Bywają narody, dla których z cierpienia rodzi się, a bodaj odradza jak wiosna, życie. Bywają narody, społeczności, które cierpienie ulubiło nadmiernie. Duchowe życie Łemków XX wieku to cierpienie, trauma znaczona zbiorowymi mogiłami w dalekim Talerhofie w czasie pierwszej wojny światowej, to po drugiej wojnie wygnanie z Ojczyzny. Zupełne. Do imentu. A bez Ojczyzny to już tylko namiastka życia. Czy w takiej sytuacji można tworzyć? A może właśnie wtedy?
Mamy mówić o początku owego pasma nieszczęść, o postaci, która stała się dla Łemków symbolem swego czasu. Mamy mówić o Świętym Maksymie Męczenniku w większości ustami innych, spojrzeć na to, co o Nim napisali.
Było, jest ich, autorów, wielu. Twórczość poświęcona Świę-
temu Maksymowi wyraziła się w różnych literackich formach – wierszach, opowiadaniach, sztukach scenicznych, prozie wspomnieniowej, pamiętnikach, esejach. Wiele, najwięcej – co zrozumiałe – jest publicystyki, ale nią zajmować się tu nie będziemy.
Zainteresowanie, czy powiedzieć raczej – nieodparta potrzeba życia minionym tematem, miała mniej i bardziej intensywne okresy. Najintensywniejszy był czas „żywy”, w którym wszystko to się działo. Wiele gnębionych dusz szukało wtedy wewnętrznego wyzwolenia, wypowiedzenia swego bólu, chwytało za pióro. I tu dodać należy, że wiele z tego „żywego”, najtrudniejszego, czasu nie przetrwało bądź nie ujrzało światła dziennego. Świadczy o tym chociażby fragment z pamiętnika Teofila Kuryłły, który pod dniem 17 listopada (1914 roku) wspomniał: Pierwsze swoje zapiski – z gorlickiego więzienia, po rozstrzelaniu o. Maksyma Sandowycza – wrzuciłem do tarniny, bojąc się rewizji. Nie wiemy co stało się z „talerhofskimi wierszami” Dymytryja Kaczora, wspominanymi w przekazach. Tylko szczęśliwemu trafowi zawdzięczamy, że czytać dziś możemy poezję Mychaiła Nesteraka. Gdyby nie przekazał swoich zapisanych kartek przyjacielowi frontowej niedoli, zapewne pozostałyby na zawsze w skalistej ziemi Alp Julijskich, tam gdzie spoczywa ich autor.
Twórczość związana ze Świętym Maksymem nie jest dziełem wyłącznie Łemków, bowiem idea staroruska, z którą utożsamiana jest postać bohatera, była w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku dość powszechna w całej wschodniej Galicji. Również język tworzenia był różny: rosyjski, łemkowski i w międzywojniu ukraiński – w jego galicyjskiej odmianie, zaś współcześnie w literackiej ukraińszczyźnie. Łemkowie w początkowym okresie, nim nie dojrzała emancypacja własnego języka, często pisali po rosyjsku. Całość owego piśmiennictwa pozostaje jednak przede wszystkim dziedzictwem Łemków. Charakteryzuje to współczesne przekonanie, autorskie, ale wyrażone przecie myśleniem narodu: (…) Męczennik Maksym, tak naprawdę, był blisko Nich (Jezusa Chrystusa i Matki Boskiej) i napewno przekazywał nasze prośby. Jemu było poręczniej o wszystkich małych rzeczach pamiętać, bo Bóg musi myśleć o całym przeogromnym Świecie, a Męczennik Maksym ma tylko nas, Rusnaków.
