Poseł Włodzimierz Mokry mówił o cierpieniach grekokatolików, o ich wielkich krzywdach. Patrząc na historię i czasy najnowsze – Akcję Wisła i jej konsekwencje – trudno było odmówić mu racji i nie sposób było z nim polemizować. Ale odwołując się do emocji parlamentarzystów, Mokry nie wspomniał, że 23 świątynie w Przemyskiem – o które występował – owszem, w przeszłości były greckokatolickie, ale po 1956 roku zagospodarowała i odremontowała je powracająca z wysiedleń ludność łemkowska i ukraińska wyznania prawosławnego. Nie powiedział, że gdyby nie ofiarność i trud tych ludzi, większość tych cerkiewek już by nie istniała. Pozamieniano je bowiem na magazyny nawozów sztucznych, stajnie dla bydła, a w kaplicy na górze Jawor urządzono szalet! Poseł Mokry nie powiedział także o cierpieniach prawosławnych Ukraińców z Chełmszczyzny, lubelskiego, zamojskiego, wywiezionych w ramach Akcji Wisła i o tym, co się stało z ich świątyniami. Pominął milczeniem sprawę blisko 300 świątyń greckokatolickich, przejętych przez Kościół katolicki, i nigdy nie zwróconych grekokatolikom.
Włodzimierz Mokry przekonał część posłów, ale większość była za mną. Sytuacja zaczęła się zmieniać po tym, jak na posiedzeniu komisji 13 lutego 1991 roku przedstawiciel Konferencji Episkopatu Kościoła Katolickiego Edward Klimczak oświadczył, że Kościół katolicki stoi na stanowisku, iż ,,sprawa dotycząca mienia Kościoła prawosławnego tak jak jest postawiona w ustawie, jest nie do przyjęcia”. Sytuacja dla nas stawała się trudna. Nawet posłowie lewicy po wystąpieniu przedstawiciela Episkopatu zaczęli zmieniać zdanie. Obawiałem się, że w punkcie dla nas bardzo ważnym (dotyczącym 23 świątyń w diecezji władyki Adama) możemy przegrać. Poprosiłem o pomoc Włodzimierza Cimoszewicza i on wpłynął na posłów z jego klubu.
Z władyką Jeremiaszem ustaliliśmy, że najważniejszą sprawą będzie ustawowe zagwarantowanie niezawisłości Cerkwi od struktur rządowych, następną była kwestia własności naszych świątyń, cmentarzy, plebanii, kolejne to religia w szkołach, duszpasterstwo wojskowe, kapelaństwo w szpitalach, więzieniach, kwestia języka. Oczywiście, w punkcie dotyczącym spraw własności najważniejsze było prawne usankcjonowanie stanu posiadania 23 świątyń w diecezji przemysko-nowosądeckiej, której władyką był wtedy Adam. I, jak się okazało, wyprzedzając przyszłe zdarzenia, było to w tamtym Sejmie nie do przezwyciężenia. Z przepisami dotyczącymi kapelaństwa nie było większych problemów, choć utworzenie Ordynariatu Wojskowego zawdzięczamy szczęśliwemu zbiegowi okoliczności.
Uczestniczący w pracach Komisji przedstawiciele Ministerstwa Obrony Narodowej byli zdania, że tak jak przed wojną, duszpasterstwo wojskowe prawosławnych powinno być zorganizowane w ramach dekanatu. Na dwóch czy trzech posiedzeniach rozpatrywaliśmy ten temat. Było jasne, że zmiana stanowiska zależy tylko od kierownictwa MON. W tej sprawie odbyłem, prawdę mówiąc trochę przypadkowo, w sejmowych kuluarach, rozmowę z ministrem. Przebiegała ona mniej więcej tak. Ja, mówiąc pół żartem do admirała Piotra Kołodziejczyka: „Dlaczego pan admirał tak nieżyczliwie odnosi się do prawosławnych?”. Admirał Piotr Kołodziejczyk: „Ależ skąd? Naprawdę darzę prawosławnych sympatią”. Ja: „A ten dekanat zamiast ordynariatu?” Admirał: „Nie mogę inaczej. Przed wojną było nieporównanie więcej żołnierzy prawosławnych niż teraz i był dekanat. Jakby to wyglądało, żeby teraz tworzyć ordynariat”. Ja, wyczuwając wahania admirała: „Myli się pan, był ordynariat! (w rzeczywistości był dekanat, ale w Dekrecie Prezydenta z 1938 roku przewidziano utworzenie ordynariatu). Admirał: „Był dekanat”. W tamtym czasie zawsze nosiłem w teczce dokumenty dotyczące prawosławia w okresie międzywojennym. Ja: „Niech pan admirał łaskawie poczeka chwilę, zaraz przyniosę dokumenty i pokażę panu, że był ordynariat”. Admirał zaczekał. Przyniosłem teczkę z dokumentami. Pokazuję w dekrecie fragment mówiący o ordynariacie. Admirał Kołodziejczyk, wypowiedziawszy parę nieparlamentarnych słów, zakończył: „To ja im pogonię kota”! I chyba „pogonił”. Na następnym posiedzeniu stanowisko MON uległo zmianie.
