7 listopada do redakcji zadzwonił z Mińska wieloletni przewodniczący bractwa Trzech Wileńskich Męczenników Mikoła Matrunczyk. – Dziś odszedł do Pana nasz Iwan Aleksiejewicz Czarota – usłyszeliśmy. Choć wiedzieliśmy, że Iwan ostatnio chorował to wiadomość ta pogrążyła nas w głębokim smutku. Odszedł wyjątkowy człowiek, który całe swoje dorosłe życie poświęcił odradzaniu i wzmacnianiu wiary swego narodu. Bóg obdarzył Iwana wieloma talentami. Wykorzystał je, przekazując światu prawdę o świętości i pięknie prawosławia, które na przestrzeni tysiąca lat kształtowało tożsamość białoruskiego narodu.
ZIwanem Czarotą poznaliśmy się na początku lat 90. ubiegłego wieku. Po rozpadzie, w 1991 roku, Związku Radzieckiego i powstaniu suwerennego państwa Republiki Białoruś utrzymywałem kontakty z ówczesnymi deputowanymi, z opozycyjnego wobec ówczesnego premiera Wiaczesława Kiebicza, ugrupowania Białoruskiego Frontu Narodowego. Byli bardzo zainteresowani współpracą służącą realizacji ich głównego celu, jakim było białoruskie odrodzenie narodowe. Jako jedyny Białorusin w Sejmie starałem się im w tym pomóc. Choć większość z nich pochodziła z prawosławnych rodzin, kwestie związane z duchowym odrodzeniem narodu ich nie interesowały. W tym samym czasie pojawiły się w Białymstoku i na Podlasiu inne osoby z Białorusi. Poszukiwały kontaktów z działającymi u nas prawosławnymi organizacjami. Osoby te – rozmawiający wyłącznie po białorusku, z uniwersyteckim wykształceniem – odnajdywały swoją drogę do Cerkwi. Na drodze tej napotykały wiele przeszkód. Jedną z nich była upowszechniana w środowisku białoruskiej inteligencji idea powrotu do ,,prawdziwej” wiary białoruskiego ludu, jakim rzekomo była unia. Propaganda, mająca przekonać współczesnych Białorusinów, których przodkowie byli prawosławni, do przejścia na katolicyzm w jego wschodnim obrządku, jak dotychczas nie przyniosła większych rezultatów – obecnie na Białorusi funkcjonuje szesnaście zarejestrowanych parafii unickich – przyczyniła się jednak do wzrostu zainteresowania białoruskiej inteligencji własną historią, w tym historią prawosławnej Cerkwi, w której chwalebne karty zapisały cerkiewne bractwa. I to przykład aktywnej działalności tych bractw w XVII wieku w I Rzeczypospolitej i współczesna aktywność naszych Bractw był impulsem do podjęcia przez stosunkowo nieliczną grupę współczesnej białoruskiej inteligencji działalności zorganizowanej, służącej duchowemu odrodzeniu narodu. Wśród tych osób szczególne miejsce zajmował Iwan Czarota.
