Home > Z kraju > Piąta rocznica śmierci Władyki Jeremiasza

Piąta rocznica śmierci Władyki Jeremiasza

Wspomnienia m. Eufalii (Zołotarjew) z monasteru w Turkowicach, opublikowane w PP 5/2017.

TAK BARDZO CHCIAŁBYM UMRZEĆ NA PASCHĘ

Sobota wieczór. Wsienoszczna we wrocławskiej katedrze dobiega końca. Czytają Pierwszy Czas. Z góry, z chóru, widzę naszego Władykę, jak w kłobuku i riasie podchodzi do prestoła, klęka, opierając o niego głowę i zastyga w takiej pozycji… Widzę i jednocześnie czuję jego modlitwę. Wiem, że modli się za cały świat, za Cerkiew Chrystusową, której był oddany bezgranicznie, za wszystkich nas… Ta modlitwa klęczącego Władyki Jeremiasza dawała mi więcej niż moja własna. Dawała mi pewność, że jesteśmy w niej wszyscy i że dzięki niej wszystko będzie dobrze, bo jest Bóg i jest nasz Władyka…
Widzę też, jak prowadzą go ipodiakoni na niedzielną Liturgię, jak ze skłonioną w pobożności głową błogosławi, stojąc na kafiedre, każdego podchodzącego do ikony parafianina – jakby rozdawał drogocenny dar, bo w moim, dziecięcym wówczas, rozumieniu rozdawał nam swoją miłość. Tym właśnie stał się dla mnie Władyka – miłością. W tej jego wyjątkowej miłości do ludzi, będąc dzieckiem (miałam wtedy około 10 – 12 lat), postrzegałam go jako zupełnie bezbronnego człowieka, gdyż nie rozumiałam jeszcze wtedy, iż ta bezbronność i łagodność to właśnie pokora. Bałam się o Władykę, o to, że w swojej absolutnej bezbronności nie poradzi sobie ze złymi ludźmi. Wywoływało to we mnie taki żal i tęsknotę, że gdy wracałam z rodzicami i siostrą z cerkwi do domu, wieczorem, po kolacji chowałam się do szafy w swoim pokoju i płakałam. Tak bardzo chciałam, żeby ktoś Władykę uszczęśliwił, żeby, tak jak on rozdaje miłość w błogosławiącym geście, i jego ludzie wzajemnie obdarowywali miłością. Mama odnajdywała mnie w końcu w szafie zapłakaną i dziwiła się mojej dziecięcej, pełnej empatii miłości do Władyki.


Biskup Antoni Bloom powiedział kiedyś, że człowiek nie może uwierzyć w Boga, jeśli nie zobaczy w oczach innego wierzącego człowieka światła wiary i wieczności. Dla mnie Władyka Jeremiasz był właśnie tym człowiekiem, który uosabiał Bożą obecność pośród swojego ludu. Był i jest sercem naszej Cerkwi i mojej rodziny. Takim go pamiętam i takim pozostanie na zawsze.
Gdy został biskupem wrocławskim i szczecińskim i pierwszy raz śpiewaliśmy mnogoletstwije, nie potrafiliśmy po słowiańsku właściwie odmienić jego imienia.
…A słowo, z którym zwracał się do parafian w trakcie niedzielnych i świątecznych Liturgii, nauczyło mnie słuchać i słyszeć. Od tego czasu stało się dla mnie cenniejsze od klejnotów. Dzięki niepowtarzalnym i nieporównywalnym z niczyimi więcej propowiediam Władyki zaczęłam rozumieć czytaną Ewangelię i Apostoła. Słowo Boże przestało być konglomeracją niezrozumiałych cerkiewnosłowiańskich terminów, bo Władyka złotym kluczem swych słów otworzył przede mną drzwi bezgranicznego bogactwa liturgicznej teologii zawartej w tekstach liturgicznych, typikonie i tradycji Cerkwi prawosławnej.
Wytrwale i niezmiennie powtarzał nasz Władyka, by przed niedzielną Liturgią przeczytać w domu właściwy fragment Ewangelii, by iść do cerkwi przygotowanym. A do niedzielnej Eucharystii uczył przygotowywać się już od piątku wieczorem. Podkreślał ważność wyrobienia w sobie nawyku uczestniczenia przed Pryczastijem w sobotnich wsienoszcznych bdienijach.
