Home > Marzec 2025 > Ewa Moroz-Keczyńska przed sądem

Ewa Moroz-Keczyńska przed sądem

Zawsze starałam się żyć przyzwoicie i zgodnie z prawem. Teraz stoję przed sądem oskarżona o niesienie pomocy drugiemu człowiekowi.

Ja sama jestem zwykłym człowiekiem. Urodziłam się w Hajnówce. Z tych stron wyrastam, czuję z nimi silny związek. Krajobraz, przyroda, kultura, język i religia wschodniego Podlasia to moje korzenie. Nasza historia i przywiązanie do miejsca w dużej mierze ukształtowały mnie i wielu innych tutejszych ludzi. Myślę, że ten aspekt jest bardzo istotny dla zrozumienia całej sprawy. Nasi przodkowie też byli uchodźcami. Moi pradziadowie byli jednymi z dwóch milionów osób, które w 1915 roku uciekły w głąb Rosji gnani strachem przed armią niemiecką. Bieżeństwo było tragicznym exodusem, którego co trzeci nie przeżył. Ci, którzy przetrwali mieli szczęście, które nie było abstrakcją. Stali za nim konkretni ludzie, którzy ich karmili, poili, zapraszali na noc, oferowali pracę. Gdyby nie te proste gesty, moim przodkom nie udałoby się przetrwać tej tułaczki i wrócić do domu, a ja nigdy bym się nie urodziła, podobnie zresztą jak mnóstwo innych ludzi na Podlasiu.

Na tych opowieściach nas wychowano. Życzono nam, żebyśmy nie musieli uciekać, czuć głodu. Tłumaczono, jak strasznie jest wszystko stracić i jak niezbędna jest pomoc dla tych, którzy są w trudnej sytuacji. Zresztą nie był to jedyny moment w najnowszej historii naszego regionu, kiedy przetrwanie zależało od solidarności i wzajemnej pomocy.

Niosę w sobie tę świadomość jako rodzaj zobowiązania. To jest moja historia, mojej rodziny. Na takich historiach zostałam wychowana.

Mój ojciec był lekarzem, z domu wyniosłam imperatyw, że kiedy drugi człowiek potrzebuje pomocy, to mu się pomaga. Nauczono mnie, że chrześcijański altruizm jest czymś szlachetnym, że jako ludzie mamy do tej szlachetności dążyć. Po prostu – mamy być dobrzy, a dobro to na ogół dość zwyczajna rzecz, która nie wymaga wielkich wyjaśnień. Każdy z nas doskonale wie, czym jest głód, pragnienie, zmęczenie, chłód, choroba, zagrożenie, strach. Nasze tradycje mogą się różnić, ale wszystkich nas jako ludzi łączy to, że boimy się cierpienia, nie chcemy cierpieć. Nie ma więc znaczenia, czy wyznajemy tę samą religię, czy mówimy tym samym językiem, czy mamy włosy blond, a może ciemną skórę. Na koniec jesteśmy tylko ludźmi. Jeśli jesteś obojętny wobec czyjejś krzywdy, stajesz się za nią w jakimś sensie współodpowiedzialny. Tak mnie wychowano, tak czuję i tego uczyłam swoje dzieci.

Jesienią 2021 roku w Puszczy Białowieskiej zaczęli pojawiać się uchodźcy z Syrii, Jemenu, Iranu, Iraku, z krajów Afryki. My, mieszkańcy, szliśmy do lasu, który kochamy, który do tej pory był naszym miejscem pracy albo odpoczynku i relaksu, i spotykaliśmy ludzi, którzy wielokrotnie nie mogli sami utrzymać się na nogach. Było to zderzenie światów na różnych płaszczyznach. Miejsce, które dla nas było synonimem harmonii i spokoju, dla kogoś stało się miejscem, w którym powoli dogorywał w ukryciu. A my tuż obok tego lasu mieliśmy swoje bezpieczne, ciepłe domy.

