Home > Artykuł > Najnowszy numer > Borys Russko był mistrzem

Borys Russko był mistrzem, którego w tej chwili w poezji polskiej nie mamy. Ale, niestety, wie o tym garstka. Chcę, byście państwo wiedzieli, że był on jedynym w swoim rodzaju – tak mówił 12 sierpnia nad grobem Borysa Russki Waldemar Smaszcz, jeden z najlepszych w Polsce literaturoznawców, krytyków literackich, eseistów, który pozostawał w wielkiej przyjaźni przez ćwierć wieku z poetą księdzem Janem Twardowskim, wydając także jego wiersze i dokonując analizy jego twórczości.

Waldemar Smaszcz stał się autorem wszystkich esejów, którymi wydawca opatrywał każdy tomik Russki. Między Smaszczem, urodzonym w Gdańsku, synem organisty, a Russką, urodzonym w podbiałowieskich Podolanach, synem prostych Białorusinów, rozkwitła przyjaźń.

– Nie było chyba dnia, żeby Borys do mnie nie zadzwonił – mówi Waldemar Smaszcz, gdy razem jedziemy na pogrzeb do białowieskiej cmentarnej cerkiewki, gdzie czeka ciało poety w mundurze pułkownika, proste, strojne, jakby na chwilę spoczęło po wojskowych uroczystościach. Twarz gładka. Za chwilę wypowie kolejny wiersz, który podyktował mu Najwyższy – zdawało się.

Nigdy nie mówił: „Napisałem wiersz”, bo do mnie też często dzwonił. – Posłuchaj Anulko – zwracał się do mnie niczym po ojcowsku. – Najwyższy podyktował mi wiersz. Słuchałam, chłonęłam każde słowo i wiedziałam, że inaczej być nie mogło. Człowiek własnym rozumem takich słów nie stworzy. Było tak, że podpisałam do druku książkę. A tu z rana telefon: – Melduję – jak to pułkownik – Najwyższy podyktował mi wiersz: „Modlitwa / wyspa ocalenia”. Jaki wspaniały, tylko trzy słowa! Tytuł jednego z rozdziałów zamieniam z „Modlitwa” na „Modlitwa wyspa ocalenia”. Cieszymy się razem.

Środek tego lata był tak nieprzewidywalny. Zostawiam w kancelarii metropolitalnego soboru św. Marii Magdaleny w Warszawie swoją tylko co wydaną książkę „Słowo w niewoli i inne szkice” z dedykacją dla Borysa Russki na jego 95 urodziny. Obchodziłby je 13 września. Dwa dni później telefon: – Już odebrałem książkę i przeczytałem uważnie 80 stron. Jest wspaniała. To najlepszy prezent na moje urodziny – dzwonił poeta. 6 sierpnia, przed św. Anny, otrzymuję esemesa. „Borys zaginął¨ – czytam. – Co to znaczy? – dzwonię do wtedy mi nieznajomej, okazuje się, do pani prokurator z Bielska Podlaskiego, kuzynki Borysa. – Nie ma go w domu. Szukamy – mówi z trwogą.

Wiem, że poza Warszawę już nie wyruszał, nawet do swojej ukochanej, opiewanej w poezji Puszczy Białowieskiej. Jego stała trasa to mieszkanie przy Rembielińskiej i katedralna cerkiew, także poczta, sklep. Czwartek, 8 sierpnia. Telefon. Dzwoni Waldemar Smaszcz. – Na pewno już wie o zaginięciu poety – myślę. Tak, wie. Ale jego pierwsze zdanie: – Moja Ela umiera.

Elżbietę poznał, gdy miała 13 lat. I stała się kobietą jego życia. Wspaniałą, niedoścignioną, absolutnie niezastąpioną. Ta miłość zrodziła dzieci i wnuków. Życie oblekła w sens. Rozmawiamy może godzinę. – Nie, nie ma odwrotu. Ela była taka zdrowa. Ale te ostatnie trzy lata, a zwłaszcza ostatnie tygodnie…

Piątek, rano, 9 sierpnia. – Moja Ela odeszła godzinę po naszej rozmowie. Pogrzeb jutro.

A jutro jest Supraskiej Ikony Bogarodzicy. Dzwoniono z kancelarii metropolity, bym była na uroczystościach w Supraślu. Wracam z Supraśla. Wiem już, że Borys został odnaleziony. Przebywa w szpitalu na Szaserów, na intensywnej terapii. Stan krytyczny – określają lekarze. Około piętnastej dowiaduję się o jego śmierci. Wiem, że pan Borys pochował w jednym roku żonę i jedynego syna i że w Warszawie ma tylko wnuka, jego żonę i prawnuka Alana, któremu poświęcił jeden z tomików swoich wierszy.

Wyjeżdżamy w poniedziałek, 12 sierpnia, o szóstej rano. Wieziemy ze sobą ból. Waldemar Smaszcz podwójny. – Byłem wczoraj na mogile Eli. Piasek świeży. Zdawało mi się, że rękoma go rozgrzebię i znów ją ujrzę.

Dwa ciosy, jeden rodzinny, drugi przyjacielski i literacki – obie osoby najbliższe, tylko że w różnych liniach.

– Mickiewicz powiedział, że rozumem bólu nie zwyciężysz – mówi pan Waldemar, mój były akademicki nauczyciel. Jakże go ceniłam za jego erudycję, błyskotliwość, miłość do poezji. Poezji, która w jego umyśle zapisywała się jak na twardym dysku – choć był wtedy jeszcze taki młody.

Liturgię i zaupokojną litiję służy batiuszka zrośnięty od dziesiątków lat z Białowieżą i Puszczą, o. Sergiusz Korch. Powaga i spokój modlitwy chłodzą ból.

Z cerkwi do miejsca spoczynku kilka kroków. Grób przy ścianie Puszczy, której nawet słowo Borysa Russki nie zdołało ogarnąć. Wciąż do niej wracał – od mikrokosmosu konwalii i motyla po makrokosmos stuletniego dębu, który jak krzyż łączył ziemię z niebem. Albo z oddali Puszcza stawała się ciemną linią na horyzoncie. Wystarczyło po dziecięcemu ją przekroczyć, by dotknąć bezmiaru, nieskończoności, „horyzontu za horyzontem”.

Poezja Borysa Russki jest niebywale skondensowana i pełna Boga, którego nazywa – zawsze z dużej litery – różnymi poetyckimi Imionami. Jego wiara, pełna radości w Chrystusie, przelewała się przez jego poezję – tak ją odbieram.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz, fot. autorka