Władyka Jeremiasz szybko zaskarbił sobie serce naszej rodziny. Dzięki jego osobie również ówczesna, nieliczna wrocławska młodzież zaczęła regularnie uczęszczać na sobotnio – niedzielne nabożeństwa. Z utęsknieniem i ja czekałam na nie przez cały tydzień.
Pewnego razu (było to w 1984 lub 85 roku), właśnie po jednej z takich wieczornych sobotnich służb, moja mama podeszła do Władyki i spytała, czy zechciałby odwiedzić nas w domu i porozmawiać. Zgodził się z radością.
Ten pierwszy raz, gdy Władyka Jeremiasz przekroczył próg naszego domu, stał się początkiem wyjątkowej, wspaniałej i nieocenionej przyjaźni – tak ośmielę się to nazwać – Władyki z naszą rodziną.
Od tej pory Władyka Jeremiasz każdego roku odwiedzał nas drugiego dnia Świąt Bożego Narodzenia i Paschy, a także, gdy pozwalały mu na to jego obowiązki, w niektóre niedzielne wieczory.
To był rytuał, na wspomnienie którego robi mi się ciepło na sercu. Zazwyczaj wyglądało to tak, że po wieczerni Władyka szedł na chwilę do swoich pokoi i zaraz był już gotowy. Miał na sobie podrasnik, charakterystyczny dla niego prochowiec i beret. W takim stroju szedł z nami pieszo przez wrocławski rynek, dalej przez Odrę aż do domu na ulicę Damrota. Nie trzeba było nakłaniać Władyki do rozmowy. Widziałam, że wykorzystywał każdą chwilę, by mówić o Chrystusie, o Cerkwi. Starał się nam pokazać piękno życia duchowego. Rodzice poruszali wszelkie nurtujące ich tematy – religijne, filozoficzne, nawet polityczne. Pamiętam, jak mama pytała o Lwa Tołstoja i stosunek
Cerkwi do jego osoby. Pamiętam też, jak po wysłuchaniu jednej z pieśni ojca Romana, z tych pod gitarę, powiedział, że nie rozumie mnicha, który wpada w rozrzewnienie i tęsknotę. Dla Władyki bycie mnichem oznaczało radość, głęboką i niezachwianą wiarę. Nie istniały dla niego unynije, rozrzewnienie i rozpacz. To był człowiek z fundamentem głęboko utwierdzonym w Bogu i
Bożych obietnicach, człowiek niosący radość, światło i spokój wszędzie tam, gdzie się pojawiał. Z Władyką rozmawiali rodzice. Ja, jako dziecko, słuchałam tylko, wpatrując się w wiszącą na jego piersi Panagiję. To mi w zupełności wystarczało. Byłam szczęśliwa. Mój tato odprowadzał Władykę tramwajem na parafię, a ja czułam się jak dziecko w domu Ojca, które niczego się nie boi, bo wie, że wszystko jest na swoim miejscu. Bóg, Władyka, rodzice… Czy da się słowami opisać ból po stracie bliskiego człowieka? Myślę, że wielki ból, przeciwnie do wielkiego szczęścia, o którym wielu miałoby ochotę wykrzyczeć z dachu wieżowca, można przeżyć jedynie w ciszy własnego serca. Wypłakać. Wymodlić. Ofiarować Bogu. Bo tylko Bóg to rozumie. Dla mnie świat bez Władyki Jeremiasza jest już całkiem inny. Powiem więcej. Jako dojrzała osoba, dorosły, świadomy chrześcijanin, nie poznałam dotąd świata, w którym by Władyki Jeremiasza nie było… Poznaję go dopiero teraz… I pełne bólu jest to poznanie. I trudno uwierzyć. Świat bez Władyki Jeremiasza… Jak w nim żyć, gdy nie widać światłości i dobra, które w sobie niósł? Wybaczcie, Władyko… gdybyście mnie teraz słyszeli, być może nie zrozumielibyście mego rozrzewnienia, tak jak kiedyś nie mogliście zrozumieć smętnej pieśni ojca Romana, pozwólcie jednak mi i wszystkim nam, których osierociliście, wypłakać w ten sposób nasz ból.