Trudno mi oddać słowami co przeżywaliśmy. Bardzo trudno jest normalnie żyć, gdy wiesz, że nieopodal twojego domu umiera człowiek. Do tego nasz przygraniczny fragment kraju odizolowano w strefie, do której nie mieli dostępu ani przedstawiciele organizacji pozarządowych, ani lekarze, ani dziennikarze, ani nawet część polityków – czyli ci, którzy mogliby wesprzeć mieszkańców moralnie albo praktycznie. Na granicę nie wysłano profesjonalnej pomocy humanitarnej, tylko tysiące żołnierzy. Ale na co dzień, w trudnej sytuacji, nie żyje się lepiej, kiedy na ulicach, w sklepach widzi się mundurowych z bronią, kiedy jest się każdego dnia zatrzymywanym do kontroli auta – w drodze z pracy, do pracy, do przedszkola, ze szkoły, kiedy małe dzieci pytają cię, do kogo ci panowie będą strzelać. Nas – mieszkańców – nikt nie wsparł w sposób inny niż militarny. Przy czym zamaskowane twarze mundurowych, ich podejrzliwość wobec zwykłych mieszkańców, szczegółowe pytania odnośnie celu i czasu podróży do sąsiednich wsi, w których mieszkają nasi przyjaciele czy najbliższa rodzina, pogłębiały uczucie izolacji. Nikt nie chciał z nami rozmawiać, nikt nas nie słuchał. W naszym odczuciu ludzie w drodze i mieszkańcy pogranicza przestali być istotni. Pamiętajmy, że mówię o jesieni roku 2021 i początku 2022, kiedy wciąż obowiązywała strefa i jej ograniczenia. Proszę też zrozumieć, że zupełnie inaczej postrzega się problemy z dystansu, z wygodnego mieszkania w Poznaniu, Warszawie czy jakiegokolwiek innego oddalonego miejsca. Zupełnie inaczej niż z okna domu, który stoi blisko granicy. Tam problem nie patrzył na ciebie zagłodzonymi oczami, nie uciekał przerażony przez krzaki, nie spał na mrozie w mokrym ubraniu ukryty w kępie drzew. Tam nikt nie sprawdzał ci plecaka przy wjeździe do innej części miasta ani nie postanowił, że dana dzielnica stała się dostępna tylko dla zameldowanych w niej osób. Nieoznakowane auta nie zatrzymywały cię w bocznych drogach po zmroku. Proszę spróbować wczuć się w sytuację mieszkańców pogranicza – sytuację, w której idąc na spacer do lasu spotykają państwo człowieka w sytuacji zagrożenia zdrowia i życia, który pada przed wami na kolana i błaga o wodę, małżeństwo okręcone workami foliowymi, żeby po wielu dniach w mokrym lesie było im mniej zimno, albo matkę z córką, która ma problemy żołądkowe i potrzebuje czystej pary spodni, a tych akurat oczywiście przy sobie nie macie, bo to tylko wasz sobotni spacer. Wszyscy byli już pushbackowani, czyli wyrzucani przez granicę – co najmniej kilka razy. Młody mężczyzna być może jest akurat w wieku Państwa syna, w wieku mojego starszego syna. Małżeństwo nasuwa skojarzenia z innymi parami z sąsiedztwa, a chore dziecko w ramionach matki… Cóż, jak inna matka może nie współczuć?

Dla nas – lokalnych mieszkańców – kryzys humanitarny nie był tylko obrazkiem z jakiejś odległej krainy. Widzieliśmy to, czego nie widziały i nie pokazały media, których nie wpuszczono do strefy. Jako zwykli mieszkańcy Podlasia nie byliśmy gotowi na taką traumę. Nikt o tym głośno nie mówił, nie uważał się za bohatera, raczej przeklinał konieczność, która do tej sytuacji doprowadziła.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Ewa Moroz-Keczyńska

Odpowiedz