Aneta Prymaka-Oniszk: – Tych słów w książce Marcina Kąckiego „Białystok. Biała siła, czarna pamięć” używa Anna, której dziadek był jednym z furmanów zamordowanych przez oddział „Burego” w 1946 roku. Przez ponad pięćdziesiąt lat rodziny ofiar nie znały prawdy o losie swoich bliskich, choć jej usilnie szukały. Kilku furmanów ocalało – oddział „Burego” przed egzekucją wypuścił tych, którzy byli katolikami, a dwóch prawosławnych zdołało uciec. Gdy w latach dziewięćdziesiątych odkryto zbiorową mogiłę, jeden z wypuszczonych przyszedł do babci Anny i wyznał, że nie mógł mówić, bo „nałożono mu czarną soroczkę [koszulę]” i sparaliżował go strach. Przez te pięćdziesiąt lat miejsca pochówku nie ujawniły rodzinom także komunistyczne władze, mimo że w 1951 roku ekshumowały ciała furmanów zabitych w lesie pod Puchałami Starymi i złożyły je w zbiorowej mogile.
W mojej książce przytaczam opowieść cioci Ludy, która po nocnym napadzie na ich dom rozpoznaje napastnika w bracie koleżanki ze szkolnej ławki. Matka przekonuje ją, że przecież było ciemno i nie mogła dokładnie mu się przyjrzeć, jednak dziewczyna nie ustępuje. Wtedy słyszy: ,,Tylko nie mów nikomu, bo jeszcze nas wszystkich rozstrzelają albo spalą”. Jestem dzieckiem bezpiecznych czasów, ale słowa: ,,nie mów, bo nas spalą”, jeszcze wtedy tu pobrzmiewały.
– Czy traumy i rany z przeszłości wciąż są żywe, dziedziczą je kolejne pokolenia? Z jakimi reakcjami mierzy się Pani podczas spotkań autorskich?
– Najstarsi ludzie przychodzą po spotkaniu i mówią szeptem. Dziękują za książkę, dodają: ,,Było tak, jak pani opisała” (co jest dla mnie dużym komplementem) i cichutko opowiadają swoją historię. Młodsi, z trzeciego, czwartego pokolenia, mówią odważniej. Na jednym ze spotkań dziewczyna przeczytała fragment książki. ,,W pani książce znalazłam nazwisko swojego zamordowanego pradziadka. W rodzinie o tym się niewiele mówiło, po lekturze wszystko zaczyna mi się wreszcie składać”. Ale ci młodsi też boją się mówić wprost. Często słyszę: ,,Dziękuję za stronę dwudziestą pierwszą”, bez wskazania, o jaki konkretnie fragment chodzi. Znajduje się tam opis moich szkolnych doświadczeń bycia „kacapem” – tak na Białostocczyźnie obraźliwie nazywano prawosławnych, ustawiając ich w pozycji obcych i gorszych. Zawstydzanie to ważny element w grach władzy i przemocy symbolicznej dotyczącej relacji mniejszość – większość. Samo słowo „kacap” nie musiało zresztą paść – wystarczyło zasugerować, że wie się, kim jestem, bym pamiętała, gdzie jest moje miejsce i siedziała cicho. Ten mechanizm zawstydzania wcale zresztą nie zniknął. To, jak często ludzie dziękują za tę „stronę dwudziestą pierwszą”, pokazuje, z jak powszechnym zjawiskiem mamy do czynienia. Ma ono charakter uniwersalny, jest aktualne także w przypadku innych mniejszości, nie tylko białorusko-prawosławnej. Na spotkania przychodzą Ukraińcy, Łemkowie, Ślązacy, Litwini i Kaszubi, którzy także zapraszają na rozmowy o wspólnocie mniejszościowych doświadczeń bycia zawstydzanym, wykluczanym z przestrzeni publicznej i historii oficjalnej.
