Home > Luty 2025 > Z Ukrainy do Gładyszowa

Maryja Biłas ma dwoje dzieci – córkę, studiuje na Uniwersytecie Jagiellońskim i syna 26-latka, lekarza, oraz opiekuje się sierotami, dziewczynkami. Maryja jest matuszką. Wojna na Ukrainie wygnała ją z sierotami z kraju. Schronienie znalazła wraz z nimi w domu Prawosławnego Ośrodka Miłosierdzia Eleos w Gładyszowie. Batiuszka o. Bogdan został na Ukrainie, tam gdzie żyli – na zachodniej, na granicy lwowskiej i wołyńskiej obłasti, w wiejskiej parafii. Syn pracował najpierw w Kijowie, teraz we Lwowie w szpitalu wojskowym. Opiekuje się rannymi i inwalidami wojennymi. Gdy był na stażu w szpitalu w Holandii, proszono go: „Zostań. Znasz biegle angielski”. „Nie mogę” – odpowiedział.

Matuszka Maryja i o. Bogdan od dawna chodzili do sierocińców. Często zabierali ze sobą swoje dzieci. A one nieraz zadawały bolesne pytania: – Dlaczego te dzieci nie mogą wrócić do swoich domów? Coraz bardziej i bardziej pomagali tym dzieciom. Widzieli, że internaty – tak na Ukrainie nazywają domy, w których mieszkają sieroty, socjalne głównie, czyli z żyjącymi rodzicami, którzy nie mogą wychowywać dzieci albo do tej roli nie dorośli – nieraz są pełne przemocy. Jak je przed nią chronić?

I oto dojrzeli do tego, by założyć dom dziecka wolny od przemocy i zniewolenia, pełen miłości i z cerkiewnym wychowaniem. Tak się złożyło, że poznali wtedy dobrych ludzi z Kanady. Ich dziadowie albo pradziadowie pochodzili z Ukrainy. Ci ludzie założyli dwadzieścia lat temu organizację, przeciwdziałającą światowemu handlowi ludźmi, niczym niewolnikami, zwłaszcza młodymi. Tak, każda wojna, każdy konflikt – a jest ich teraz obfitość– wyrzuca na brzeg życia wielu, w tym niedojrzałe do samodzielności dzieci i nastolatków. Stają się one nikomu niepotrzebne. Źli ludzie traktują ich jak towar, bywa że w sposób okrutny – posyłając do usług seksualnych albo traktując jak dawców organów.

Kanadyjczycy zżyli się z matuszką i batiuszką. Zrodziła się między nimi nie tylko współpraca, ale i przyjaźń. Obie strony wiedziały, że internat, do którego przyjmuje się dzieci powyżej szóstego roku życia (przedtem jest dom małego dziecka), nie przygotowuje do dorosłości. Osiemnastolatkowie opuszczają go i niczego nie umieją, nawet sprzątać i gotować.

Żeby chociaż część dzieci uchronić przed internatem, matuszka z batiuszką sami stworzyli dla nich dom, taki prywatny – można powiedzieć – internat. Kanadyjczycy pomogli kupić dom. Wymagał remontu i dostosowania do nowych mieszkanek – bo przyjmowali tylko dziewczynki.

Przez ich dom przewinęło się osiemnaście dziewczynek. Dwie spośród nich wróciły do swoich rodziców, a dwie chociaż są już poza domem, ciągle wymagają pomocy i kontroli. Matuszka wie, że osiemnastolatka nie jest jeszcze osobą dojrzałą.

Bywało, że i dyrektor małego domu dziecka prosił ich: – Weźcie do siebie te dwie dziewczynki. One takie dobre. Zmarnują się w internacie.

Brali. Brali ze wszystkimi traumami z dzieciństwa, z chronicznym niedoborem miłości. Dziewczynki wiedziały, że żyją. Ale żeby je kochano, przytulano? Żeby były komuś potrzebne? Na początku, gdy matuszka je przytulała, reagowały: „Ależ ja już duża!”. Ale uczyły się miłości i bliskości. Potem każda chciała, żeby nie tylko ją przytulić, ale i wziąć na ręce. Bywało, że podstawiały sobie krzesło, by z niego bliżej było do objęć matuszki.