Jest Wielki Piątek. Na środku cerkwi leży Płaszczanica. Władyka Jeremiasz czyta Kanon o płaczu Bogarodzicy: „Nie odejdę od Twojego grobu (…), ani też nie przestanę wylewać łez, aż sama zstąpię do otchłani, nie mogę bowiem znieść rozłączenia z Tobą (…)! Synu mój i Boże, zabierz mnie teraz ze sobą, abym i ja zstąpiła, Władco, razem z Tobą do otchłani, nie zostawiaj mnie samej, nie mogę żyć bez Ciebie, słodkiej mojej Światłości” (Kanon Symeona Logotheta o Ukrzyżowaniu Pana i Płaczu Bogurodzicy, Pieśń 7 i 8) i… sam płacze. Łzy ściskają za gardło, co kilka słów Władyka się zatrzymuje. Nie może czytać. Płaczę i ja. Płaczą chyba wszyscy. Udziela się nam jego żywa, autentyczna wiara. On jest jak Mojżesz, który pośredniczy między nami a Bogiem. Doskonale pamiętam jedną jego wielkopiątkową propowied’: „Bracia i Siostry, dziś ukrzyżowano naszego Chrystusa, Boga i Zbawiciela. Dawajcie, będziemy płakać. Amiń”… Zapłakałam, po raz niezliczony z kolei, gdy podczas pożegnania Władyki z diecezją wrocławsko-szczecińską do jego trumny na środku cerkwi podszedł nietrzeźwy mężczyzna. Podszedł, by się pożegnać, by po raz ostatni podziękować mu, że nigdy nim nie wzgardził, nigdy nie odrzucił, zawsze pomagał. To był ten sam człowiek, alkoholik, którego niespełna rok temu widziałam, będąc we Wrocławiu, pod domem arcybiskupim na ulicy Świętego Mikołaja i o którym wtedy, wkładając mu do kieszeni papierowy banknot, Władyka Jeremiasz powiedział: „To mój przyjaciel”. O tym, jak wyjątkowym człowiekiem był nasz Władyka, świadczy też strach Boży, jaki towarzyszył mu nieustannie, szczególnie podczas czytania Ewangelii. Słów Ewangelisty Mateusza: I plunuwsze Nań (Plując na Niego – Mt 27,30) nie był w stanie przeczytać inaczej, niż schylając głowę i ściszając głos. Tak głęboko przeżywał pokorę i uniżenie Chrystusa. Strach Boży i błagogowienije – pobożność zmuszały Władykę do czynienia ziemnego pokłonu przy słowach o śmierci Zbawiciela na Krzyżu: Predadie duch (Oddał ducha). Takiego Władykę Jeremiasza pamiętam…
Pewnego dnia przyszłam do Władyki, by zdradzić mu moją największą życiową tajemnicę. Miałam wtedy 16 lat. Powiedziałam mu: „Władyko, chcę pójść do klasztoru”. Władyka uśmiechnął się jednak bardzo życzliwie i potraktował mnie naprawdę poważnie. Powiedział, że w związku z tym daje mi pierwsze posłuszanije – żebym skończyła szkołę i studia i nauczyła się dobrze choć jednego obcego języka. Uważał bowiem, że współczesny mnich powinien mieć wykształcenie i znać obcy język. Dał mi również do czytania drugi tom „Dobrotolubija” (Filokalii) i osobiście pokazał, jak powinno się czytać duchową literaturę. Miał, oczywiście, we wszystkim rację.
Gdy wspominam Władykę, widzę go przede wszystkim jako mnicha, który do końca jest posłuszny woli Bożej, Cerkwi, który nie posiada bogactwa, żyje skromnie, skromnie przemawia, cały oddany jest służbie innym, niczego nie zachowuje dla siebie, o sobie zapomina, dużo się modli…
Z racji swoich obowiązków, Władyka nie zawsze miał możliwość służenia wsienoszcznogo bdienija przed Liturgią. W czasie wspólnych wyjazdów z Władyką, gdy przychodziła pora wieczornego nabożeństwa, prosił, byśmy w czasie jazdy samochodem odsłużyli wieczernię z pamięci. Sam podpowiadał nam słowa, wygłaszał ektenie, dawał wozgłasy. Nie chciał, zgodnie z tym czego nauczał, sprawować Liturgii bez uczestnictwa w wieczerni dnia poprzedniego. Wiele takich samochodowych wieczerni pamiętam…
Władyka lubił spędzać czas z młodzieżą. Zależało mu na tym, by ludzie, wierni wrocławskiej katedry, nie uciekali po niedzielnej Liturgii od razu do swoich domów. Chciał, byśmy przedłużali naszą wspólną modlitwę i spotykali się po nabożeństwie w sali katechetycznej przy herbacie, by tworzyła się między nami więź, byśmy żyli, jak wspólnota chrześcijan, jak rodzina. I tak dzięki naszemu Władyce żyliśmy, staraliśmy się i to staranie przenosiliśmy z cerkwi, z małej parafialnej salki każdy na swój własny domowy grunt. Myślę, że tę więź odczuliśmy wszyscy w momencie śmierci i pożegnania naszego Władyki Jeremiasza. Złączył nas ból i cierpienie, poczucie nieocenionej straty i osierocenia, lecz jednocześnie – biorąc pod uwagę fakt, iż to bolesne wydarzenie spotkało nas praktycznie w dzień Paschy – nadzieja, wręcz pewność, że to nieprzypadkowa i niezwyczajna śmierć. Bo Władyka żył Woskresieniejem.