Jednak moja książka opowiada nie tylko o mniejszości – może nawet bardziej dotyczy polskiej większości. To widać na spotkaniach. Ogromna część publiczności to etniczni Polacy. I paradoksalnie, wielu z nich odnajduje w książce swoją traumę. Pamiętam spotkanie w Suwałkach, na które przyszło tak wielu ludzi, że trzeba je było przenieść z biblioteki do większej sali w Aquaparku. Mówili: „Choć jesteśmy Polakami katolikami, nasze historie rodzinne też nie mieszczą się w micie wyklętych. Dziadka zastrzelili albo babcię pobili tak, że zmarła w wyniku obrażeń. A w latach dziewięćdziesiątych sprawcy zostali bohaterami, dostali odszkodowania, choć po wsi niosło się oburzenie, bo ludzie przecież pamiętają. Ale głośno nikt nic nie powiedział”.
Bywa też, że na spotkania przychodzą potomkowie „wyklętych”. Pojawiła się na przykład bratanica człowieka z oddziału strzelającego do mego dziadka. ,,Część rodziny nazywała go bandytą i szeptała, że zabijał cywilów. Mnie ta historia niepokoi, chcę ją lepiej poznać” – powiedziała.
– Jest Pani autorką dwóch znakomitych książek o prawosławnych: „Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy” i „Kamienie musiały polecieć. Wymazywana przeszłość Podlasia”. Jak obecnie wyglądają relacje między prawosławnymi i katolikami na Podlasiu?
– W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku sporo zaczęło się zmieniać. W Polsce zauważono istnienie mniejszości narodowych, etnicznych czy wyznaniowych, pojawiły się niezależne mniejszościowe media i organizacje, które próbowały równoprawnie zaistnieć w przestrzeni publicznej. Ale nie jest to łatwy proces. Częścią pogranicza zwykle jest podskórne napięcie, wyczuwalne nawet w spokojnych czasach. Wygodniej jednak jest go nie zauważać i się z nim nie mierzyć, a wielokulturowość sprowadzić do „magicznego” Podlasia: folklorystycznych występów, kolorowych zdjęć cerkwi, egzotycznie brzmiących śpiewów. Ta egzotyka współgra z ustawianiem mniejszości w pozycji obcego, choć tutejsza ludność ruska to przecież rdzenni mieszkańcy. Przypomnijmy, że ten „ruski”, którym się określamy i bywamy określani, znaczy coś innego niż „rosyjski”, jak najczęściej rozumie się to słowo w dzisiejszej polszczyźnie. W naszym ruskim dziedzictwie chodzi o historyczną Ruś i Wielkie Księstwo Litewskie, czyli o dziedzictwo Rzeczpospolitej Obojga Narodów i jej mieszkańców. Nie jesteśmy więc obcy, choć wciąż próbuje się nas tak ustawiać, mimo że jest to niezgodnie zarówno z historią, jak i współczesnością. Nadal znajdują się tu ludzie, także wśród lokalnych władz, którzy czują misję w dowodzeniu „odwiecznej polskości tych ziem”, jakkolwiek absurdalne by to było. Na przykład wciąż na nowo piszą historię Supraśla i klasztoru, z którym związany jest jego początek. To symboliczne miejsce przez wieki stanowiło centrum duchowego życia, promieniując na całą okolicę. Klasztor, wzniesiony w XV wieku, był związany z prawosławiem i kulturą Rusi. Mimo to wciąż pojawiają się publikacje, które próbują wymazać to dziedzictwo. Często są one finansowane z funduszy publicznych i sygnowane nazwiskami uniwersyteckich historyków. Trzeba jednak zaznaczyć, że obecny podział światopoglądowy na Podlasiu nie jest tak jednoznaczny i nie przebiega wzdłuż linii: katolicy utożsamiani z polskością z jednej strony, a prawosławni z białoruskością z drugiej. Podobnie jak w innych częściach Polski, gdzie społeczeństwo jest głęboko podzielone, te różnice nie mają prostego związku z pochodzeniem etnicznym. Szczególnie wyraźnie dało się to odczuć podczas marszów nacjonalistów ku czci „Burego” przez Hajnówkę, kiedy to przechodzili oni pod oknami jego ofiar i ich dzieci. Z całej Polski przyjechali wtedy ludzie, aby stanąć na trasie przemarszu i mu się przeciwstawić. To był dla nas bardzo ważny gest.