Mówiąc o różnorodności języka jako twórczego przekazu, różnorodności pochodzenia autorów, nie sposób nie wspomnieć o wyznaniu. Ojciec Maksym Sandowycz głosił Prawosławie. Piszę je z wielkiej litery nie tylko przez szacunek osobisty. Było to Prawosławie w cichości wyznawane przez cały unijny okres trwało bez wyjątku przez wszystkich Łemków, ale było również Prawosławie instytucjonalne, związane z określoną Cerkwią. A pod tym względem Łemkowie przynależni byli do Cerkwi Greckokatolickiej, podporządkowani byli Rzymowi, w rzeczonym czasie męczeństwa Ojca Maksyma, tu, w Ojczyźnie – wszyscy (jedynie na emigracji wielu Łemków powróciło już do Cerkwi Prawosławnej). Wszyscy piszący i nie piszący byli tu, w Kraju, formalnie grekokatolikami, często greckokatolickimi księżmi, zaprzysiężonymi na Ewangelii na wierność Rzymowi, a jednak jednomyślnie przejawili współplemienną więź w obliczu Męczeństwa. Nawet później, kiedy ta więź tragicznie załamała się, wielu z tych, którzy całkowicie świadomie pozostali po tamtej stronie, zachowało wielki szacunek dla czasu, idei i Człowieka. Spotkamy się z takim przykładem w głównym tekście niniejszego pisania.
Jeszcze nim dosięgło Łemków pierwsze wielkie doświadczenie, jeszcze nim „zapachniało” wojną, tą straszną dla naszych – komu już pradziadków, komu dziadków, a komu jeszcze ojców – I wojną światową, uchwytny był niepokój pośród narodu. Jeden z najwybitniejszych działaczy łemkowskiej emigracji, Wiktor Hładyk, zza Wielkiej Wody za pośrednictwem nowosądeckiego tygodnika „Łemko” pisał w swoim Bożonarodzeniowym liście – przesłaniu z 2 stycznia 1913 roku: (…) Każdy rok, gdy zbliża się do końca, malują jako siwego, zgarbionego, obdartego, odpychającego starca, nad którym triumfuje krasą Nowy Rok w postaci to anioła, to zaś młodego chłopca z gorejącą pochodnią lub naręczem kwiatów. (…) Kto jak kto, a Wy moi bracia Łemkowie zapewne z pogardą wspominacie ten stary rok… – Was minionego roku niewinnie włóczono po sądach, karano, osadzano w aresztach; …zamykano drzwi do domów modlitwy przed naszymi braćmi w Grabiu, Czarnym, Świątkowej… Zły duch… stanął na wyżynach swojej podłości, zamknął w ciemnym więzieniu na długie miesiące naszego o. Sandowycza… – Otóż, jeśli spotkają Was bracia cierpienia i w tym 1913 roku, który przedstawiany jest w postaci młodzieńca, bądźcie mężni.
Widzimy tu przejrzyście, poprzez przywołanie „n a s z e g o o. Sandowycza”, poprzez ukazanie miejsc Jego pracy-dzieła, że ojciec Maksym staje się symbolem już za życia, w wieku jak na symbole niezmiernie młodym, bo zaledwie 26-letnim. Bądźcie mężni jak On, który więzienia mógł uniknąć, ale przyjął go jako widoczną konieczność w dążeniu do celu. A wśród celu, idei, wiary wpisało się już życie nie samotnego człowieka, kiedy cena tego życia jest przeliczana nie tylko na własny rachunek.
Mężność ta uwydatni się, stanie się przykładem w obliczu śmierci. Już nie tylko życia w sensie dzielenia go lub nie z kimś bliskim, a życia jako wartości absolutnej. Wtedy, po dniu tym 6 września 1914 roku, w którym Ojciec Maksym, również świadomie, pogodzi się z jego utratą w imię celu wyższego ponad… wartość absolutną, wtedy śmierć ta zaboli powszechnym bólem, ale i rozbłyśnie gwiazdą. Gwiazdą jaśniejącą pośród dni ponurych. Rozbłyśnie natychmiast i rzuci światło za skrywane kartki papieru. Już tam, w gorlickim więzieniu, zacznie się pisanie o tej śmierci – życiu. Zajaśnieje gwiazda Męczennika jeszcze bardziej, kiedy niezadługo ruszą eszelony w stronę Styrii, powiozą do Talerhofu tysiące ofiar nienawistnego czasu.
