Przed rozpoczęciem wsienocznogo bdienija przed świętem Supraskiej Ikony Bogarodzicy metropolita Sawa powiedział m.in.: – Czterdzieści lat temu nieliczna grupa wiernych uczestniczyła w uroczystości położenia kamienia węgielnego pod odbudowę tej ważnej, historycznej, prawosławnej świątyni poświęconej Hodegetrii (Putiwoditelnicy). Bóg tak chciał, że ta nieliczna grupa podjęła się ważnego, historycznego dzieła odnowienia tego, co przez całą historię Rzeczypospolitej świadczyło jej obywatelom o prawosławiu. Dzisiaj, stojąc tu czterdzieści lat po tym wydarzeniu, mamy potwierdzenie mocy Bożej, mocy Bogarodzicy i mocy naszej Cerkwi. To bogactwo, które otrzymali nasi praojcowie zachowaliśmy, dzielimy się nim i przekazujemy światu to co niesie prawosławna wiara, a niesie pokój, dobro, szacunek do każdego człowieka. Był czas, kiedy nas miało tu nie być, ale z woli Bożej jesteśmy i będziemy.
Byłem wówczas w tej grupie, a jako przewodniczący Bractwa Młodzieży Prawosławnej, a od 1985 roku jako poseł na Sejm, starałem się być pomocny w podejmowanych przez metropolitę, wówczas arcybiskupa białostockiego i gdańskiego, działaniach, służących odrodzeniu supraskiej ławry. Odrodzenie sanktuarium w Supraślu władyka uznał za jedno z najważniejszych zadań i wbrew wątpiącym w powodzenie, wśród których początkowo byłem także ja, powtarzał: „Jeśli nasze pokolenie nie odrodzi ławry, żyjący po nas nie wspomną nas dobrym słowem”. Nie powstałoby to wielkie dzieło bez Bożego przyzwolenia i bez determinacji, odwagi, umiejętności pokonywania przeszkód, także wielkiej wiary metropolity Sawy. Czterdzieści lat temu to miejsce było zarośnięte chaszczami, z których wyłaniały się ruiny zniszczonej świątyni.
Słuchając metropolity pomyślałem, że może warto przypomnieć choćby niektóre fakty, związane z odrodzeniem monasteru. Wracając pamięcią do wydarzeń sprzed czterdziestu lat stwierdziłem, że moja pamięć jest zawodna, dlatego sięgnąłem po wydaną w 1997 roku książeczkę „Byłem prawosławnym posłem”, na łamach której z Michałem Bołtrykiem rozmawialiśmy o „Supraślu który był raną” – tak Michał zatytułował tę część naszej rozmowy.
– Czym był dla ciebie Supraśl, myślę o monasterze, kiedy wróciłeś po studiach do Białegostoku?
– Tak jak dla wielu prawosławnych zabliźnioną, w pewnym sensie, raną. Nie było wówczas żadnej nadziei. Nikt oficjalnie nie odważał się podnosić sprawy Supraśla. Temat istniał tylko w ustnej tradycji. Nie było wówczas współczesnych publikacji o klasztorze. A już wtedy polscy historycy zaczęli konsekwentnie używać fałszywej terminologii „klasztor pobazyliański”, sugerując unickie początki monasteru. I tak to wszystko się toczyło, do przyjścia władyki Sawy na diecezję białostocko-gdańską.
– Co się odmieniło?
– Pamiętam, na początku lat 80. władyka powiedział do mnie: „Będziemy odbudowywać Supraśl”.
– Jak to odebrałeś?
– Byłem zaskoczony. Wydawało mi się, że nasz władyka, który w Białymstoku był wtedy krótko, nie zna białostockich realiów. Jak wiesz, istniał już wtedy jakiś mit mówiący o rządzeniu przez Białorusinów województwem białostockim. Ten stereotyp powielali wszyscy. Do dziś nawet trwa. Ale było to prawdziwe do pewnego stopnia. Owszem, sekretarze bywali Białorusinami, ale robiąc karierę demonstracyjnie odżegnywali się od swych narodowych, a tym bardziej religijnych, korzeni. Dla nas, miejscowych, było jasne, że załatwienie tu jakiejkolwiek sprawy związanej z Cerkwią było o wiele trudniejsze niż gdziekolwiek w Polsce. Panował syndrom janczara. Tak zwani „swoi” ludzie starali się odsunąć od siebie nawet cień podejrzenia o sprzyjanie prawosławnym. Znając to wszystko powiedziałem wtedy do władyki Sawy: „W tę odbudowę nie bardzo wierzę”. (…)
– Co na twoje wątpliwości władyka Sawa?
