Książkę otwiera przedmowa arcybiskupa wrocławskiego i szczecińskiego Jerzego. Czytamy: „Kiedy przysiadłem na jego grobie (świętego starca Jakuba [Tsalikisa] ihumena greckiego monasteru św. Dawida na wyspie Eubea – red.), poczułem niezwykłą więź z tym człowiekiem. Nie umiem tego ani opowiedzieć, ani też opisać. W pewnym momencie zwróciłem się do niego ze słowami: «Chciałbym dostać o tobie jakąś książkę i obiecuję ci, jeśli ją dostanę, to na pewno przetłumaczę na język polski»”. I wtedy do naszego arcybiskupa podszedł brat z monasteru św. Dawida na wyspie Eubea, gdzie jest grób św. Jakuba i powiedział, że można kupić pierwszą, wydaną właśnie książkę o starcu. „Mało jest rzeczy dzisiaj, które mogłyby mnie ucieszyć tak bardzo jak tamta książeczka” – czytam. Było to w roku 1995. Obietnica nie dawała spokoju tak bardzo zajętemu władyce przez 28 lat. I oto w 2023 roku w jego tłumaczeniu, nakładem wydawnictwa Bratczyk, wyszła książka „Święty starzec Jakub (Tsalikis) ihumen monasteru św. Dawida”.
Książkę napisał Stylianos Papadopoulos, wybitny profesor patrologii z Uniwersytetu Ateńskiego, nauczyciel naszego władyki, który przed śmiercią przyjął mnisze postrzyżyny i został pochowany na Świętej Górze Atos w monasterze Dochiar.
Świętego Jakuba, jak i wielu innych świętych, zrodziła Mała Azja – jedna z nadmorskich jońskich wsi Livisi. Choć rodzina, w której przyszedł na świat, była bogata, miała sklep, to największym jej bogactwem było posiadanie siedmiu pokoleń hieromnichów, jednego biskupa i jednego świętego.
Potem w swoich pouczeniach powie, że w duchowym rozwoju potomnych wielkie znaczenie ma duchowy stan i życie rodziców i ich przodków. Rodziców uczył, aby uważali na swój sposób życia i dzieciom radzili, by małżeństwa zawierały z dziećmi z pobożnych rodzin, bo „wielkie znaczenie mają korzenie”. Urodził się wtedy, gdy hellenizm był brutalnie wykorzeniany z Małej Azji – w 1920. Rodzina schroniła się na wyspie Eubea.
Pokorna, ascetyczna, pobożna matka Teodora – głównie ona przekazała umiłowanemu synowi swoje cnoty – „dusza mojej matki była mnisza” – powtarzał starzec Jakub. Urodziła dziewięcioro dzieci, ale tylko troje pozostało przy życiu. Jakub, chorowity i bez apetytu, „umknął śmierci” – jak powtarzała matka. Potem ojciec Jakuba trafił do niewoli tureckiej, a matka z bliskimi uciekała do Pireusu, stąd do wsi Hagios Georgios Amfisy i zamieszkała w jakimś magazynie. O ojcu rodzina nic nie wiedziała dwa lata, ani ojciec o rodzinie.
I oto jak działa opatrzność Boża! Pewnego dnia babka Jakuba przechodziła obok nowo budowanego domu. Usłyszała głos swojego zięcia i rozpoznała go. Był budowniczym. Trafił do tej wsi. Myślał, że stracił swoją rodzinę. I oto nieopisana radość!
Potem rodzina znów przeniosła się na wyspę Eubea.
Starzec Jakub jako małe dziecko się przeziębił. Miał silne duszności i okropny ból z lewej strony klatki piersiowej. We wsi nie było lekarza. Bóg i Jego święci byli jedynym ratunkiem. Rodzice chorego mieli w domu srebrną ikonkę św. Charlampiusza. Słynęła cudami. Miała około sześciuset lat! Dziedziczono ją po przodkach. Matka wiele przed nią się modliła i robiła pokłony. O oto przyszły Starzec ujrzał rękę kapłana od nadgarstka w dół. Przesuwała się nad jego głową i opuszczała do klatki piersiowej, tam gdzie był silny ból. I w tym miejscu przeżegnała dziecko i pogłaskała. Ból i duszności ustąpiły natychmiast.