Prace w komisjach przeciągały się. W obradach uczestniczyli nasi arcybiskupi Jeremiasz i Adam, a także prawnicy Aleksander Stelmaszuk i Anatol Pańko, od grekokatolików biskup Martyniak i ks. Majkowicz. Zamiast jednego odbyły się, 10 i 17 stycznia oraz 13 lutego 1991 roku, aż trzy posiedzenia (stenogramy dyskusji liczą 73 stronice i są dostępne na https://biblioteka.sejm.gov.pl). Ostatecznie na posiedzeniu połączonych komisji wniosek Włodzimierza Mokrego (przeważył jeden głos) został odrzucony, ale pod obrady Sejmu trafił jako wniosek mniejszości.
Z przykrością wspominam tamten czas, ostre rozmowy, czasami sprzeczki toczyły się w obecności posłów, którzy niewiele rozumieli, o co się spieramy. Większość, patrząc na szaty duchownych, nawet nie rozróżniała kto grekokatolik, a kto prawosławny. Posłowie spoza komisji mówili do mnie: „Gienek, podobno kłócicie się między sobą?”. „Niestety, kłócimy się, ale z tymi, których przodkowie przez prawie 700 lat byli z nami, a teraz należą do Kościoła katolickiego” – prostowałem. W skierowanym do Komisji Mniejszości Narodowych i Etnicznych liście biskup Martyniak pisał: „Kościół prawosławny jako inny «związek wyznaniowy» w rozumieniu Konstytucji i wyżej wymienionych ustaw, otrzymał już regulację prawną w ustawie z dnia 17 maja 1989 roku o gwarancjach wolności sumienia i wyznania, tak jak pozostałych 48 związków wyznaniowych. (…) Jako biskup przemyski i 500 tysięcy wiernych Kościoła katolickiego obrządku greckokatolickiego domagamy się gruntownej zmiany lub odrzucenia projektowanego dokumentu – Ustawy o stosunku Państwa do Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego”.
Przez wiernych intencje biskupa Martyniaka zostały odczytane trafnie. Prawosławni Ukraińcy i Łemkowie zrozumieli to tak: biskup chce im odebrać cerkwie, wraz z cerkwiami powinni stać się unitami. Tylko w jednej wsi ludzie opowiedzieli się za Kościołem greckokatolickim. Chociaż plebanię zbudowali prawosławni, władyka Adam zgodził się na ten wybór i nie był przeciwny oddaniu świątyni i plebanii grekokatolikom.
Wszystkie pozostałe parafie zaczęły zbierać podpisy pod deklaracjami o pozostaniu przy prawosławiu. Postawa tych ludzi zasługuje na wielki szacunek. Chciałbym tu, przy okazji, wspomnieć o pracy duchownych po wojnie na Łemkowszczyźnie. Najczęściej pochodzili z białostockich wsi, kierowano ich na te parafie bezpośrednio po seminarium, nie mieli doświadczenia. Ale ich praca po latach zaowocowała. Ukraińcy i Łemkowie pisali w petycjach do Sejmu: „Nam prawosławna Cerkiew dała opiekę, możliwość modlenia się w swoim obrządku. Nikt nas nie ukrainizował, nie rusyfikował ani nie polonizował. Nasi prawosławni pasterze pozwolili nam zachować wszystko, co nam bliskie”. Uważam, że postawa ludzi z tamtych parafii jest chlubną kartą w dziejach naszej Cerkwi. To, co wtedy nadeszło z tamtych wsi do Sejmu, okazało się, sądzę, także dużym zaskoczeniem dla unickich hierarchów. Warto tu wspomnieć, że również w Czechach i Słowacji wraz z odebraniem świątyń nie zginęło prawosławie. Wierni zbudowali nowe cerkwie, mniejsze i skromniejsze.
Spośród posłów, prócz Włodzimierza Mokrego, naszą ustawą zajmowała się późniejsza premier Hanna Suchocka, która po wielu dyskusjach zaproponowała: „Może Kościoły uzgodnią stanowisko, dojdą do kompromisu?”. W taką możliwość wątpiłem od początku. Znając historię unii brzeskiej i jej skutki, nie miałem złudzeń, że hierarchowie Kościoła greckokatolickiego nie pójdą na rozwiązanie ugodowe, dające prawosławnym możliwość i pewność trwania na tych ziemiach. Sygnały dochodzące od Łemków były niepokojące. Obawiali się najgorszego – zabierania im cerkwi. Powiedziałem, że spróbuję umożliwić im wypowiedzenie się na komisji. Przystali na to. Miały się zebrać dwie komisje – ustawodawcza (przewodniczył jej prof. Andrzej Trzciński) i Mniejszości Narodowych i Etnicznych (przewodniczyła Hanna Suchocka). Na obrady przybyli nasi biskupi i biskup Martyniak. Tego dnia rano przyjechała do Sejmu delegacja z siedmiu czy ośmiu parafii z Łemkowszczyzny.
