Home > Artykuł > Najnowszy numer > Jak umiera Vlongos – Grecja

Wieś Vlongos leży wysoko w górach Peloponezu, w jego sercu, w krainie Arkadia. Wieś zachwyca, zadziwia, a potem przeraża. Takiej mieszanki uczuć nigdzie nie doznałam.

Wita cerkiewka Archanioła Rafaela. Kamienna. Napis głosi, że jest położona na wysokości 1182 metrów nad poziomem morza. Z tej góry widać sąsiednią. Na niej rozsiadła się wieś. W cieniu kapturów czerwonych dachów skrywają się kamienne domy. Jakby czekały na malarza, by ich urodę, ozdobioną świeżą, obfitą zielenią platanów, winorośli, oliwek przeniósł w zachwycie na swoją paletę.

Ale coś mnie niepokoi – witającą nas cerkiewkę zbudowano w 2000 roku, dzwon przed nią zawieszono w 2002. A drzwi wejściowe zabite. Okna głuche. Przed niekoszoną trawą i zaroślami broni się tylko półkolisty kamienny taras, na którym po Liturgii tylko usiąść z kawą – co Grecy lubią – i nie odrywać oczu od piękna rozsianego po górach i kotlinach, które obfitością czerwcowego kwiecia jakby chciały przynieść chwałę samemu Stwórcy.

Zbudowali i porzucili? – kołacze się pytanie. Odpowiedzi poszukam w samej wsi. Zapytam ludzi. Wszak drogowskaz z napisem „Traditional Village of Vlongos” musi zapowiadać jakieś muzeum albo choćby kawiarenkę. I oto wita nas piękna wieś, ułożona tarasowo, przypominająca miasteczko, w jej centrum pomnik, wystawiony narodowemu bohaterowi w 2004 roku. Obok budynków, wyglądających na szkołę, tawernę, mnóstwo domów, jakby po świeżym remoncie, z nowymi drewnianymi balkonami, tarasami, na których tylko usiąść w głębokim cieniu platanu i zapomnieć o niepokojach tego świata.

Ale mnie niepokój świata nie opuszcza. Gdzie ludzie? Nikogo nie ma. Dzieci nie ma. Nowo urządzony plac zabaw z huśtawkami i zjeżdżalniami, zarośnięty trawą. Koguty nie pieją. Zeszłorocznymi liśćmi bawi się wiatr. Okiennice, lśniące jeszcze świeżą farbą, pozamykane. Na parapecie kamień, jakby chciał dać sygnał: okno „ślepe”. Wejściowych drzwi bronią chwasty.

Widzę we wsi i cerkiew. Cieszę się. Tam czegoś się dowiem. Jest kamienna, duża, z ołtarzowej części wypływa źródło. Nad nim schody i taras, z balustradą jakby wczoraj zamontowaną. Rozległe, wyłożone kamiennymi płytami podwórze, w podcieniach domu stoły i krzesła, jakby czekały na parafian. Ale i tu ich nie ma! Przez szparę w drzwiach „zaglądam” aparatem do wnętrza cerkwi i ze zdumieniem oglądam na zdjęciu intensywne kolory malowideł, jakby tylko co położonych, świece, krzesła pod ścianami. To cerkiew św. Jerzego. Dowiem się, że z przełomu XVI i XVII wieku.

Ale tu wszystko zamknięte. Żywego ducha. Obok cmentarz. Groby z białego marmuru. Ale i „nowoczesna” ściana z prochami. Bo tu wszystko się styka – wieś tradycyjna (na nagrobnych zdjęciach wypracowane babuszki w chustkach, niczym nasze) z powiewem nowoczesnej (na zdjęciach panowie w garniturach, kapeluszach, „miastowe” panie).

Widziałam umierające wsie – dużo takich na włoskiej Sycylii, gdzie zdziczały oliwkowy sad i domy w ruinie albo ich fundamenty, czy na naszej Białostocczyźnie. Ale to umieranie było powolne, rozłożone na pół wieku, od kiedy przemysł potrzebował chłopskich rąk przy miejskich krosnach czy tokarkach. A tu w Arkadii jakby stało się nagle, jakby śmiertelny wirus dopadł mieszkańców wsi.

Zagadkę wsi rozwikłam później. Stanie się ilustracją greckiej demografii i gospodarki. Wiem z doświadczenia – żeby bardziej zrozumieć kraj, niekonieczne należy jechać do największych miast – Aten czy Salonik. W nich bywałam nie raz. Pytań nie postawiły. A Vlongos – tak. Nie pochylałabym się z takim bólem nad tą wsią, gdyby nie była znakiem czasu.

Zawinili właściciele tych domów i posesji? Nie. Zostali wystawieni na przeciągi kaprysów naszej cywilizacji. W Arkadii, zajmującej sam środek Peloponezu, w jednej z sześciu krain półwyspu, na wschodzie sięgającej Morza Egejskiego, na początku XX wieku mieszkało 150 tysięcy ludzi, dziś nie ma nawet połowy tej liczby. Od połowy minionego wieku stale odpływali stąd ludzie do większych greckich miast i za granicę.

Przed 2001 rokiem Grecja zmagała się z gwałtowną inflacją, niskim wzrostem gospodarczym – jej towary i usługi nie były konkurencyjne na rynku Unii Europejskiej, państwowa kasa świeciła pustkami. I oto w 2001 roku Grecja wchodzi do strefy euro, inaczej do Europejskiej Unii Walutowej (EMU). Nie było to proste. Rząd Grecji, by wejść do tego „klubu”, zataił w raporcie wielkość swego deficytu, dopiero w 2004 roku przyznał się do kłamstwa. Finanse kraju były dalekie od wymogów, postawionych w traktacie z Maastricht. W zasadzie w Grecji wszyscy się okłamywali – rząd nie pokazując, jak pusta jest państwowa kasa, ludzie oszukując własne państwo, czyli unikając systematycznie płacenia podatków, zaniżając swoje dochody. Łukawyje Greki? – można zapytać za naszymi słowiańskimi przodkami. Kłamstwo jest nie tylko grzechem – uczy współczesna Grecja – jest i kręceniem bicza na samego siebie.

Wejście do strefy euro miało symboliczne znaczenie. Bankowcy i inwestorzy uważali, że wspólna waluta zatrze różnice między Grecją i zachodnimi krajami Europy. Grecję zaczęto postrzegać jako bezpieczny kraj do inwestowania. I wybrano ją na miejsce letnich igrzysk olimpijskich w 2004 roku, co pociągnęło za sobą ogromne inwestycje i wzrost wiarygodności. W Greków wlało otuchę, tych zza granicy także. To wtedy na przykład powstawał imponujący most, uważany za mistrzostwo sztuki inżynierskiej, wieloprzęsłowy, łączący kontynentalną Grecję z Peloponezem w pobliżu Patras, przerzucony na długości prawie trzech kilometrów nad Zatoką Koryncką – najdłuższy tego typu na świecie. A jeszcze musiał uwzględniać ruchy sejsmiczne na tym obszarze, dużą głębokość zatoki dochodzącą do 60 metrów, niestabilne dno i …odsuwanie się co roku o trzy centymetry Peloponezu od lądu stałego. Grecy musieli być dumni ze swego dzieła. Dumy dodawał i wybór w 2006 roku Patras na europejską stolicę kultury. I otuchy.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz, fot. autorka

You may also like
Kallos przy Greckiej
Jeżeli Bóg zechce
Posłani przez Boga
Święci na jednej ikonie

Odpowiedz