– Pamiętam dobrze, jak powiedział do mnie: Ty łukawy. Co miało znaczyć: nie masz odwagi wierzyć. Później, gdy szczęśliwie pokonywano kolejne etapy w walce o odzyskanie budynków pomonasterskich, władyka przypomniał mi moją ówczesną niewiarę. Dziś wiadomo, że bez uporu i konsekwencji władyki sprawy supraskie wyglądałyby zupełnie inaczej.
– Zaczęło się chyba od pozwolenia na odbudowę zburzonej przez Niemców w 1944 roku cerkwi Zwiastowania Najświętszej Marii Panny?
– Wiem z różnych relacji, że dzięki staraniom arcybiskupa Sawy odbyło się w Białymstoku, w urzędzie wojewódzkim (wojewodą był wtedy Marian Gała) spotkanie. Wzięli w nim udział nasi hierarchowie, całe kierownictwo województwa, przedstawiciele urzędu do spraw wyznań. Z tego co wiem, tylko dzięki zdecydowanej postawie władyki Sawy zapadła pozytywna decyzja, zezwalająca na odbudowę cerkwi.
– Istniało już Bractwo Młodzieży Prawosławnej. Jak odebraliście tę decyzję?
– Radość była wielka. Postanowiliśmy jakoś zademonstrować swoje istnienie. Chcieliśmy pokazać naszej Cerkwi i wiernym w okolicy, że jesteśmy zainteresowani odbudową. Tym samym chcieliśmy wesprzeć działania władyki.
– Co zrobiliście?
– Organizowaliśmy wakacyjne obozy pracy dla młodzieży, nie tylko z Polski. Przyjechali do Supraśla w 1983 roku – wtedy prowadziłem dwa turnusy tego obozu – młodzi ludzie z Włoch, Niemiec, Finlandii, Anglii, Holandii, ZSRR… Moja żona z małymi dziećmi mieszkała w domu proboszcza, o. Aleksandra Makala. Wszyscy uczestnicy byli zakwaterowani w tzw. Domku Rybaka nad Supraślą. A pani Halina Rudczuk gotowała codziennie dla trzydziestu osób smaczne obiady. Bardzo ważne było, że wśród młodzieży z zagranicy byli też katolicy.
– Jak rozumiem, była to praca przy odgruzowywaniu.
– Tak. Jednak eksperci stwierdzili, że trzeba istniejące mury rozebrać, a fundamenty wzmocnić i obudować. Było to trudne. Mur był tak trwały, że nie dało się prostymi narzędziami go skruszyć. Mój kolega z kolei zaryzykował i wypożyczył nam rzadki wtedy pneumatyczny szwedzki młot. To posunęło do przodu nasze prace.
– Prowadzono wtedy, zdaje się, także wykopaliska archeologiczne?
– Owszem. Prace nadzorował konserwator Zdzisław Skrok z Warszawy. Potem opisał te historie w książce „Wykopaliska na pograniczu światów” w rozdziale „Krzyż i ikona”.
– Odkryliście coś niezwykłego?
– W aspekcie sensacyjności raczej nie. Wygrzebaliśmy kości. Grzebano tam mnichów. Wszystkie znalezione szczątki składano w jednym miejscu. Potem pogrzebano je, zgodnie z prawosławnym zwyczajem, przy istniejącej cerkwi św. Jana Teologa, od strony wschodniej. Stoi tam teraz krzyż. W pochówku uczestniczył o. Aleksander Makal.
– Jaka była reakcja na prace młodzieży ze strony miejscowego, katolickiego, społeczeństwa?
– Raczej życzliwa i sympatyczna. Okoliczni gospodarze dawali za darmo mleko. Przychodził do nas jeden pan i zadawał różne pytania: „A czy wiecie, że w swej historii klasztor ten był unicki?” „Wiemy” – odpowiadaliśmy. Był tym zaskoczony. Po latach ten pan będzie nam szkodził. Ale nie wymieniajmy jego nazwiska.
– Przewidywałeś wówczas, że z czasem wszystko zostanie zwrócone naszej Cerkwi?
– Jakieś nieśmiałe myśli mogły się pojawiać. Gdy zaczęła się wyprowadzać szkoła rolnicza, sprawa przejęcia wszystkich budynków poklasztornych stawała się coraz bardziej realna. Ale, jak się okazało, to co miało być oczywiste i proste, wcale nie było łatwe.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
fot. archiwum Eugeniusza Czykwina