– Moje dziecko – rzekła matka – to był św. Charlampiusz, który przyszedł i cię uzdrowił. Zawsze czcij dzisiejszy dzień, bo byłeś umarły i zmartwychwstałeś.
Innym razem zachorował jako dziecko na poważną chorobę. Skóra na stopach pękała. Tworzyły się na nich głębokie rany. Wydzielina sączyła się z ran. Cierpiał okropny ból. Żadne wioskowe mazidła z wosku i oleju nie pomagały. Rany się pogłębiały. Chodził tylko po domu. Żadnych butów. Męczarnia. Matka pewnego dnia, chyba z żalu, powiedziała:
– Dziecko moje, już mi obrzydły te twoje nogi. Czy ty kiedykolwiek staniesz się człowiekiem?
Te słowa zraniły dziecko, chociaż wiedziało, że powiedziane były w rozpaczy.
I oto w tamtym czasie przywieziono na Eubeę słynącą cudami ikonę Najświętszej Bogarodzicy Ksenias z Almirosu. Nieśli ją ludzie od wsi do wsi. I niesiono ją do wsi, niedaleko od tej, w której mieszkał przyszły święty – dwie godziny drogi pieszo.
Chore dziecko poprosiło matkę, by też tam mogło pójść i pokłonić się Przenajświętszej.
– Gdzie ty pójdziesz, moje dziecko, z takimi nogami, w taką drogę? – odpowiedziała.
I w tym momencie obok domu przechodził duchowny. Usłyszał rozmowę. Zwrócił się do matki: – Teodoro, pozwól dziecku iść, skoro tego chce.
Teodora wstydziła się odmówić kapłanowi.
Poszedł. Boso, razem z mieszkańcami wsi. Do ran przyklejały się kamyki, małe gałązki i kolce. Ból nie do zniesienia. Każdy krok był prawdziwą męką. Ale pragnienie pokłonienia się Najświętszej Bogarodzicy i wiara w Jej łaskę była tak wielka, że szedł. I w pewnym momencie pielgrzymi napotkali niesioną do wsi Ikonę. Dziecko biegło do Ikony, kulejąc w okropnych bólach. Pokłoniło się jej i po dziecięcemu prosiło: – Moja Najświętsza, moja matka powiedziała mi, że jej obrzydłem z tymi nogami. Ty się jednak mnie nie brzydzisz. Proszę Cię, spraw, żebym wyzdrowiał, abym mógł chodzić tak jak inne dzieci.
Szedł za Ikoną, głaskał ją płacząc, potem drapiąc swoje nogi.
Słońce pomału zachodziło. Ikonę postawiono w cerkwi. Ludzie z jego wsi, pokłoniwszy się Przenajświętszej, wracali do domów. Dziecko rozejrzało się. Nikogo już nie było w cerkwi. Błagało:
– Moja Najświętsza, teraz, kiedy zostaliśmy już sami, uzdrów mnie, wylecz moje nogi, a ja nie okażę się niewdzięczny, lecz będę się trudził, a kiedy dorosnę i kiedy tylko będę w stanie, odwdzięczę się Ci za Twoją łaskę.
Płakał i głaskał Ikonę, potem opuchnięte nogi. Wiele razy wypowiadał prośbę. Wyszedł z cerkwi. I nagle poczuł, że nogi już go nie bolą. Szedł swobodnie. Odszedł. Omył nogi odrobiną śliny. I cóż ujrzał! Ani ran, ani pęknięć, tylko białe szramy, jak linie, w miejscach, gdzie przed chwilą były głębokie rany. Jakby upłynęło wiele lat od tamtej choroby.