Pamiętam, jak któregoś roku w Dzień Paschy Władyka służył Liturgię o godzinie dziesiątej w „małej cerkwi” we Wrocławiu. Śpiewaliśmy my, wrocławska młodzież. Po służbie Władyka zabrał nas do siebie na śniadanie, a potem pojechaliśmy z nim busem do lasu. Śpiewaliśmy, ciesząc się wiosenną przyrodą, Stichiry Paschy. A ile było wspólnych wyjazdów do Jeleniej Góry, potem do Cieplic, gdy staraniem Władyki wybudowano tam Prawosławny Dom św. Stefana. I nasze z nim wycieczki w góry, w trakcie których rozmawialiśmy o końcu świata i Ewangelii. Pamiętam też, jak w Boże Narodzenie zbierał nas i tłumaczył dogmatyczno-teologiczne znaczenie irmosów kanonu na Rożdiestwo. Pamiętam, jak lubił siadać z nami przy ognisku i podśpiewywać łemkowskie i inne pieśni, zaszczepiając w nas szacunek do rodzimej, prawosławnej kultury i folkloru. Taki był właśnie nasz Władyka. Wszechstronny.
Żałuję, że ta bliskość, to wychowanie, ta niezwykła pedagogika Władyki Jeremiasza, jaką wobec nas przejawiał, przypadły jedynie na moje dzieciństwo i niedojrzałą młodość. W 1991 roku wyjechałam na studia do Warszawy. Mimo że odwiedzałam rodzinny dom, naszą cerkiew, mimo że głęboka więź z Władyką trwała cały czas, utraciłam systematyczność kontaktów, a możliwość wspólnej modlitwy, słuchania jego słów i po prostu widzenia go, znacznie się zmniejszyła. Przez to z jeszcze większym entuzjazmem i radością przyjmowałam każdą możliwość spotkania z Władyką poza Wrocławiem.
Pamiętam, jak rokrocznie w czasie majowej pielgrzymki młodzieży na Świętą Górę Grabarkę młodzież garnęła się do Władyki Jeremiasza, jak on sam wychodził naprzeciw tym młodzieńczym poszukiwaniom ideałów i autorytetu. I stał się dla nich autorytetem. Odtąd nie było „majowej Grabarki” (a jeśli była, pielgrzymka nie była już tą samą) bez Władyki Jeremiasza, bez jego imienin, bez jego słów, prowadzonej przez niego grupy dyskusyjnej czy nocnej Liturgii.
Stał się, był i pozostanie dla wielu z tamtych młodych ludzi ich Władyką, tak samo, jak stał się moim. Z jakim zaangażowaniem, niestrudzenie i z wielką radością odpowiadał na pytania młodzieży w trakcie spotkania „100 pytań do…”. Z jakim spokojem rozjaśniał często niekonwencjonalne problemy, nie wstydził się żadnego, nawet najbardziej krępującego, pytania.