Tam, w Talerhofie, powstaną dalsze teksty, zapiski w pamiętnikach o śmierci Męczennika. Wśród nich wiersz Mychaiła Nesteraka Pamięci Ojca Sandowycza:
Do Ciebie kulę śmiercionośną
Posłał wróg podły, żądny krwi,
W więzieniu brudnym i nieznośnym,
Nie znając strachu, niosłeś Ty
Spokojne oczy, mężne czoło…*
U młodego, 20-letniego poety, obraz śmierci Ojca Maksyma – to krótkie, zwięzłe refleksje. Takie zupełnie nie refleksyjne (jakie widzimy w innych jego wierszach, szczególnie w poemacie Nawiedzenie), a gwałtowne, jak tylko gwałtowna, buntownicza może być młodość.
Obok ukazanej, ideowej już niemal mężności, autor przedstawia najlepsze dobro Męczennika, zapisane w kanonach chrześcijaństwa – przebaczenie, cechę Kapłana, nie tylko głoszoną, a spełnioną:
Zdrajcą Cię władze okrzyczały,
A Ty prosiłeś szczerze Boga
O przebaczenie dla ciemiężców;
Dla życia wyścieliłeś drogę
Słowem – miłością najgorętszą.
…I zaskakuje autor czytelnika, chrześcijanina wieńczącą, wykraczającą zapewne poza nimb myślą, w której przejawia się patriotyzm samego autora, patriotyzm Ich wszystkich, ciemiężonych. A tego dobra, tej miłości dzielić z innym, z całym światem już się nie da:
Ciebie agentem nazwał wróg
I trochę prawdy miał on tu;
Przecież miłości nie dzieliłeś
Ty równą miarą z całym światem,
Tyś ofiarował młodość, siły
Ojczyźnie swojej, swemu bratu.
Śmierć Męczennika, widzianą na własne oczy opisuje w obszernym cyklu wspomnień Gorłicki bursak (Horłyckij bursak) Symeon Pyż, równolatek Nesteraka, przyjaciel z Talerhofu, a szczególnie z frontu (służyli w jednej kompanii), któremu to właśnie powierzył dla zachowania swoje wiersze Nesterak.
Jako współwięzień Ojca Maksyma, Pyż był zza więziennych krat świadkiem Jego kaźni:
(…) Ci, którzy przylgnęli jako pierwsi do okna, widzieli wstrząsającą scenę: pod murem, po prawej stronie od naszego okna, stał o. Sandowycz ze związanymi rękoma i zasłoniętymi chusteczką oczyma, a jakieś pięć kroków przed nim dwaj żandarmi trzymali karabiny gotowe do wystrzału i celowali w jego pierś. (…) Padły dwa wystrzały równo, jakby jeden i o. Sandowycz zaczął osuwać się koło muru na ziemię. Wachmistrz chwycił jeszcze rewolwer i oddał jeden wystrzał w głowę skazanego…
(…) Potem (wachmistrz) odczytał wyrok śmierci, na podstawie którego rozstrzelano o. Sandowycza. Mówiło się w tym wyroku, że egzekucja była wykonana na własną odpowiedzialność kapitana żandarmerii ze Salzburga. (…)
Zrozumieliśmy wszyscy, że o prawie albo sprawiedliwości nie ma co już mówić. Teraz nie tylko ten kapitan ze Salzburga, ale i prosty wachmistrz może zabić człowieka „na własną odpowiedzialność”.
Publikowanych relacji naocznych świadków kaźni Ojca Maksyma było więcej. Na ich osnowie dalsi twórcy malowali swoje obrazy.
