Home > Kwiecień 2025 > Nie mów, bo nas spalą. Z Anetą Prymaką-Oniszk rozmawia Grzegorz Nurek

Nie mów, bo nas spalą. Z Anetą Prymaką-Oniszk rozmawia Grzegorz Nurek

Aneta Prymaka-Oniszk: – Tych słów w książce Marcina Kąckiego „Białystok. Biała siła, czarna pamięć” używa Anna, której dziadek był jednym z furmanów zamordowanych przez oddział „Burego” w 1946 roku. Przez ponad pięćdziesiąt lat rodziny ofiar nie znały prawdy o losie swoich bliskich, choć jej usilnie szukały. Kilku furmanów ocalało – oddział „Burego” przed egzekucją wypuścił tych, którzy byli katolikami, a dwóch prawosławnych zdołało uciec. Gdy w latach dziewięćdziesiątych odkryto zbiorową mogiłę, jeden z wypuszczonych przyszedł do babci Anny i wyznał, że nie mógł mówić, bo „nałożono mu czarną soroczkę [koszulę]” i sparaliżował go strach. Przez te pięćdziesiąt lat miejsca pochówku nie ujawniły rodzinom także komunistyczne władze, mimo że w 1951 roku ekshumowały ciała furmanów zabitych w lesie pod Puchałami Starymi i złożyły je w zbiorowej mogile.

W mojej książce przytaczam opowieść cioci Ludy, która po nocnym napadzie na ich dom rozpoznaje napastnika w bracie koleżanki ze szkolnej ławki. Matka przekonuje ją, że przecież było ciemno i nie mogła dokładnie mu się przyjrzeć, jednak dziewczyna nie ustępuje. Wtedy słyszy: ,,Tylko nie mów nikomu, bo jeszcze nas wszystkich rozstrzelają albo spalą”. Jestem dzieckiem bezpiecznych czasów, ale słowa: ,,nie mów, bo nas spalą”, jeszcze wtedy tu pobrzmiewały.

Czy traumy i rany z przeszłości wciąż są żywe, dziedziczą je kolejne pokolenia? Z jakimi reakcjami mierzy się Pani podczas spotkań autorskich?

– Najstarsi ludzie przychodzą po spotkaniu i mówią szeptem. Dziękują za książkę, dodają: ,,Było tak, jak pani opisała” (co jest dla mnie dużym komplementem) i cichutko opowiadają swoją historię. Młodsi, z trzeciego, czwartego pokolenia, mówią odważniej. Na jednym ze spotkań dziewczyna przeczytała fragment książki. ,,W pani książce znalazłam nazwisko swojego zamordowanego pradziadka. W rodzinie o tym się niewiele mówiło, po lekturze wszystko zaczyna mi się wreszcie składać”. Ale ci młodsi też boją się mówić wprost. Często słyszę: ,,Dziękuję za stronę dwudziestą pierwszą”, bez wskazania, o jaki konkretnie fragment chodzi. Znajduje się tam opis moich szkolnych doświadczeń bycia „kacapem” – tak na Białostocczyźnie obraźliwie nazywano prawosławnych, ustawiając ich w pozycji obcych i gorszych. Zawstydzanie to ważny element w grach władzy i przemocy symbolicznej dotyczącej relacji mniejszość – większość. Samo słowo „kacap” nie musiało zresztą paść – wystarczyło zasugerować, że wie się, kim jestem, bym pamiętała, gdzie jest moje miejsce i siedziała cicho. Ten mechanizm zawstydzania wcale zresztą nie zniknął. To, jak często ludzie dziękują za tę „stronę dwudziestą pierwszą”, pokazuje, z jak powszechnym zjawiskiem mamy do czynienia. Ma ono charakter uniwersalny, jest aktualne także w przypadku innych mniejszości, nie tylko białorusko-prawosławnej. Na spotkania przychodzą Ukraińcy, Łemkowie, Ślązacy, Litwini i Kaszubi, którzy także zapraszają na rozmowy o wspólnocie mniejszościowych doświadczeń bycia zawstydzanym, wykluczanym z przestrzeni publicznej i historii oficjalnej.

