– Tu w Białymstoku znalazłem swoje miejsce na ziemi – często podkreśla Taras Romańczuk, środkowy pomocnik, od 2019 roku kapitan Jagiellonii, który w jej barwach rozegrał ponad trzysta meczów.
Choć w rodzinnym Kowlu od dzieciństwa słyszał, że babcia Nina pochodzi zza Buga, nigdy nie sądził, że właśnie z Polską zwiąże swoje dorosłe życie. Babcia Nina urodziła się w Sobiborze. Gdy Niemcy w 1942 roku zaczęli budować tam obóz koncentracyjny, pradziadek Filip, wdowiec z trzyletnią córeczką i starszym synem zdecydował się przejechać do Kowla. W prostej linii to 90 kilometrów, drogami – przez Chełm – tak ze sto czterdzieści.
Kowel okazał się ostateczną metą ich tułaczej wędrówki. Tu babcia Nina dorosła, założyła rodzinę, tu wydała za Wiktora Romańczuka swoją córkę Swietłanę, tu przyszły na świat jej wnuki, dwaj chłopcy – Jurij i o pięć lat młodszy Taras. Trzypokoleniowa rodzina mieszkała w pięćdziesięciometrowym mieszkaniu przy jednej z głównych ulic Kowla, w bliskim sąsiedztwie dwóch cerkwi – św. Apostoła Andrzeja i św. Archanioła Michała. Cerkiewne dzwony wyznaczały porządek niedziel i świąt, a modlitwa i nabożeństwa były nieodłączną częścią rodzinnego życia.
W szkołach nie było jeszcze lekcji religii, o rozwój religijny wnuków dbały głównie dwie babcie – czytały chłopcom Biblię dla dzieci. To charakterystyczne, niebieskie wydanie, można spotkać w cerkwiach na Ukrainie do dziś.
Tata Wiktor Romańczuk, dziś na emeryturze, pracował w służbie więziennej, mama – i w więzieniu, i w szpitalu, a w młodości śpiewała w chórze w Andrejewskiej cerkwi.
Taras wcześnie zaczął grać w piłkę nożną. – Nie miałem innego wyjścia – dziś żartuje. – Na naszym podwórku przeważali chłopcy, osiedlowe boisko miałem w zasięgu ręki. A w domu tata grał w piłkę nożną, a potem został trenerem, w piłkę nożną grał także brat Jurij…
Kapitan Jagiellonii nie uważa, żeby miał wielki talent, ale pracowitości i waleczności nigdy mu nie brakowało.
– Musisz się dobrze uczyć, bo z wielkich futbolowych planów mogą wyjść nici i co wtedy? – nieustannie powtarzał tata.
I chłopak starał się pogodzić piłkę ze szkołą. Plan dnia miał bardzo napięty.
Do 15.00 zajęcia w szkole, o 15.30 początek treningu na drugim końcu miasta. Musiał wpaść do domu, chwycić kanapkę, nie spóźnić się na autobus, a potem jeszcze tak ponad kilometr przebiec.
Wcześnie, bo w wieku 12-13 lat, zaczął wyjeżdżać na turnieje piłkarskie do Krasnegostawu, Zamościa, Chełma, a więc tak jakby w rodzinne strony babci.
Szkołę ukończył na samych szóstkach. Był bardzo dobry z chemii, rodzice nawet zastanawiali się, czy nie powinien jej studiować. Ale chłopak lubił też historię i geografię, ostateczny wybór padł na stosunki międzynarodowe na uniwersytecie w Łucku, 75 kilometrów od domu. Mieszkał w akademiku.
– To były piękne lata – dziś przyznaje. Studia łączył z treningami i meczami, które zawsze odbywały się w weekendy. Grał ciągle w trzecioligowym zespole w Kowlu, zimą w piłkę nożną w hali.
– Studenckie lata nauczyły mnie też, żeby nie marnować jedzenia – dodaje. – Często odwiedzałem dom rodzinny, a tym co przywoziłem dzieliłem się z kolegami.
Na piątym roku studiów nadeszły zmiany, których chyba nikt się nie spodziewał. Na Dni Kowla przyjechała delegacja z Legionowa, miasta partnerskiego, z wiceprezesem drużyny Legionovii w składzie.
