Zachód w tysięcznym roku nie wyglądał zbyt dobrze – biedny, anarchiczny, brutalny i pogrążony w ciemnocie, osadzony częściowo na ruinach upadłej cywilizacji rzymskiej a częściowo na przestrzeni owładniętej przez wciąż nieoswojone ludy germańskie. Ustępował znacznie światu bizantyńskiemu, arabskiemu i Chinom – tak pisze w przetłumaczonej na język polski książce Lucian Boia, rumuński historyk i myśliciel.
Pisze też, że Karol Wielki,przedstawiany przez swojego biografa Eginharda niemal jako erudyta, nie umiał pisać i czytać.
Pyta: – Kto stawiałby wówczas na prymitywny świat Zachodu, pogrążony w bezruchu mentalnym, społecznym i technologicznym?
Ale oto zdarza się cud. Ten świat od 1000 roku zaczyna nabierać mocy. Rośnie liczba ludności i wydajność rolnictwa. W dwunastym i trzynastym wieku jest już powszechnie wykorzystywana energia wodna. Wzdłuż biegu rzek powstają dziesiątki tysięcy młynów. Na wzgórzach górują wiatraki. Odradza się życie miejskie. Miasta rosną i mnożą się w niespotykanym tempie. Sprzyja im rozwój manufaktury i handel. Ludy europejskie prą w różnych kierunkach. Zapoczątkowują swój Drang nach Osten na tereny słowiańskie, organizują wyprawy krzyżowe do Jerozolimy i innych miast, władanych przez muzułmanów, ale i wschodnich chrześcijan, opanowują Półwysep Iberyjski. Mają jeszcze większe ambicje. Przekraczają Morze Śródziemne, lądując w Afryce. Ludzi Zachodu fascynuje i pociąga bogactwo Wschodu, gdzie umiejscawiają mityczny raj.
Zachód wiele przejmuje od innych. Wchłania klasyczną starożytność z jej nauką, filozofią i sztuką. Od Arabów przejmuje dziedzictwo intelektualne, od Chin papier, proch i busolę. Jednocześnie odkrywa coraz dalsze miejsca na planecie. Wielka rewolucja przemysłowa, zapoczątkowana w Anglii w końcu XVIII wieku, rozciąga się w XIX wieku głównie na kraje zachodnie, wprowadzana początkowo w ruch siłą maszyny parowej, potem elektryczności i silnika spalinowego. To wszystko wyniesie Zachód powyżej innych części świata.
Dokonuje się postęp we wszystkich dziedzinach.
Lucian Boia nie dokonuje jednak analizy przyczyn takich odkryć i postępu. Być może gdyby żył arcybiskup Jeremiasz, powiedziałby – wychodzenie z mroków upadku następowało wraz z przyjmowaniem przez ludy europejskie chrześcijaństwa. Bóg dawał swoim ludom łaskę odkrywania wynalazków i stosowania ich w życiu. Takie tłumaczenie władyki zapamiętałam z jednego z jego wykładów, wygłoszonych w Cieplicach.
I oto wiara religijna wchodzi w Europie w fazę schyłkową – stwierdza rumuński eseista. Ale nie przestaje być kontynentem wiary. Zaczyna tworzyć swoje wiary i „religie”. Jest ich wiele.
Wiarę w postęp, zapoczątkowaną w XVIII wieku, ustanawia na dobre wiek XIX, wzmacnia ją wiek XX.
Wiara w naród staje się wielką religią nowożytną. Za naród można było umierać na barykadach i w okopach. A granice państw tak prowadzono, by objąć nimi jak najdokładniej jeden naród. Dawano sobie prawo, by inne narody z danego kawałka ziemi wysiedlać. Nawet historię zamykano w ramach narodowych. I tę historię należało widzieć jak najgłębiej, dlatego na przykład naziści identyfikowali się z mitycznymi Aryjczykami. Europa w XIX i XX wiekach tak zdystansowała się wobec reszty świata, że hierarchia ludzkości stała się dla niej naturalna sama przez się. Rasizm i wiara w niego pozwalał Europejczykom uważać czarnych za rasę niższą, żółtych lokować pośrodku, białych stawiać najwyżej. Ale i wśród białych widziano różnice – Zachód uważano za bardziej udany od Wschodu, Północ od Południa. W Stanach Zjednoczonych w okresie międzywojennym białych z Północy, czyli „ludy germańskie”, stawiano na szczycie piramidy, czarnych na samym dole. Dlatego Zachód bez żadnych wyrzutów sumienia kolonizował całe obszary w Afryce i Azji.
Wiarę w naród, spojony jedną wiarą, kulturą i językiem, Zachód nieraz eksportował i to ze skutkiem tragicznym. Tak było na Bałkanach, gdzie żyła ludność zmieszana ze sobą religijnie, narodowo czy plemiennie, w sposób trudny do rozwikłania. Tworzenie tam odrębnych narodów oznaczało rozpalanie wojen, gorzej – podkładanie ognia pod beczkę z prochem, po to tylko, by drastycznie uprościć oblicze etniczne i religijne na danym obszarze. To oznaczało w najlepszym razie wymianę ludności (temu służyła w Rzeczypospolitej Akcja Wisła, a współcześnie wypędzenie Serbów z Kosowa), a nawet ludobójstwo.
W tworzenie „narodu politycznego” było najbardziej zaangażowane, od czasów rewolucji francuskiej, zdaniem autora, państwo francuskie. Wynarodowiało na lewo i prawo – Bretończyków, Alzatczyków, Prowansalczyków. I ledwie zakończyło proces sfrancuzienia, pojawili się inni, znacznie bardziej różni, z którymi już nawet tak doświadczony francuski mechanizm asymilacyjny nie radzi. Podobnie w Niemczech, gdzie jest około 15 milionów osób o pochodzeniu imigracyjnym, czyli około 20 proc. ludności. Uważa się, że polityka „multi kulti” poniosła tam porażkę.
Anna Radziukiewicz
Lucian Boia, Koniec Zachodu? W stronę jutrzejszego świata, Warszawa 2024.