Pamiętam, jak po zakończeniu jednej z takich pielgrzymek usiedliśmy z Władyką za stołem w monasterskim budynku i jak Władyka z westchnieniem, z jakąś tęsknotą, jakby wybiegając w przyszłość, powiedział: „Tak bardzo chciałbym umrzeć na Paschę…”. I umarł. Mówił też, że ktoś, kto odchodzi do Boga w paschalnym okresie ma szczególne błogosławieństwo. W tym czasie umierają ludzie wybrani. Tak mówił. Tak, Władyko, Bóg Was wybrał. Przyjął Was w tym najbardziej wyjątkowym czasie Paschy. Gdyby to był inny dzień, przeżyć Wasze odejście byłoby nam chyba jeszcze trudniej. Wierzę, że żyjecie teraz tym, czego sami uczyliście. Że widzicie i doświadczacie tego, o czym dniem i nocą czytaliście w Piśmie Świętym, o tym, czego oko nie widziało i ucho nie słyszało, a co Bóg przygotował dla tych, którzy Go miłują (1 Kor 2,9). Władyko, tym żyliście. Żyliście Woskresienijem, Ewangelią (każdą wolną chwilę wykorzystywaliście na czytanie jej). Może dlatego nie byliście tak sentymentalni, jak my. Bo czy można się smucić, mając obok siebie Chrystusa?
Po studiach, w 1996 roku, z błogosławieństwem Władyki Jeremiasza wyjechałam do monasteru. Dziś mija łącznie 21 lat od czasu opuszczenia mego rodzinnego miasta i cerkwi. Jednak kontakt z Władyką wciąż trwał. W rocznicę jego siedemdziesiątych urodzin i trzydziestolecia chirotonii biskupiej (we wrześniu 2013 roku) przyjechałyśmy z siostrami z Turkowic do Wrocławia, by podziękować Bogu za Władykę, a Władyce za dar prawdziwego pasterstwa, miłości i obecności w naszym życiu, za przyjaźń, mądrość. Za to, że jest. Że stał się autorytetem, hierarchą, Władyką, który nigdy nie przejawiał swojej władczości, bo jego władzą była władza miłości, ta najtrudniejsza do władania. Władyka był już wtedy po pierwszej fali ataku swojej ciężkiej choroby. Nastąpiła poprawa. Przy śniadaniu po Świętej Liturgii Władyka opowiadał o wielu rzeczach, o historii, korzeniach prawosławia w Polsce. Myślę, że cieszył się z naszego spotkania, bo kochał mnichów i zawsze zachęcał, by służyć swojej matce – Cerkwi do końca. Rozstawaliśmy się ze łzami, ale też z nadzieją i radością na następne spotkanie. Nastąpiło ono tym razem w Turkowicach w roku 2014. Władyka Jeremiasz zechciał przyjechać do naszego monasteru na święto Turkowickiej Ikony Matki Bożej. Ze wzruszeniem obserwował ludzi modlących się w cerkwi. Cieszył się z odradzania się monasteru, a przede wszystkim, jak sam mówił, odczuwał szczególną obecność Przenajświętszej Bogarodzicy i Łaskę Bożą spoczywającą na tym świętym miejscu. Ponownie żegnałyśmy drogiego nam Władykę ze łzami w oczach i nadzieją na kolejne spotkanie.


Było to w maju 2016 roku. Władyka był już poważnie chory. Rozpoczęła się jego droga na Golgotę. Mimo bólu, wycieńczenia i pogarszającego się stanu zdrowia, Władyka był, jak zawsze, pokorny i cichy. I radosny, mimo że między ciepłym uśmiechem na twarzy pojawiał się chwilowo lekki grymas wciąż odczuwanego przez niego cierpienia. Jak zwykle nie chciał, by mu służono, lecz sam szukał sposobności, by nam usłużyć i pocieszyć nas. Spotkałyśmy się z nim niedługo przed rozpoczęciem niedzielnej Liturgii. Weszłyśmy do jego domu po błogosławieństwo na drogę, po choć kilka jego słów i uśmiech. Szykował się do służby. Widać było, że się modli, bo był powściągliwy w słowach, starał się zachować milczenie. Wskazał tylko na stojącą w arcybiskupim salonie ikonę św. Paraskiewy Turkowickiej, którą podarowałyśmy mu podczas jego wizyty w Turkowicach. Więcej nie potrzebowałyśmy niczego. Był to znak, że Władyka pamięta o nas, modli się, jest z nami. Ostatnie nasze spotkanie miało miejsce w sierpniu 2016 roku. Władyka zaprosił nas na śniadanie. Tym razem pozwolił nam sobie i gościom usłużyć. Dał tylko krótkie