Home > Artykuł > Listopad 2022 > Ratowanie świata ikon

Rozmowa z dr Barbarą Tondos, historykiem sztuki

Jacek Stachiewicz: – Jak Pani weszła w świat cerkwi i ikon?

Barbara Tondos: – To było jesienią 1956 roku. Jeszcze przed magisterium, choć już po studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim, zostałam przez rzeszowskiego konserwatora zabytków wysłana do Osieka. Był tam XVII-wieczny drewniany kościół, stare domy, strzelniczki na polach i chłopi zaciekawieni nowymi wieściami z radia. Wszystko zdumiewające, nowe, a potem szybko znikające. (…) Takie było pierwsze moje spotkanie z drewnianą cerkwią. Potem przyszły następne, w trakcie prostych badań terenowych i opowieści z trzecich, a nawet czwartych ust, od ludzi, którzy jeszcze nigdy na oczy nie widzieli cerkwi. Takie przekazy budowały mit cerkwi, fascynowały nieznaną urodą, egzotyką i tajemnicą. Ówczesne władze chciały skazać mit sakralny na zniszczenie poprzez zapomnienie.

W książce „Losy cerkwi w Polsce po roku 1944” zamieściła Pani artykuł zatytułowany „Ochrona cerkwi na granicach legalności”. Co w waszych działaniach było „na granicach legalności”?

– Trzeba by przywołać klimat tamtych lat, klimat polityczny i społeczny. Od epoki stalinizmu nie minęło jeszcze nawet pół dekady. Przyjechałam do Rzeszowa po raz pierwszy w 1957 roku, a więc tuż po Październiku, który dał nam wszystkim nadzieję na wolność, otwartość, okruchy demokracji, ale Gomułka ten wolnościowy zryw zdusił i stłamsił. (…)

Wszystko więc, co wiązało się z wiarą i religią, traktowane było a priori jako ideologicznie niesłuszne, a więc podejrzane. Skoro ludziom odbierano stanowiska za to, że ochrzcili czy posłali do pierwszej komunii swoje dzieci, to jak w takiej atmosferze można było myśleć o wsparciu władzy dla ratowania przed zniszczeniem obiektów sakralnych i ich wyposażenia. Cokolwiek się więc robiło, to w większości przypadków cichaczem, bez rozgłaszania, gdzie i po co się jedzie. I zazwyczaj, przynajmniej w pierwszych latach, za darmo, a jeśli już jakieś wynagrodzenie było, to jedynie skromne diety.

Ale pisze też Pani, że wśród ludzi władzy byli i tacy, którzy pomagali i na dowód wymienia nazwisko Leonarda Czopika. Tylko jedno, niestety…

– No właśnie. To był wyjątkowy człowiek. Zajmował stanowisko kierownika Wydziału Kultury Wo- jewódzkiej Rady Narodowej i miał świadomość, że niszczenie dokumentów przeszłości jest najskuteczniejszą drogą do zniszczenia narodu. Tymi grupami etnicznymi skazanymi przez ówczesne władze na zniszczenie byli Łemkowie i Bojkowie, których siedziby uznano za matecznik UPA. Zapłacili za to wysiedleniem. Wskazywaliśmy palcem zbrodnicze wysiedlenia stalinowskie, na przykład Tatarów Krymskich czy Niemców Nadwołżańskich, a przecież to samo zrobiono u nas, w Bieszczadach i Beskidzie Niskim. Trzeba było zniszczyć także całą warstwę religii i kultury wysiedleńców. Skoro zaś wszyscy oni żyli od wieków w Polsce, ich religia i kultura były przecież częścią naszej kultury. Skazując cerkwie na zniszczenie, skazywano na unicestwienie część polskiej kultury. Nie mogliśmy się z tak barbarzyńską ideą pogodzić. (…)

Była Pani pierwszą osobą ze środowiska historyków sztuki, która zajęła się ratowaniem cerkwi i ich wyposażenia?

– Nie. Pierwsze działania zmierzające do zachowania świata cerkwi prowadzono już w latach 40. ubiegłego wieku. Trochę na ten temat można znaleźć w tekstach opublikowanych przeze mnie i moją córkę po śmierci mojego męża, Jerzego Tura, między innymi w nr 38 „Almanachu Karpackiego Płaj”, wydanego wiosną 2009 roku.

W latach 50. i 60. XX wieku szereg cerkwi było już uszkodzonych zębem czasu, ale i rękę ludzką, a wyposażenie wielu z nich było rozkradzione i zniszczone. Już wówczas ich ratowanie było konieczne. Pierwsze składnice ikon utworzono w Sanoku, a następnie w Bieczu i grzechem byłoby nie wymienić takich ludzi, jak Hanna Pieńkowska, Bogdan Treter, Józef Dutkiewicz. Pełnej wiedzy na ten temat jednak nie mam. Kierowałam pracą grupy badaczy, nie zajmowałam się zarządzaniem. Natomiast wiem, że obok tych prawdziwych konserwatorów pojawili się pomagierzy, którzy bardzo szybko zorientowali się, jaka jest w przeliczeniu na pieniądze wartość ratowanych zabytków cerkiewnych. W efekcie mnogość ich zniknęła w prywatnych domach tych pomagierów albo tych, którzy ikony od nich kupili. Niedługo później widać je już było w salonach Desy i u handlarzy dziełami sztuki. Rozpoczął się szaber, który z mniejszym lub większym nasileniem trwał przez następne dekady.

Jak wyglądały cerkwie, gdy trafiła Pani do nich po raz pierwszy w 1957 roku?