– Romuald Rajs „Bury” – dla jednych niezłomny partyzant podziemia antykomunistycznego i bohater, dla innych (w tym mniejszości białoruskiej) zbrodniarz wojenny. Pani zgadza się z ustaleniami IPN, że jego oddział zamordował przynajmniej siedemdziesiąt dziewięć niewinnych osób, że doszło do ludobójstwa. Czy ONR wciąż co roku w Hajnówce organizuje marsze ku czci „Burego”? Czy rodziny zamordowanych otrzymały odszkodowania?
– Ustalenia dotyczące ofiar oddziału ,,Burego” to wynik śledztwa prokuratorów IPN, a nie moja opinia. (…)
Jeśli chodzi o odszkodowania, to mimo jednoznacznych ustaleń śledztwa IPN rodziny ofiar „Burego” nie otrzymały dotąd finansowego zadośćuczynienia. Projekt ustawy, który miałby to umożliwić, od prawie dwudziestu lat leży w sejmowej „zamrażarce”. Niezależnie od tego, która opcja polityczna sprawuje władzę, brakuje woli, aby się nim zająć. Prawdopodobnie nie chodzi tu o pieniądze – szacuje się, że liczba wniosków złożonych przez rodziny ofiar „Burego” nie przekroczyłaby stu, a całkowity koszt odszkodowań wyniósłby maksymalnie pięć milionów złotych. To niewielka kwota w porównaniu z odszkodowaniami, które sądy przyznają dziś pojedynczym rodzinom spadkobierców „wyklętych”, często bez szczegółowego badania sprawy.
– Może przybliży Pani kilka podstawowych faktów dotyczących tej zbrodni.
– Na przełomie stycznia i lutego 1946 roku oddział Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, dowodzony przez Romualda Rajsa ps. ,,Bury”, przeprowadził pacyfikację pięciu wsi na pograniczu polsko-białoruskim w powiecie bielskim: Zaleszan, Wólki Wyganowskiej, Zań, Szpaków i Końcowizny. Oddział spalił gospodarstwa prawosławnych mieszkańców i strzelał do bezbronnych cywilów. W Zaleszanach mieszkańcy zostali zamknięci w jednym z domów, który następnie podpalono. Wcześniej oddział uprowadził również furmanów – chłopów z pobliskich wsi. Po kilku dniach katolików wypuszczono, natomiast trzydziestu prawosławnych brutalnie zamordowano. W wyniku tego „rajdu Burego” zginęło łącznie siedemdziesięciu dziewięciu cywilów. Dla podlaskich Białorusinów ta zbrodnia stała się symbolem tego, co działo się na Białostocczyźnie tuż po wojnie. W wielu miejscowościach, tak jak w Łosośnie pod Kuźnicą, o której piszę, z rąk uzbrojonych oddziałów ginęli cywile. Ich rodziny często słyszały, że mają wyjechać do Związku Radzieckiego. Zanim zaczęłam pisać książkę, przez kilka lat podróżowałam po Białostocczyźnie, słuchając takich opowieści. W przypadku tych zbrodni nigdy nie przeprowadzono żadnych śledztw – ani za czasów władzy komunistycznej, ani w wolnej Polsce po 1989 roku. Sprawcy tych wydarzeń są dziś zwykle uznawani za bohaterów. Otrzymują wysokie odszkodowania, są zapraszani na lokalne uroczystości, pojawiają się w publikacjach i na muralach. Co więcej, winy często szuka się po stronie ofiar. ,,Skoro ich zabili, to pewnie mieli powód” – takie słowa często słychać.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)