– Lubię chodzić nad rzekę – opowiada Ojciec. – Patrzeć na przepływającą wodę. Na chmury płynące niebem. Czasem woda i chmury płyną w tą samą stronę.
Kiedyś to była zupełnie inna rzeka. Był tu most. Śluza kierowała wodę na młyńskie koło. Jako dziecko wyobrażałem sobie, że to właśnie tam mieszkał Wodnik, który wciągał pod wodę nieostrożnych pływaków. Do dziś na brzegu rzeki można zobaczyć krzyż.
To złe miejsce. Opodal w lesie zabito człowieka. Nie słyszałeś? Ludzie nie chcą o tym mówić.
Tam w lesie jest niewielki pagórek nazywany przez miejscowych kurhanem. Dziadek i babcia ostrzegali, by tam nie chodzić. A już zwłaszcza po zmierzchu. Noc to nie jest pora do spacerów. Kiedy zachodzi słońce i na świat spadają ciemności, porządni ludzie siedzą w domach. Odpoczywają po dniu pełnym pracy. Nabierają sił, by od świtu znów ciężko pracować. Ten kto chodzi po zmroku, ten hultaj i ladaco.
Nocą też budzą się demony. Umarli wstają z grobów. Sowy obwieszczają śmierć. Miejscowi mówią na takie sowy „pućko”. (…)
W lesie przy kurhanie sów nie brakowało. Opowiadali ludzie, że w czasie zarazy wywożono zmarłych. (…)
Ale jak wspomnieliśmy, mało kto wychodził po zmroku z domu. W ciemnościach przekradali się ludzie naprawdę przeklęci.
Kiedy wybuchła wojna, każdej jednak nocy starannie zamykano drzwi. Zakładano wielkie sztaby i rygle. Ryglowano drzwi przed istotami znacznie straszniejszymi niż strzygi. W czasie wojny w nocy zamiast upiorów przychodzili ludzie. Łomotali kolbami do drzwi i okien.
Zdejmowano rygle. Kto bowiem nie otworzył, temu w oczy zaświecił czerwony kur. Kiedy zaś drzwi stały otworem, do domu wchodzili obcy. I wówczas patrzono na buty. Jeśli wszystkie buty były takie same, to znaczy przyszło wojsko. Jeśli buty były różne, przyszli ci, co się za wojsko uważali. I jedni, i drudzy mogli zabrać wszystko.
Wojna się skończyła. Tymczasem łomotanie do drzwi nie ustawało. Ci co mieli różne buty mówili: „Albo sam wyjedziesz, albo podpalimy”. Czasami nic nie mówili, tylko od razu strzelali. Tak jak w Łyskach. Gdzie mieszkała rodzina o nazwisku Borsuk. Ojciec rodziny miał na imię Jan. Jego Żona – Zinaida. Tego wieczoru, gdy załomotano do ich drzwi, w domu była też siostra Jana – Nadzieja. Jej mąż był patriotą. Bronił Ojczyzny. Walczył w kampanii wrześniowej. Dostał się do niewoli sowieckiej. Trafił do armii Andersa. Walczył na Zachodzie. Walczył pod Monte Cassino. Ale wtedy gdy załomotano do drzwi, nie było go jeszcze w kraju. Nadzieja spędzała więc czas u brata. Pomagała bratowej przy dzieciach.
Kiedy załomotano do drzwi na kolanach Jana siedziała trzyletnia córeczka Raisa.
Zinaida, Nadzieja, Raisa. I już wiemy, że była to rodzina prawosławna. I już domyślamy się, kto nocą do drzwi łomotał. Ten który wszedł, chwycił trzyletnią Raisę za główkę i odrzucił niczym przedmiot. Ojca zastrzelił. Na oczach trójki małych dzieci. Matkę i ciotkę wyprowadzili. Znaleziono je następnego dnia. Zwłoki były w stodole. Ze stajni zniknęły konie, a z obejścia dwie furmanki. W pustym domu zostały trzy małe sierotki. Trójka ograbionych ze wszystkiego małych dzieci.
Byli więc tacy, którzy nie czekali i uciekali. Zostawiali swe domy i gospodarstwa. Zostawiali wszystko, byleby tylko przeżyć.
Tak też było w Dzikich. Z drewnianego domu pod lasem wyjechała rodzina Ch. Znałem ich syna Aleksandra. O którym wszyscy we wsi mówili Olek. Ile miał wówczas lat? Czternaście? Siedemnaście? Nie pamiętam. Pamiętam, że woził żwir starym koniem Siwkiem. I że lubił się uśmiechać. I że ludziom pomagał. Fajny był ten Olek.
Całą rodziną uciekli do Białegostoku. Myśleli, że w mieście, gdzie żyje tylu ludzi, uda im się jakoś ukryć. Że znajdą pracę i że będą bezpieczni. Ale Olek lubił czasem wracać. Obchodził znajome kąty. Odwiedzał znajomych. Tak też było 30 października 1946 roku. Olek poszedł na „wieczorek” do dawnych sąsiadów. I ktoś go zauważył. Niewykluczone, że zobaczył go cioteczny brat. Nosił to samo nazwisko. Na imię miał Edward. Edward nie jest prawosławny. Jego Ojciec przeszedł na katolicyzm.
Edek zobaczył ciotecznego brata Olka. Albo usłyszał od swojego kolegi Staśka. Stasiek też mieszka w tej samej wiosce. Gdzie wszyscy się dobrze znają. Tak więc Edek i Stasiek rozmawiają, że we wsi jest Olek. Edek jako brat Olka powinien powiedzieć Staśkowi: „Słuchaj, to jest mój stryjeczny brat. Oni już wyjechali. Zostawili dom i gospodarkę. Zostawmy więc go”. Ale Edek i Stasiek należą do organizacji. Jako że jest to organizacja zbrojna, nie wypada byśmy zdrabniali ich imiona. Edward i Stanisław należą do organizacji. Wieczorem spotykają jeszcze dwóch innych członków organizacji. Ci dwaj pochodzą z Borsukówki. To wioska dosłownie „za rzeką”. Członków organizacji jest więc już czterech. Postanawiają działać. Dokonać czynu. Idą po Olka.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Wojciech Koronkiewicz
Opowiadanie pochodzi ze zbioru Nie zbiera się jabłek z tego sadu. Podróż do grobów, duchów i ukrytych skarbów Podlasia, Wydawnictwo Paśny Buriat, Kielce 2022