– W wielu przypadkach stawałam na ich progu skamieniała z zachwytu. Wyglądały jakby wierni dopiero co z nich wyszli po zakończeniu nabożeństwa. Miały kompletne wystroje: obrusy na ołtarzach, w lichtarzach świece i nawet resztki kadzidła w trybularzach. Przez te trzy lata, do 1959 roku, prowadziliśmy penetrację terenu. Nikt nie wiedział wtedy, ile tych cerkwi jest, gdzie dokładnie stoją, które spalono, a które zachowały się w całości lub częściowo. To była, rzec można, ich inwentaryzacja. Przeczesaliśmy wszystkie powiaty, w których znajdowały się cerkwie. Pomagali nam w tym studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego i co ciekawe, w przeważającej mierze słuchacze slawistyki. Bazę wypadową założyliśmy w Sanoku, bo w tym miasteczku były najlepsze ku temu warunki. Współczesne pokolenie nie ma oczywiście pojęcia, że drogi, jeśli wtedy były, to w fatalnym stanie, a jakakolwiek komunikacja publiczna dopiero raczkowała. Bieszczadzką obwodnicę, dzięki której można było dotrzeć w głąb Bieszczadów, zakończono budować dopiero w 1962 roku. „Akcję penetracyjną”, jak nazywaliśmy naszą pracę, prowadziliśmy więc przede wszystkim „z buta”. Zazwyczaj późną wiosną, latem i wczesną jesienią, gdy studenci mieli jeszcze wakacje. Pierwszym, który kierował w 1957 roku akcją rozpoznawania terenu i inwentaryzowaniem cerkwi, był historyk sztuki Feliks Wolski. Po nim ja się tym zajmowałam.

Podczas trzech sezonów udało się Pani zinwentaryzować wszystkie cerkwie w Bieszczadach, Beskidzie Niskim, także w powiatach przemyskim i lubaczowskim?

– Tak, ale nie mnie, tylko nam. Zgłaszali się do nas młodzi ludzie, pełni entuzjazmu, świadomi, że będą uczestniczyć w ratowaniu przeszłości. Pamiętam jak w 1960 czy 1961 roku, gdy rozpoczynaliśmy zwożenie wyposażenia cerkwi do pierwszej składnicy, przychodzili do mnie młodzi ludzie z wypiekami na twarzach, że oni chcą i muszą pomagać. (…) Ci zapaleńcy, którzy nam pomagali, nie mieli oczywiście wiedzy historyka sztuki, ale byli bardzo solidni, rzetelni i drobiazgowi. Nie byli specjalistami, więc w inwentaryzowaniu wyposażenia cerkwi posługiwali się językiem zazwyczaj potocznym. Jeśli nie wiedzieli, jak dany przedmiot wyposażenia cerkwi nazwać, to go rysowali. Dokonane przez nich spisy inwentaryzacyjne znajdują się w Składnicy Ikon w Łańcucie. To bardzo oryginalna, bogata i niezwykle cenna dokumentacja. Nie tylko dlatego, że jedyna. Czyta się z niej emocje młodych ludzi uczestniczących w ratowaniu zabytków przeszłości.

Kiedy zaczęła powstawać składnica ikon w Łańcucie?

– To bardzo skomplikowana historia. Jerzy Tur, ówczesny wojewódzki konserwator zabytków w Rzeszowie, zdawał sobie sprawę, że jeśli cerkwie pozostawi się samym sobie, to błyskawicznie ich wyposażenie zostanie rozkradzione. Trzeba więc było utworzyć jakiś magazyn, do którego będzie się zwozić w pierwszej kolejności najstarsze i najcenniejsze zabytki sztuki cerkiewnej. Szukał rozwiązania. Pytał pan, co, przy ostentacyjnej wręcz niechęci władz partyjnych, mógł zdziałać w kwestii ratowania cerkwi pojedynczy urzędnik. No więc Jerzy Tur wymyślił, że dla ikon, ikonostasów i innych elementów wyposażenia cerkwi utworzy się magazyn w muzeum w Łańcucie. W tych działaniach wspierał go właśnie Leonard Czopik. Chyba obaj wymyślili, że ten magazyn będzie się nazywał Wojewódzka Składnica Zabytków Ruchomych, nie zaś Składnica Ikon. (…)

Jak wyglądały cerkwie w 1960 roku?

– Gdy po dwóch-trzech latach wracałam do cerkwi, w których po raz pierwszy byłam między 1957 a 1959 rokiem, stawałam na ich progu przerażona. Przerażona stanem dewastacji większości z nich. Nienaruszone zaledwie dwa-trzy lata wcześniej wnętrza, były teraz w bardzo wielu przypadkach wręcz zrujnowane. Poprzewracane ikonostasy, leżące bezładnie na podłodze ikony z powycinanymi twarzami świętych. Tak było między innymi w Ustianowej Dolnej. To było barbarzyństwo. Emocjonalnie bardzo to przeżywaliśmy.

Jaka była reakcja władzy na tę dewastację?

– Było im na rękę, że za sprawą złodziei i szabrowników znikał świat zakazanej religii. Było na kogo zrzucić winę. Teraz nikt nie chce o tym pisać, ale za butelkę wódki chłop z PGR-u rozwalał cerkiew stalińcem, czyli spychaczem. Oczywiście nie ma na to dowodów. Tak jak nie ma dowodów na to, że cerkwie nie płonęły od świeczek, tylko specjalnie je podpalano.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Całość wywiadu można przeczytać na łamach „Skarbów podkarpackich”, nr 3(34), V-VI 2012 (www.skarbypodkarpackie.pl)