Jednak moja książka opowiada nie tylko o mniejszości – może nawet bardziej dotyczy polskiej większości. To widać na spotkaniach. Ogromna część publiczności to etniczni Polacy. I paradoksalnie, wielu z nich odnajduje w książce swoją traumę. Pamiętam spotkanie w Suwałkach, na które przyszło tak wielu ludzi, że trzeba je było przenieść z biblioteki do większej sali w Aquaparku. Mówili: „Choć jesteśmy Polakami katolikami, nasze historie rodzinne też nie mieszczą się w micie wyklętych. Dziadka zastrzelili albo babcię pobili tak, że zmarła w wyniku obrażeń. A w latach dziewięćdziesiątych sprawcy zostali bohaterami, dostali od­szkodowania, choć po wsi niosło się oburzenie, bo ludzie przecież pamiętają. Ale głośno nikt nic nie powiedział”.

Bywa też, że na spotkania przychodzą potomkowie „wyklętych”. Pojawiła się na przykład bratanica człowieka z oddziału strzelającego do mego dziadka. ,,Część rodziny nazywała go bandytą i szeptała, że zabijał cywilów. Mnie ta historia niepokoi, chcę ją lepiej poznać” – powiedziała.

Jest Pani autorką dwóch znakomitych książek o prawosławnych: „Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy” i „Kamienie musiały polecieć. Wymazywana przeszłość Podlasia”. Jak obecnie wyglądają relacje między prawosławnymi i katolikami na Podlasiu?

– W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku sporo zaczęło się zmieniać. W Polsce zauważono istnienie mniejszości narodowych, etnicznych czy wyznaniowych, pojawiły się niezależne mniejszościowe media i organizacje, które próbowały równoprawnie zaistnieć w przestrzeni publicznej. Ale nie jest to łatwy proces. Częścią pogranicza zwykle jest podskórne napięcie, wyczuwalne nawet w spokojnych czasach. Wygodniej jednak jest go nie zauważać i się z nim nie mierzyć, a wielokulturowość sprowadzić do „magicznego” Podlasia: folklorystycznych występów, kolorowych zdjęć cerkwi, egzotycznie brzmiących śpiewów. Ta egzotyka współgra z ustawianiem mniejszości w pozycji obcego, choć tutejsza ludność ruska to przecież rdzenni mieszkańcy. Przypomnijmy, że ten „ruski”, którym się określamy i bywamy określani, znaczy coś innego niż „rosyjski”, jak najczęściej rozumie się to słowo w dzisiejszej polszczyźnie. W naszym ruskim dziedzictwie chodzi o historyczną Ruś i Wielkie Księstwo Litewskie, czyli o dziedzictwo Rzeczpospolitej Obojga Narodów i jej mieszkańców. Nie jesteśmy więc obcy, choć wciąż próbuje się nas tak ustawiać, mimo że jest to niezgodnie zarówno z historią, jak i współczesnością. Nadal znajdują się tu ludzie, także wśród lokalnych władz, którzy czują misję w dowodzeniu „odwiecznej polskości tych ziem”, jakkolwiek absurdalne by to było. Na przykład wciąż na nowo piszą historię Supraśla i klasztoru, z którym związany jest jego początek. To symboliczne miejsce przez wieki stanowiło centrum duchowego życia, promieniując na całą okolicę. Klasztor, wzniesiony w XV wieku, był związany z prawosławiem i kulturą Rusi. Mimo to wciąż pojawiają się publikacje, które próbują wymazać to dziedzictwo. Często są one finansowane z funduszy publicznych i sygnowane nazwiskami uniwersyteckich historyków. Trzeba jednak zaznaczyć, że obecny podział światopoglądowy na Podlasiu nie jest tak jednoznaczny i nie przebiega wzdłuż linii: katolicy utożsamiani z polskością z jednej strony, a prawosławni z białoruskością z drugiej. Podobnie jak w innych częściach Polski, gdzie społeczeństwo jest głęboko podzielone, te różnice nie mają prostego związku z pochodzeniem etnicznym. Szczególnie wyraźnie dało się to odczuć podczas marszów nacjonalistów ku czci „Burego” przez Hajnówkę, kiedy to przechodzili oni pod oknami jego ofiar i ich dzieci. Z całej Polski przyjechali wtedy ludzie, aby stanąć na trasie przemarszu i mu się przeciwstawić. To był dla nas bardzo ważny gest.