Powiedziałem profesorowi Trzcińskiemu o przybyciu ludzi, którzy jechali do Warszawy całą noc. Oni, mówiłem, proszą o posłuchanie. Profesor Trzciński odrzekł, iż sam nie może decydować i przedstawi sprawę komisji. Podejrzewałem, że komisja nie wyrazi zgody, bo już zaprotestował biskup Martyniak. Powiedziałem tym co przyjechali: „Wejdźcie na salę i czekajcie”. Tak zrobili. Wśród posłów powstała konsternacja. Poinformowałem zebranych: „Są to delegaci parafii, o przyszłości których dyskutujemy. Proszą o posłuchanie”. Hanna Suchocka zaprotestowała: „To jest naruszenie procedury! Jeśli mamy słuchać tych, co opowiadają się za prawosławiem, powinniśmy także zaprosić tych, którzy są przeciw!”. Zażądała od prof. Trzcińskiego wyjaśnień: „Jakim prawem ci ludzie weszli do Sejmu, jak znaleźli się w tej sali?”. Trzciński był zakłopotany i odpowiedział, zresztą zgodnie z prawdą: „Poseł Czykwin powiedział mi o tym. Ale ja go nie upoważniłem do wprowadzenia tych ludzi na salę obrad”. W obecności stojącej delegacji trwała gorsząca przepychanka na temat – wyprosić czy zostawić. Wreszcie zarządzono głosowanie. Większość posłów, patrząc na tych zmęczonych ludzi, była za ich pozostawieniem i wysłuchaniem. Warunek był jeden – nie będą mogli brać udziału w dyskusji, nie będą mogli zadawać żadnych pytań. I tak się stało. Jeden z przybyszy z Łemkowszczyzny powiedział krótko o lękach, obawach i niepokojach. Mówił o zdecydowanej woli pozostania przy prawosławiu. Po posiedzeniu komisji biskup Martyniak, wychodząc z sali, rzekł do mnie: „Panie Czykwin, jesteśmy po przeciwnych stronach barykady, ale gratuluję wam rewnosti” (zapału, determinacji w obronie). Przyznam, że było to dla mnie miłe, ale odpowiedziałem; „Władyko, nie chciałbym, żeby to wszystko tak się przejawiało…”.
Drugie czytanie projektu odbyło się 21 marca 1991 roku. Jako poseł sprawozdawca musiałem obiektywnie zreferować przebieg prac komisji, ale zabrałem także głos jako ,,zwykły” poseł, członek koła Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego. Dyskusja koncentrowała się wokół wniosku posła Mokrego o wyłączenie z regulacji świątyń z diecezji władyki Adama. Za przyjęciem ustawy z zachowaniem zasady status quo opowiedzieli się m.in. Jacek Kuroń i Włodzimierz Cimoszewicz, przeciwni byli Jarosław Kapsa, Hanna Suchocka. Na wniosek posła Juliusza Brauna Sejm postanowił skorzystać z bardzo wyjątkowego trybu i odesłał, co czynił bardzo rzadko, projekt ponownie do komisji. I znów wielogodzinne obrady i dyskusje (stenogramy z posiedzeń komisji – 79 stron – są dostępne na https://biblioteka.sejm.gov.pl), dotyczące kwestii 23 świątyń w diecezji przemysko-nowosądeckiej. Z wypowiedzi posłów popierających biskupa Martyniaka, a co ważniejsze, z zaprezentowanego stanowiska przedstawicieli rządu wynikało, że wobec cerkwi w diecezji władyki Adama zasada status quo nie będzie stosowana. Władyka Jeremiasz w swoim wystąpieniu przypomniał nasze uzgodnienia z katolickimi biskupami i prof. Andrzejem Stelmachowskim w Urzędzie Rady Ministrów w maju 1991 roku i stwierdził: ,,Czuję się jako człowiek, jako biskup w dużym stopniu oszukany”. W sprawozdaniu komisji znalazły się nowe, wariantowe propozycje rozwiązania spornych kwestii. Uzgodniłem z naszymi biskupami, że nie zgadzamy się na zapis, który byłby odstępstwem od zapisu, jaki jest w ustawie o Kościele katolickim. Nie zażądaliśmy jednak przerwania prac, co oznaczałoby zakończenie całego procesu legislacyjnego. Dla nas ważne było, że cerkwie w diecezji przemysko-nowosądeckiej, stanowiąc własność Skarbu Państwa, są bronione przed rewindykacjami. Zapis w ustawie o Kościele katolickim, wywalczony w 1989 roku, uniemożliwia Kościołowi katolickiemu, obojętnie jakiego obrządku, zgłoszenie wniosku rewindykacyjnego. Taki wniosek w ogóle, także dziś, bez nowelizacji ustawy o Kościele katolickim nie może być rozpatrywany.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Eugeniusz Czykwin