Bardzo realistycznie, ludzkimi oczyma widzi ostatnie chwile Męczennika Piotr Hatałak w opublikowanym na emigracji jeszcze w czasie wojny wierszu Męczeńska śmierć o. Maksyma Sandowycza. Bo jest to „ludzka” śmierć. Zupełnie inna śmierć niż śmierć pustelników, słupników, ascetów. Tamci, z latami umartwień mieli już tylko siebie i Pana, do Którego pragnęli odejść. Ojciec Maksym też nie strachał się odejść do Stworzyciela, ale tu, na ziemi, pozostawali Jego najbliżsi:
Żonę zobaczył on i syna,
Małego synka na jej ręku,
I serce jego ścisnął ból…
Jego ból trwał będzie chwilę, a Ich ból… Cóż pocznie ona z małym synkiem, do tego brzemienna… Gdyby tak spokój świata?… Ale spokoju nie ma. Oto tu, pośród więziennych murów, również jego dobry rodzic. Czy będzie jeszcze bawił wnuki w rodzinnym domu, pośród Beskidu, pośród zielonych łąk nad Żdynią? Trudno w to wierzyć, gdy wokół samo zło. Ale przecie wierzyć trzeba, a przynajmniej… Przynajmniej utwierdzić nadzieję w ich sercach, w sercach najbliższych:
– Nie bolej, żono, nie płacz, młoda,
Wierz – pozostanie z tobą Pan.
Ale obok owego „samego życia”, opisując już samą śmierć Męczennika Maksyma autorowi asocjują się ewangeliczne wydarzenia, znane wiernym Cerkwi z nabożeństw Wielkiego Czwartku, Wielkiego Piątku. Ktoś mógłby to poczytać za świętokradztwo, boć… autor Golgotę umieścił tu, pośród Beskidu. Ale czy można sądzić autora? On tak właśnie „to wszystko” widział. Wypisz, wymaluj – jak tam, w świętej Ewangelii:
Ściemniało słońce nad Beskidem,
I wśród błyskawic zagrzmiał grom,
Ojca Maksyma duch do niebios
Wzniósł się,
by tam już mieć swój dom.
– Maksymie, mój ty, dobry, szczery,
Zasiądź tu, po prawicy mej, –
Powiedział Pan, – bo prawowierny
Lud za świętego chce cię mieć.
Przekonanie o świętości Ojca Maksyma zrodziło się wraz z Jego męczeńską śmiercią, o której wieść przetoczyła się po ojczyźnie Męczennika, po Łemkowynie. Zabolała w tysiącach dusz i, przekazywana pokoleniom, pozostała w nich na zawsze – Miłością. Przejawiła się ona wymiernie już samym tym sposobem, że fotografię Ojca Maksyma Łemkowie traktowali jak ikonę.
Do tego tematu powrócimy, a teraz zatrzymajmy się na dłuższą chwilę przy sztuce scenicznej Maksym Sandowycz, której autorem jest Adam Fyłyppowskij, publikowanej również na emigracji w okresie międzywojennym. Na dłuższą chwilę, bowiem jest to obszerny, trzyaktowy obraz.
Na samym wstępie autor, wykorzystując motyw sakralnej niemal pieśni Łemków Oj wersze mij (Oj, wierchu mój), śpiewa ustami chóru:
Dęby pochylone,
Smreki zadumane;
Gdzie odeszła dola,
Czemu sczezła wola
Ze swobodnej piersi…
I, uczyniwszy nastrój, przedstawia codzienność, znaną nam już z listu-przesłania Wiktora Hładyka. Jest właśnie czas przedwojenny, nagonki na prawosławnego kapłana, który odważył się burzyć „odwieczny spokój”. Ale obraz przeznaczony do inscenizacji byłby mało interesujący, gdyby obok uniesienia nie było w nim bardzo niskich postaw. Jest więc tępy wójt Trofym, który stara się przekonać Ojca Maksyma, żeby „dał sobie spokój”:
TROFYM: (…) Oto żona wasza chora, dziecko choruje, wy kąta własnego nie macie, po aresztach was ciągają, a wy ciągle swoje i swoje… Czemu nie zaniechać całej tej buntacyi?…
Jest wiejski żyd Froim, obowiązkowo przebiegły kombinator:
FROIM: O? I pan wójcie tu i Semanu tu? A ja to, pan wójcie, chodzę i chodzę, bo interesu mam, a ono tu… Nu, nu… dzień dobry, panie Sandowicz, dzień dobry.