Romuald Rajs „Bury” – dla jednych niezłomny partyzant podziemia antykomunistycznego i bohater, dla innych (w tym mniejszości białoruskiej) zbrodniarz wojenny. Pani zgadza się z ustaleniami IPN, że jego oddział zamordował przynajmniej siedemdziesiąt dziewięć niewinnych osób, że doszło do ludobójstwa. Czy ONR wciąż co roku w Hajnówce organizuje marsze ku czci „Burego”? Czy rodziny zamordowanych otrzymały odszkodowania?

– Ustalenia dotyczące ofiar oddziału ,,Burego” to wynik śledztwa prokuratorów IPN, a nie moja opinia. (…)

Jeśli chodzi o odszkodowania, to mimo jednoznacznych ustaleń śledztwa IPN rodziny ofiar „Burego” nie otrzymały dotąd finansowego zadośćuczynienia. Projekt ustawy, który miałby to umożliwić, od prawie dwudziestu lat leży w sejmowej „zamrażarce”. Niezależnie od tego, która opcja polityczna sprawuje władzę, brakuje woli, aby się nim zająć. Prawdopodobnie nie chodzi tu o pieniądze – szacuje się, że liczba wniosków złożonych przez rodziny ofiar „Burego” nie przekroczyłaby stu, a całkowity koszt odszkodowań wyniósłby maksymalnie pięć milionów złotych. To niewielka kwota w porównaniu z odszkodowaniami, które sądy przyznają dziś pojedynczym rodzinom spadkobierców „wyklętych”, często bez szczegółowego badania sprawy.

Może przybliży Pani kilka podstawowych faktów dotyczących tej zbrodni.

– Na przełomie stycznia i lutego 1946 roku oddział Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, dowodzony przez Romualda Rajsa ps. ,,Bury”, przeprowadził pacyfikację pięciu wsi na pograniczu polsko­-białoruskim w powiecie bielskim: Zaleszan, Wólki Wyganowskiej, Zań, Szpaków i Końcowizny. Oddział spalił gospodarstwa prawosławnych mieszkańców i strzelał do bezbronnych cywilów. W Zaleszanach mieszkańcy zostali zamknięci w jednym z domów, który następnie podpalono. Wcześniej oddział uprowadził również furmanów – chłopów z pobliskich wsi. Po kilku dniach katolików wypuszczono, natomiast trzydziestu prawosławnych brutalnie zamordowano. W wyniku tego „rajdu Burego” zginęło łącznie siedemdziesięciu dziewięciu cywilów. Dla podlaskich Białorusinów ta zbrodnia stała się symbolem tego, co działo się na Białostocczyźnie tuż po wojnie. W wielu miejscowościach, tak jak w Łosośnie pod Kuźnicą, o której piszę, z rąk uzbrojonych oddziałów ginęli cywile. Ich rodziny często słyszały, że mają wyjechać do Związku Radzieckiego. Zanim zaczęłam pisać książkę, przez kilka lat podróżowałam po Białostocczyźnie, słuchając takich opowieści. W przypadku tych zbrodni nigdy nie przeprowadzono żadnych śledztw – ani za czasów władzy komunistycznej, ani w wolnej Polsce po 1989 roku. Sprawcy tych wydarzeń są dziś zwykle uznawani za bohaterów. Otrzymują wysokie odszkodowania, są zapraszani na lokalne uroczystości, pojawiają się w publikacjach i na muralach. Co więcej, winy często szuka się po stronie ofiar. ,,Skoro ich zabili, to pewnie mieli powód” – takie słowa często słychać.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Odpowiedz