Pytają: – A dlaczego my nigdy nie byłyśmy malutkie? Pytają wtedy, gdy inne dzieci pokazują im fotografie ze swoich chrzcin, w wózku, przy choince. One takich „dowodów” swojego istnienia w głębokim dzieciństwie nie mają. A tęsknią za nimi. Jakąż radość przeżyła jedna dziewczynka, gdy udało się matuszce znaleźć w domu dziecka jej fotografię, gdy miała 2-3 latka. Przygarnęli ją w wieku siedmiu lat.

– Jak odważyliście się na taki krok? – pytam, nie kryjąc podziwu dla ich bohaterstwa.

– Pierwsze kroki stawialiśmy w 2008 roku – mówi matuszka. – Pierwsza dziewczynka pojawiła się u nas na Pokrow. Miała dziesięć lat. Wzięliśmy ją z internatu. Nie umiała czytać, pisać i liczyć. Tylko na palcach liczyła do dziesięciu. „Masz jeszcze palce na nogach” – podpowiadałam jej na początku. Rysowała tylko kreski. Była malutka i drobniutka, szare włosy, zaniedbane. Zaczęła normalnie jeść, spać, nabierała spokoju i zaufania i bardzo szybko rosła. Kiedy kupowałam jej ubrania o dwa rozmiary większe, wyrastała z nich już po trzech-czterech miesiącach.

Matuszka pracowała wtedy w zakładzie farmaceutycznym jako inżynier technolog. Kanadyjczycy, którzy przeczesywali zachodnią Ukrainę, szukając możliwości pomocy, zaproponowali Biłasom: „Jest opuszczony budynek przedszkola. Pomożemy go kupić i wyremontować”.

– Jak można odrzucić taką propozycję – myślała matuszka. – Po remoncie założymy w nim woskresną szkołę. Będziemy prowadzić zajęcia z muzyki, różne koła zainteresowań. Widziała, jadąc do cerkwi na służbę na dziewiątą, nastolatków pijących już od rana piwo przy drodze. Kto ich tego nauczył? – zadawała sobie pytanie. Nasze dzieci zawsze na służbie.

Ale w tym przedszkolu założyli dom dla dziewcząt. Napełniał się sierotami, do osiemnastu ich tu było.

I oto budzą się 24 lutego 2022 roku i słyszą: „Wojna na Ukrainie!”. I jeszcze tego samego dnia zalecenie: „Natychmiast ewakuować się”. Panika. Dokąd? Jak? Tu już jakoś wszystko poukładali. Ogród założyli. Żywił i sieroty. A teraz w nieznane? „Sami szukajcie schronienia” – i to jeszcze usłyszeli. Ale z tyloma sierotami?

Znali matuszkę Mariannę Jary z Ukrainy, która od wielu lat z batiuszką Antonim służy na Podkarpaciu dla Cerkwi w Polsce. Ona oczywiście znała władykę diecezji przemysk-gorlickiej Paisjusza. Zadzwonili do niej. Niebawem otrzymali wiadomość od władyki: „Przyjeżdżajcie. Pomożemy”.

– Cały autobus dzieci i ja jedna, jedziemy – mówi matuszka. – Żadnej ochrony. A ja wiem, choć o tym nie mówi się, że przepadło dużo dzieci na granicy bez wieści. Przychodzili na granicę „niosący pomoc” i zabierali je. W nieznane. Nasze dzieci w panice, młodsze popadają w histerię. Muszę nad wszystkimi panować. Dzieci spakowały jedynie w plecaczki swoje rzeczy, ja z jedną torbą. Wyjechaliśmy o trzeciej w nocy. Dzieci były po nieprzespanej nocy – siedziały w korytarzu, bo schronu nie mamy, okrywając się kocami, skulone, przytulone do siebie, wsłuchane w niebo, groźne. Czekały na autobus. Z rana dotarliśmy do Gładyszowa. Dziękowaliśmy Bogu i św. Maksymowi Gorlickiemu, którego cząstkę relikwii mamy u siebie w cerkwi na Ukrainie. Święty nas tu przyprowadził. Bogarodzica okryła swoim omoforem. Od razu przyjechał władyka. Władyka i obecnie co i raz do nas przyjeżdża. Wypije z nami herbatę. Porozmawia. Mówi: „Nasze dzieci”. Jest jak ojciec. Czujemy jego oddanie i opiekę.

– Zaopiekowano się nami. Wszyscy pomagali. I dyrektorzy szkół przyjęli nas ze zrozumieniem i z otwartością na przywiezione przez nas problemy, choćby nieznajomość polskiego i łacinki.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz

fot. autorka, domena publiczna

Odpowiedz