Zawrócił i ze łzami pokłoniwszy się Ikonie, podziękował Najświętszej. Jeszcze raz powtórzył swoją obietnicę. Do domu frunął jak ptaszek, tą samą drogą, którą szedł w męczarniach.
Jako dziecko bardzo lubił przydrożne kapliczki. Rozpalał w nich łampadki. Siadał przed nimi, wpatrywał się w nie i podziwiał. I to mu sprawiało wielką radość. To samo robił przed kapliczką św. Paraskiewy. Aż pewnego dnia święta jawiła się dziecku jako mniszka i rozpoczęła z nim rozmowę.
Mieszkańcy wsi, widząc święte życie Jakuba, szanowali go i uważali za dziecko Cerkwi, dziecko Boga. A ponieważ we wsi nie było duchownego, prosili go o modlitwy za chorych, opętanych, za tych, na których rzucono urok. Jakub nie miał wyjścia. Szedł. Modlił się. Ludzie zdrowieli.
W Wielkim Poście pościł z całą surowością. Był wychudzony. Kiedy proponowano mu „zjedz chociaż jajeczko”, odmawiał. Kiedy nadchodziła Pascha, nie jadł od razu jajka, tylko wychodził z nim poza wieś i pod gołym niebem, pośród pustynnych dolin, śpiewał paschalne tropariony i hymny, ile miał sił w piersiach, z przejęciem i duchowym uniesieniem, aż nadchodziło wreszcie południe. Wtedy siadał i jadł paschalne jajko i czuł jego piękny zapach.
Gdy zaczął wchodzić w dorosłość, pomagał ojcu przy budowie domów. Ale nawet przy tak wyczerpującej pracy przestrzegał postów. Gdy miał 22 lata, odeszła ukochana matka. Jej śmierć na trzy dni przed udaniem się do Pana zapowiedział jej anioł. Rozpacz syna utuliła matka, objawiając się mu we śnie i prosząc, by swoimi łzami nie moczył jej szaty. Przyszła bowiem jej godzina, Bóg ją zabrał, nikogo nie karząc jej odejściem.
Przez trzy lata służył w wojsku. Osłaniał go św. Charlampiusz, którego ikonkę zawsze miał przy sobie, i modlitwa.
Pragnienie bycia mnichem i oddawania się ascezie w samotności nigdy go nie opuszczało. Postanowił udać się do Ziemi Świętej, ale najpierw podążył do monasteru św. Dawida na swojej wyspie, by stamtąd wziąć błogosławieństwo na dalszą drogę. I oto ujrzał monaster, który znał, odmieniony – majestatyczny, przepiękny, jakby z innej epoki, miejsce pełne radości z przepięknymi domkami, tworzącymi jedno cudowne miasto. Przed monasterem czekał na niego czcigodny siwowłosy starzec. To był święty Dawid. Wywiązała się rozmowa. Jakub złożył świętemu obietnicę, że chce tu zostać.
Po czym mur się zamknął, zniknął starzec i Jakub ujrzał wszystko takim, jakim było wcześniej – dzikie zarośla i dziki las z dwiema czy trzema niszczejącymi kieliami i zaniedbaną cerkwią główną, wyglądającą jak podmiejska kapliczka. Monaster był niemal w ruinie. Bardzo rzadko odwiedzał go jakikolwiek pielgrzym. Tylko raz w roku, na święto patrona monasteru, gromadzili się tu ludzie z pobliskich wsi.
Ale obietnica została złożona. W tym czasie w monasterze mieszkało dwóch czy trzech staruszków. Ihumenem był ojciec Nikodem, pełen cnót i chorób. Mieszkał w odległości około pięciogodzinnej podróży od monasteru. A wszak na wszystko, postanowił przyszły ojciec Jakub, trzeba brać od niego błogosławieństwo. To było trudne.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Anna Radziukiewicz
Stilianos Papadopulos, Święty starzec Jakub (Tsalikis) ihumen monasteru św. Dawida, przekład: arcybiskup Jerzy (Pańkowski), Hajnówka 2023, wydawnictwo Bratczyk, ss. 136.