Ślub był zawsze dużym wydarzeniem dla całej wsi. Gdy orszak weselny przejechała przez Nowosiółki, siedmioletnia Nina rzuciła się pędem boso po nadbużańskich łąkach do monasterskiej cerkwi w Jabłecznej. Pokonała około kilometra. Terakotowa podłoga w świątyni była lodowata, dziewczynka stanęła na drewnianej – na klirosie, tuż obok piewczych.
– Jak dorosnę, też będę tak śpiewać – ni to postanowiła, ni to rozmarzyła się przed ikoną św. Onufrego.
Jeszcze nie wiedziała, że będzie nie tylko śpiewać, ale przez czterdzieści lat dyrygować cerkiewnym chórem, a chórzystki nauczy swojskich jabłoczyńskich napiewów.
Na razie mamy rok 1945, Nina ma siedem lat, chodzi do naprędce zorganizowanej szkoły w Nowosiółkach, jej nauczycielką jest Olga Siemieniuk, której rodzice płacili a to mlekiem czy ziemniakami, a to jajkami. Religii uczył ijeromonach Jewłogij, który ze szkoły do spowiedzi w cerkwi swych uczniów parami prowadził.
Wkrótce do szkoły zajrzeli żołnierze straży granicznej.
– Umiecie wierszyk „Kto ty jesteś? Polak mały?” – odpytali całą klasę. Wierszyk znali wszyscy i wszyscy dostali nagrody: ołówek, gumkę albo zeszyt.
Nina do szkoły ma dosyć blisko, mieszka w domu zbudowanym przez rodziców już po powrocie z bieżeństwa, wzniesionym dość niefortunnie bliżej Bugu. Rzeka niemal co roku wylewa. Gdy umiera babcia Niny, na cmentarz trzeba przewieźć ją łódką. Najlepszym przewoźnikiem przez rzekę jest Włodzimierz Kiryluk, ojciec protodiakona Marka Kiryluka. Wołodiej, nazywają go we wsi.
Rodzice są muzykalni, tata Jan Wołosiuk ukończył monasterską szkołę psalmistów, mama Pelagia śpiewa pięknym sopranem. Talent po nich odziedziczają dzieci: dwaj starsi bracia – Waśka i Żeńka oraz najmłodsza Nina. Latem do cerkwi dzieci, podobnie jak wszyscy nowosiółczanie, chodzą na bosaka, buty wkładają dopiero pod rozłożystym dębem.
Monasterski sad, którym opiekuje się ogrodnik, kusi nieznanymi we wsi owocami czarnej, czerwonej i żółtej porzeczki, wieloma odmianami jabłek.
Nowosiółki przed wojną należały do zabużańskiej parafii w Domaczewie, ale odkąd Bug stał się granicą, już do monasterskiej w Jabłecznej. Nowa granica dzieli gospodarskie grunta, część łąki i lasu Wołosiuków znalazły się w innym państwie. Krowy nie przejmują się tym wcale, całe stado przekracza Bug, kilkunastoletni chłopcy z Nowosiółek, wśród nich Waśka, wyruszają za nim. Na szczęście udaje im się ze zwierzętami wróci
.
Nie było komputerów, telewizji, radia. Dzieci bardzo lubią przysłuchiwać się rozmowom dorosłych. A ci wspominają, jak w 1938 roku do Sławatycz przyjechali mundurowi, żeby cerkiew burzyć, taką piękną, ufundowaną przez Kławdija Paschałowa. – Chcecie cerkiew zniszczyć, to zacznijcie od kościoła – zwrócił się do nich katolicki ksiądz. Nie odważyli się, zabrali sprzęt, odjechali.
Jan Wołosiuk był sołtysem we wsi także podczas wojny. Duży dom we wsi zajmują Niemcy pod wachtę. Wśród pełniących straż żołnierzy był też Ukrainiec i własowiec. Jednemu z nich podoba się kuzynka Wołosiuków.
– Jak możecie przeciwko swoim walczyć? – zapytał ich kiedyś tata.
– Niemcy obiecali nam samostijną Ukrainę – przyznał pierwszy, a drugi tłumaczył, że został wcielony prosto z więzienia. Potem słuch o nich zaginął.
We wsi pojawiają się sowieccy uciekinierzy z niemieckiej niewoli. Jeden z nich przyszedł do Wołosiuków o drogę pytać. – Nie idź przez wieś, lecz błoniami – tłumaczył tata. – Kto tu przychodził? – niemal od razu na podwórko weszli Niemcy. – A to biedny sąsiad, prosił, żebym mu wyorał kartofle – odpowiedział Jan. Uwierzyli.
Mnisi dawali nocleg jeńcom, przez Bug nieraz przewoził ich Wołodiej, nikt w Nowosiółkach nie potrafił przewozić przez rzekę tak cicho.
Przełożonym monasteru był władyka Timofiej, późniejszy metropolita warszawski i całej Polski. Chodził w szarym podraśniku, nieraz odwiedzał ich dom, rozmawiał z tatą.
W nocy z 9 na 10 sierpnia 1942 roku pijani Niemcy w dość zawiłych okolicznościach podpalili monasterskie budynki, w których mieściły się m.in. kielie. Władyka nakazał braciom uciekać. Ogień rozprzestrzeniał się szybko i 80-letni mnich Ignacy postanowił wyjść z ukrycia, wejść na dzwonnicę i uderzyć w dzwony. Pewnie liczył na to, że zbiegną się ludzie, że może uratują monaster.
Nim zjawiła się pomoc, jeden z Niemców dźgnął go bagnetem.
„Został bestialsko zabity przez faszystów, tak, że przez watówkę, w którą był odziany, wyszły żebra” – odnotował władyka Timofiej.
Powojenny spokój w południowo-wschodniej Polsce nie trwał długo. Dwa lata po wojnie rozpoczęła się Akcja Wisła. Do wsi dochodziły już słuchy o wywózkach, ale wszyscy wierzyli, że ich ominą.
W Nowosiółkach nie było partyzantki, nikt też nie zginął.
5 lipca 1947 roku, w sobotę, mama Pelagia wybrała się na jagody. A ponieważ do lasu było daleko, tata wyruszył po nią furmanką.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Ałła Matreńczyk, fot. archiwum Niny Borowik