SANDOWYCZ: Któż to nauczył was, Froim, tak mnie nazywać?.. Jaki to ja pan Sandowicz? Czyżbyście nie wiedzieli, że jestem księdzem (org. „swiaszczennyk”), a księdza panem nie nazywają.
FROIM: Nu i jak jemu nazywać? Jegomość, ksiądz, proboszcz, czy jakiego tam tytułu? Wy w święty ojciec nie wierzycie, to jakiego wy ksiądz?
Zjawia się żandarm. Zjawia się, bo wiemy, że było to w tamtych okolicznościach niemal codziennością:
ŻANDARM: To ty popie?
SANDOWYCZ: Jam ksiądz („swiaszczennyk”) Maksym Sandowycz.
ŻANDARM: Nie ksiądz, bo prawa tak zwać siebie nie masz, a pop, pop moskiewski, schizmatycki pop…
Froim podrzuca ukradkiem banknot sturublowy i żandarm już z „pełnym prawem” aresztuje księdza Sandowycza. Wiedze go przez wieś, ale natychmiast organizuje się młodzież, rozbraja żandarma, chce mu wymierzyć sprawiedliwość. I wtedy:
SANDOWYCZ: Uspokójcie się, orły wierchów naszych, uspokójcie się sokoły jasne. Prawo jest prawem. Ten pan ma rozkaz zaprowadzić mnie do aresztu i ja tam idę. Przecież ludzie nie zwierze, przecież chrześcijanie tam?..
Trudno tu winę składać na żandarma, mścić się na nim. Trzeba mu oddać broń, bo za to, że dał się rozbroić czekałaby go wielka kara. Tak nie postępują orły wierchów naszych. To piękny motyw. Tak urokliwy, że nawet patos czasu w nim się wyciszył.
Drugi akt to obrazek „obyczajnej” miłości biednego wiejskiego sługi i gazdowskiej dziewczyny. W obyczaju właśnie ta miłość nie miałaby żadnych szans. Ale powraca z aresztu Ojciec Maksym i błogosławi tę miłość, a świat temu błogosławieństwu staje się uległy.
Trzeci akt rozgrywa się w gorlickim więzieniu. Ostatnie chwile życia Ojca Maksyma, kiedy wie już, że życie dopala się:
SANDOWYCZ: (…) Nie było sądzonym inaczej, Boże, Twoja niech będzie wola… Biedny, biedny, nieszczęśliwy nasz kraju. Ni oświaty, ni pomocy żadnej. Zbytki czynią, poniewierają naszą ziemię, naród nasz prowadzą do zguby. Zmiłuj się nad nami i zbaw nas, Panie…
Bardzo poruszająca jest scena – rozmowa Ojca Maksyma ze swoim parafianinem Semanem. Jest to właściwie monolog Semana, chwilami tylko przerywany przez jego kapłana, który stara się przywieść do równowagi obłąkanego z rozpaczy człowieka. Autor zapewne czytał Szybenycznyj Werch (Szubieniczny Wierch) Władymira Chylaka, bo scena ta jak żywo przypomina monolog oszalałej Fenci, kiedy konfederaci prowadzą na szubienicę jej ojca. Bardzo rozbudował ten ciąg, potok szalonych myśli – wypowiedzi. Mimo całego szacunku dla autora, nie dorównuje on Chylakowej, najbardziej przejmującej w naszej literaturze klątwie dla zła tego świata. Ale kto nie asocjuje jednego z drugim, słowa Filippowskiego naprawdę poruszyć mogą.
Bardzo zaskakującym u Filippowskiego jest przedstawienie reakcji rzymskokatolickiego księdza, którego przysłano do Ojca Maksyma jako spowiednika. Czy taki fakt zaistniał? Mniejsza o to. U autora zaistniał. I takiej ekumenii do dzisiaj, w stuletniej historii tego ruchu, świat nie doświadczył:
SANDOWYCZ: Dziękuję, księże, za dobre słowo. Ale czemu, niech ksiądz się nie obrazi, czemu nie przysłano do mnie spowiednika z mojej wiary? Jestem przecież prawosławnym.