Na stadionie odbywał się mecz z udziałem Tarasa.
– Może chcielibyście go sprawdzić, na Ukrainie żaden z trzech klubów go nie chciał – zapytał gości ukraiński trener.
Chcieli. I tak student piątego roku znalazł się w Legionowie. Z językiem polskim nie miał specjalnych kłopotów, przez dwa lata uczył się go na studiach, a i promotor poszedł mu na rękę, pozwolił, by ostatnie trzy zaliczenia zdobył pisemnie.
Poszczęściło mu się też z trenerem, a Legionovię trenował wówczas Marek Papszun, jeden z najlepszych obecnie szkoleniowców w Polsce.
Legionovia grała wtedy w trzeciej lidze, po pół roku przeszła do drugiej, zajmując czwarte miejsce.
Piłkarzami Legionovii zainteresowali się działacze już grającej w ekstraklasie Jagiellonii. Przybyli na mecz, a że Taras dobrze wypadł, zaprosili go do Białegostoku.
Był lipiec 2014 roku.
Zamieszkał w Cristalu, z okien jak na dłoni widział stojący w samym centrum miasta sobór św. Mikołaja, a wiara, czego nigdy nie ukrywał, zawsze odgrywała najważniejszą rolę w jego życiu. Poczuł się jeszcze bardziej swojsko, gdy dowiedział się o istnieniu dziesięciu innych cerkwi prawosławnych w mieście i kolejnych na całym Podlasiu.
W Białymstoku było też dużo zieleni, a wokół miasta pełno lasów, co dla niego, zapalonego grzybiarza, okazało się dodatkowym bonusem. Szybko przekonał się też, że mieszkają tu życzliwi, przyjaźni ludzie.
W Jagiellonii przyjęto go bardzo dobrze. Nie, nie był jedynym obcokrajowcem w klubie – w białostockiej drużynie grał wtedy Gruzin Nika Dzalamidze, który też chodził do soboru św. Mikołaja, Litwin i Hiszpan. Zespół prowadził Michał Probierz, obecny selekcjoner reprezentacji narodowej.
A Jagiellonia otwierała pierwszy sezon sukcesów. Zajęła trzecie miejsce w ekstraklasie, co umożliwiło jej udział w rozgrywkach pucharowych, rywalizacji między klubami z różnych państw.
W lutym 2016 roku 24-letni Taras Romańczuk w meczu z Legią Warszawa na wyjeździe po raz pierwszy wyszedł na boisko z opaską kapitana. Był trzecim kapitanem w zespole, a od 2 stycznia 2019 roku – już głównym (wybory odbywają się w drodze głosowania zawodników).
Na brak pracy, jak wszyscy piłkarze Jagiellonii, nie może narzekać.
Treningi rozpoczyna zwykle o 9.15, kończy o 15.30, do tego dochodzą indywidualne ćwiczenia na siłowni, zgrupowania, wyjazdy, mecze. W przypadku kontuzji grafik staje się jeszcze bardziej napięty.
W domu od siedmiu lat czeka na niego żona Kateryna, też rodem z Kowla, absolwentka turystyki i hotelarstwa w Lublinie, oraz 3-letni synek Jakub. Zarówno ślub Romańczuków, jak i chrzest dziecka odbyły się w Białymstoku, w cerkwi Świętego Ducha, gdzie wikariuszem jest o. Andrzej Popławski, kapelan Jagiellonii, który we wszystkim zawsze starał się im pomóc.
– Bardzo kocham swoją żonę – mówi piłkarz, szczerze przyznając, że małżonka nie ma z nim najłatwiej.
Z Kateryną chodzi do soboru św. Mikołaja, z nią też wyruszył na poszukiwanie grobów swych przodków.
Wcześniej pisał do urzędu we Włodawie, archiwum w Chełmie i Lublinie. I już wie, jak duże było gospodarstwo pradziadka. Niestety, na zaniedbanym, położonym w lesie cmentarzu prawosławnym w Sobiborze nagrobków z nazwiskami swoich przodków Baj czy Witek nie odnalazł.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Ałła Matreńczyk
fot. archiwum Tarasa Romańczuka
Jarosław Charkiewicz