wytyczne, co i jak robić. To był jedyny raz, gdy Władyka przyjął od nas taką usługę. Poczytałyśmy to sobie za wielki zaszczyt. Było to pożegnalne spotkanie, tak czułyśmy w głębi serca. Podczas skromnego posiłku Władyka zwrócił się z pełnymi wdzięczności słowami do obecnego przy stole Jarka (Jarosława Pietruczuka). Mówił o nim jako o sercu Cieplic (Domu św. Stefana). Mówił, że można na nim polegać i żałował, że tacy oddani ludzie są rzadkością. I dziękował mu, że traktuje Cieplice jak swój własny dom, mimo że pochodzi z zupełnie innego końca Polski. Żegnałyśmy się z Władyką szczególnie ciepło i długo. Władyka chciał nam coś od siebie podarować, na jego twarzy aż rysowało się zatroskanie. Poruszał się z trudnością. Chodzenie sprawiało mu ból. Poszedł jednak do swojej kielii i przyniósł z niej paczkę książek – był to owoc jego wieloletniego trudu nad „przekładem przyjaciół” Nowego Testamentu. Wciąż pozostawał jednak niezaspokojony i dalej czegoś szukał. Rozglądał się dookoła przez chwilę, a my stałyśmy w drzwiach. Nagle jednym ruchem sięgnął po duży, składany, wypoczynkowy fotel i wręczył go nam z radością… Chciał, żeby było nam w monasterze dobrze… Jest, Drogi Władyko. Jest, w dużej mierze również dzięki Wam, bo widziałyśmy w Was żywy przykład człowieka, który nie dbał o swoją własną wygodę, lecz zawsze o dobro innych, jakby Waszą dewizą życiową było: „Nic dla siebie, wszystko dla innych”. Was samego jakby nie było, choć w metaizycznym, duchowym sensie zawsze, jako mnich, byliście monos – jeden, sam przed Bogiem. W naszym ziemskim, ludzkim wymiarze, w życiu, daliście się jednak poznać zawsze i jakby wyłącznie w relacji z kimś – z nami, Waszymi dziećmi, z wiernymi naszej Cerkwi, ze wszystkimi innymi ludźmi, bez względu na to, jak wiele ich od siebie różniło. Dlatego i alkoholik znalazł miejsce w Waszym sercu, i gorliwy parafianin, i ten mniej gorliwy, i innowierca, słowem – każdy. Każdy, kto Was, Władyko, znał, wierzył i czuł, że jest dla Was tym jedynym, wyjątkowym człowiekiem, dzieckiem, współbratem, przyjacielem.
Wierzę, że każdy, kto znał naszego Władykę Jeremiasza, mógłby napisać podobne, a nawet bogatsze, pełniejsze i piękniejsze wspomnienie. Wiem, że te wylane przeze mnie na papier słowa mogą wydać się komuś zbyt ubogie, a może zbyt dziecinne, emocjonalne czy wręcz gorszące. Ale to miłość Władyki sprawiła, że poczułam się, jakbym była w jego życiu jedynym dzieckiem, jakby to, kim był, jaki był i co robił, robił specjalnie dla mnie. Wiem, że wielu czuło tak samo jak ja i cieszę się, że wszyscy znaleźliśmy w jego sercu miejsce i – jak mówił w swym słowie władyka Grzegorz – nikomu nie było w jego sercu za ciasno.
Pisząc to wspomnienie o Władyce Jeremiaszu, mam poczucie, jakby każdy kolejny akapit, każda nowa myśl była tą pierwszą, jakby cały czas był początek i nigdy koniec. Bo tak naprawdę nie chce się kończyć tego wspomnienia, tak jak nie chciało się kończyć tej wspólnej, ziemskiej wędrówki z Władyką. Jednak wolą Bożą było postawić tę, tak naprawdę nieoczekiwaną, kropkę nad jego życiem i przenieść go do wieczności. Głęboko wierzę, że tam właśnie jest, z Chrystusem, w wiecznej radości, gdzie nie ma więcej ni bólu, ni łez, ni westchnień.
Chciałabym od serca skłonić się przed wszystkimi, którzy w czasie choroby pomagali i służyli Władyce: ojcu Pawłowi Stefanowskiemu z Matuszką, ojcu diakonowi Mieczysławowowi Oleśniewiczowi z Matuszką, ojcu Pawłowi (Kuziakowi) z Sak i wielu, wielu innym oddanym mu osobom, których imiona zna sam Bóg i Władyka Jeremiasz. Spasi Was Gospodi!
Do zobaczenia, drogi nasz Władyko! Do zobaczenia w wieczności! Christos Woskresie, kochany nasz Władyko…


m. Eufalia (Zołotarjew)

fot. archiwum monasteru w Turkowicach