KSIĄDZ: Nie ma, nie ma. Wojskowa komenda naznaczyła mnie, więc jestem.
SANDOWYCZ: Dobrze, księże, dobrze. Niech ksiądz posiedzi ze mną chwilę. Nie będziemy, jak sądzę, wszczynać sporów w obliczu śmierci…
KSIĄDZ: Nie, ojcze. Mój smutny obowiązek po bratersku, po chrześcijańsku z księdzem porozmawiać.
Po chwili następujе długa spowiedź Ojca Maksyma, przed Bogiem, przed samym sobą. Słuchamy modlitwy – w intencji swojej, narodu. Zaś Ojciec Maksym popada w sen, a kiedy się przebudza, słyszy z ust księdza: Błogosławiony, błogosławiony (prawednyk).
Przekonanie o świętości Ojca Maksyma coraz bardziej utwierdza się wśród narodu w trudnych latach międzywojennych. Od 1934 roku, w dwudziestą rocznicę śmierci Męczennika, kiedy już wiele miejscowości Łemkowszczyzny powróciło do prawosławia, spełnił się – rzec by – testament Ojca Maksyma, zaczęto organizować Uroczystości Talerhofskie (Talerhofsky Torżestwa). Z centralnym świętem w Czarnym, na które zbierało się tysiące wiernych. Z tego okresu pochodzi trzyaktowa sztuka sceniczna Poworot ks. Kiryła Czajkowskiego, opowiadająca o czasach powrotów z Talerhofu. Wydało ją Stowarzyszenie Łemków w osiemdziesiatą rocznicę Talerhofu pod zmienionym tytułem Zemla kłycze (Ziemia woła). Przywołajmy z niej fragment jednej ze scen:
WASYL: (…) Co to dziać się mogło w duszy brzemiennej żony, kiedy na tamtą śmierć patrzyła?… Oj, jak było nam jej żal, gdy przywieźli ją do Talerhofu. Tam, pośród tej nędzy urodziła synka i dała mu imię po ojcu – Maksym. Jakże wszyscy kochaliśmy to dziecię. Na naszych oczach uczył się chodzić. Był dla nas symbolem. Wodziliśmy za nim oczyma i mówiliśmy: „O, tak, jak to dziecko, zrodzone w niewoli, dźwignie się nasz naród, odrodzą się nasze nadzieje”.
AFTAN: Utkwił mi w pamięci ten dzień, w którym urodziła się dziecina. Gdy przekazano nam wiadomość z tamtego baraku, Mytro z Bodaków, ten młody poeta, który takie piękne wiersze talerhofskie pisał – pamiętacie go chyba Wasylu – powiedział: „Umarł Maksym Sandowycz – żyje Maksym Sandowycz…”. Później, kiedy już siedziałem we frontowych okopach, nie raz nad tym rozmyślałem – co, tak naprawdę, chciał przez to powiedzieć poeta.
Co chciał powiedzieć poeta? Podkreślane już przekonanie o świętości Męczennika trwało wśród ludu. Wracając do Jego fotografii – znaliśmy ją wszyscy w naszej ziemi, była ona z nami, gdy sądzonym było iść do innej ziemi, dalekiej, obcej. Miałem szczęście zaznać ją również ja, od wczesnych lat, dziecięcym sercem słuchać opowieści matki (urodzonej w 1904 roku), która jako dziesięcioletnia dziewczynka „na żywo” zapamiętała smutę narodu. Przekazywała ją mnie, patrząc na fotografię Ojca Maksyma, która umieszczona była obok obrazów świętych na chłodnej, płaczącej poniemieckiej ścianie. I na zawsze pozostała w pamięci, i, nie patrząc na podobiznę, widzę ją przez wszystkie moje lata. I tak opisałem ją oczami dzieciństwa – w księdze swoich wspomnień „A Wisła dalej płynie”:
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Piotr Trochanowski
*przekłady wszystkich tekstów literackich – Petro Murianka