Iwan urodził się w 1952 roku we wsi Łyszczyki w kobryńskim rejonie, w brzeskiej obłasti. – W pamięci mam taki obrazek – wspominał swoje dzieciństwo w rozmowie z Michałem Bołtrykiem – obok naszej wsi była kolej żelazna i stacyjka. W końcowych latach Chruszczowa, gdy już w sklepach wiejskich rzadko bywał chleb, na tę stacyjkę przywożono, raz czy dwa razy w tygodniu, chleb w skrzyniach dla pracowników kolei. Na tę okazję na stacji czekali nie tylko pracownicy kolei. I postronnym trafiał się bochenek chleba. Po wystawieniu skrzyń z wagonu tłum rzucał się do chleba. Miałem może osiem lat i ważyłem tyle co wróbel. Starsi chłopcy ze wsi brali mnie za nogi i ręce i rzucali z góry na to ludzkie mrowisko. Spadałem w sam środek walczących o chleb. Zsuwałem się na dół i wypełzałem z bochenkiem w ręku. Wracałem do domu. Dziadek po mamie, Paweł, był moim przyjacielem i wiele mu zawdzięczam. Ukończył przed rewolucją szkółkę parafialną. Znał dobrze cerkiewnosłowiański. Wiedział, co powinien wiedzieć prawosławny o Cerkwi. Sam potrafił wyliczać paschalie. Pamiętam, że z jego pokolenia mężczyźni nie chodzili do cerkwi, pokolenie mojego ojca było dalekie od Cerkwi, o moim pokoleniu (i ja taki byłem w tamtych czasach) szkoda mówić. Dziadek Paweł cerkwi nie omijał. W naszej wsi była początkowo czteroklasowa, a potem ośmioklasowa szkoła. Uczono w niej wszystkich przedmiotów po białorusku. Pamiętam, że w ciągu tych ośmiu lat, jednego roku, chyba do piątej klasy, chodziłem do szkoły w innej wsi, odległej o siedem kilometrów. Dla mnie był to najlepszy rok z całej mojej edukacji. Na dojście i powrót ze szkoły potrzeba było ze trzy godziny. Ten czas miałem wyłącznie dla siebie. Miałem dziesięć lat i byłem wtedy naprawdę filozofem. Prawie codziennie, przez trzy godziny, myślałem o setkach spraw i problemów. W liceum w Kobryniu uświadomiłem sobie, że moja profesja to krytyka literacka. Pisałem wówczas wiersze, opowiadania. Nie dawało mi to spełnienia. A w literaturze byłem oczytany. Czasy sowieckie miały to do siebie, że bardzo propagowano czytelnictwo. I ja czytałem wszystko z wiejskiej biblioteki: pisarzy radzieckich, bajki chińskie i powieści Zoli. Czytałem po rosyjsku, białorusku, ukraińsku i po polsku. Moi rodzice znali polski, bo przed wojną chodzili do polskich szkół. A przy Niemcach nasza wieś była w strefie ukraińskiej. Szkoła była ukraińska. Mój dziadek Paweł miał z tamtych czasów dwie ukraińskie książki. Jedną zawsze chował przede mną, nie wiem dlaczego. Druga to był „Kobzar” Tarasa Szewczenki. I ja ją czytałem w podstawówce. Te zainteresowania zaprowadziły mnie na uniwersytet w Mińsku. Po latach pracy na uniwersytecie dziwię się sobie, jaki ja byłem wtedy pewny siebie. Ukończywszy małomiasteczkową szkołę, podchodziłem do egzaminów bez krzty zwątpienia. W jednym się pomyliłem. Uważałem, że zdam historię na cztery, dostałem na egzaminie piątkę.
Studiując rusycystykę Iwan uczy się serbskiego. Poznaje historię i kulturę Serbów, z którymi łączą go do końca jego życia nierozerwalne więzi przyjaźni. Po kilku latach pracy na uniwersytecie ukazują się jego trzy książki. W środowisku slawistów staje się znanym i cenionym naukowcem. Z rekomendacji Nila Hilewicza zostaje członkiem Związku Pisarzy Białoruskich, a później Zwiazku Pisarzy Serbii. – Moja znajomość języka serbskiego – wspominał – pozwoliła mi na częste bywanie w Jugosławii. Wyjeżdżałem tam ze Związku Literatów i z uniwersytetu. Serbowie pokazywali nam to co najlepsze – stare cerkwie i monastery.
– Jedna taka wyprawa do monasteru zadecydowała, myślę, o moim dalszym życiu. Zwiedzałem monaster w towarzystwie ludzi różnych wyznań. Widziałem, że wszyscy zachowują się, i ja też, jak w muzeum. Nikt z nas nie przeżegnał się w cerkwi. I oto patrzę, młody chłopak z Petersburga, który był z nami, zaraz po wejściu do cerkwi przeżegnał się, potem przyłożył się do chramowoj ikony. Bardzo mnie to poruszyło. Boże, pomyślałem, kim ja jestem przy tym chłopaku. Przecież ja powinienem świadczyć o prawosławiu, o Cerkwi. W tamtym momencie stałem się innym człowiekiem. Po powrocie z Jugosławii zadzwonił do mnie ojciec Gieorgij Łatuszka z soboru świętych Piotra i Pawła w Mińsku, przy którym działało już Bractwo Trzech Wileńskich Męczenników. Zaprosili mnie na spotkanie, po którym wiedziałem, że to w nim mogę służyć mojej Cerkwi.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Eugeniusz Czykwin
fot. archiwum redakcji, Wikipedia.org