trosk, żyć bez wad, bez tęsknoty. Tęsknimy dziś za o. Adamem, ponieważ nie będzie go wśród nas. Natomiast jego tęsknota wyraża się w oczekiwaniu, że przyjdziemy do niego. Jeżeli umiera matka i zostaje dziecko, to ona nie tęskni za swoim powrotem do niego, ale chce, aby ono przyszło do niej. Bo z tamtej perspektywy ten świat wygląda zupełnie inaczej. Bracia i siostry, wszyscy zebrani… Wiemy, że o. Adam jest młodym człowiekiem i umarł jako młody człowiek, w wieku 47 lat. Dał się poznać jako człowiek prawdziwy, autentyczny, nie dwulicowy. Myślę, że nie ma pośród nas nikogo z tych którzy go znali, kto mógłby powiedzieć, że o. Adam na kogoś się gniewał. Bardzo często jego zachowanie potrafiło rozładować napięcie i złość.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
o. Mariusz Bojczyk, fot. Marta Łuksza