Uczciwie Ci powiem, bardzo źle jest bez Ciebie. Jest chleb na stole, jest przyjaciel, który przyszedł w gości, jest świeżo warzone piwo. Trzeszczy w kominku suche polano, młodsza córka bawi się na podłodze, a synowie malują akwarelami żaglówki. Za oknem pada śnieg i choinki zielone – czego jeszcze może brakować człowiekowi do szczęścia? Ale uczciwie Ci powiem: bez Ciebie jest tak smutno!
Widziałeś oczy domowego psa? Sytego, czystego, lubianego przez wszystkich psa?
Oczywiście widziałeś. Ty wszystko widziałeś. Jakież to smutne oczy! Bardzo mądre i bardzo smutne. Takie same oczy ma syty i mądry człowiek, którego wszyscy lubią, ale który nie czuje, że Ty jesteś obok.
Zawsze wiedziałem, że Ty jesteś. To nawet nie wiara. To przekonanie, to w pewnym stopniu wiedza. Bo czyż Ciebie może nie być? Ale nie wystarcza mi wiedza, że jesteś. Chcę czuć się jak u Ciebie za pazuchą, jak w ciepłym baranim kożuchu, chcę słyszeć twój głos, wdychać twój zapach.
Wiele razy wychodziłem za granice miasta (Ty pamiętasz) i krzyczałem, i wołałem, i modliłem się. I prosiłem, żebyś przyszedł, zbliżył się, stał się odczuwalny i bliski. Ty milczałeś. Przecież potrafisz milczeć, jak nikt inny.
I wracałem do domu, ogłuszony własnym krzykiem, zmęczony i pełen wołań i lamentu. I oto, kiedy nic nie zapowiadało spełnienia mych próśb, dziwne wieści, jedna za drugą, zaczęły tarmosić i trwożyć moją uśpioną i zmęczoną duszę.
Pewnego zwykłego zimowego dnia obok naszych okien przejechało trzech jeźdźców o niezwykłym wyglądzie. Mieli wysokie czapki o dziwnym fasonie. W zmarzniętych palcach każdy z nich trzymał niedużą skrzyneczkę. Oszronione pyski ich koni mówiły, że zwierzęta przyzwyczaiły się do cieplejszego klimatu. Otworzyłem okno i jeden z jeźdźców odwrócił do mnie swoją ukrytą w gęstej brodzie twarz i cicho, ale wyraźnie, powiedział w języku farsi: U omad – „On przyszedł”.
Przejechali obok, a śnieżny wiatr długo smagał mnie po twarzy, dopóki patrzyłem za nimi. Kto przyszedł? O kim opowiadali ci dziwni ludzie? Skąd wiedzą, że trochę, troszeczkę rozumiem po farsi?
Każdy dzień przynosi swoje troski. Ale nie zapomniałem o trzech jeźdźcach, których ślady na śniegu szybko zatarła zamieć. Po prostu odsunąłem myśl o nich na peryferie pamięci i zająłem się pracami w domu. Tak minęło kilka dni. Ale znowu zdziwienie wdarło się do mego domu, teraz już wyrażone w rodzimym, nie obcym, narzeczu.
Pastuszkowie, starzy, dobrzy pastuszkowie, weseli prześmiewcy, zawsze gotowi pośmiać się z siebie, kiedy z nich się śmiejemy, przynieśli do mego domu nową falę zdziwienia. Często śmiejemy się z ich biedy i śmiesznego odzienia, z ich stad, które lepiej znają niż swoje żony. A oni odpłacają nam tą samą monetą, nazywając nas domatorami, pluskwami ukrytymi za piecem. Mówią, że na żadne delikatesy świata nie zamienią swego kawałka sera i łyku wina. A niektórzy z nich nawet ośmielają się przepowiadać, że to jedzenie pastuchów – suchary z serem i winem – z czasem będzie ozdobą stołu bogatych.
Ale tym razem byli przestraszeni. Ich osmagane wiatrem twarze wyrażały dziecięcy przestrach i szczere zdziwienie.
– Pamiętamy, że jeden z pastuchów został królem Izraela. Wiemy, że lubił go Bóg i strzegli Aniołowie. Ale słowo honoru uczciwego pastucha, nigdy nie sądziliśmy, że Aniołowie zjawią się nam samym!
– Mówcie jaśniej, co się stało? – zapytałem, nalewając im po filiżance grogu.
Opowiedzieli, że paśli stado, jak zwykle, że Aniołowie nagle zaśpiewali nad nami, a oni niemal nie umarli ze strachu, że główna myśl anielskich słów dotyczyła narodzenia Kogoś, kto przyniesie na ziemię pokój, a w ludzkie dusze dążenie do dobra.
Wypiliśmy z nimi jeszcze po szklaneczce mocnego i gorącego napoju i poprosiłem, by opowiedzieli szczegółowo o tym, co widzieli i słyszeli. Ale pastuszkowie! Och, ci pastuszkowie! Czy kiedykolwiek rozmawialiście z pastuszkami? Czy piliście z nimi grog? Rozczuleni od wina szybko zapomnieli o temacie naszej rozmowy i zaczęli zasypiać na siedząco. Ci, którzy pracują na dworze, szybko zasypiają w cieple.
Zasnęli, a ja wyszedłem z domu. Wiedziałem, gdzie pasą swoje stada i gdzie mogło zdarzyć się to, o czym mówili ludzie o osmaganych wiatrem twarzach. Śnieg, suchy i twardy śnieg, skrzypiał pod nogami, dopóty szedłem do miejsca wypasu owiec. I nagle światło, niezwykłe, delikatne i ciepłe światło ogrzało mój policzek. Nie oślepiło oczu, a właśnie ogrzało policzek. Bóg mi świadkiem, do którego tak dużo się wcześniej modliłem, że nie pójść do tego światła było ponad ludzkie siły. Poszedłem, a śnieg pode mną był udeptany, jasne więc, że po drodze tej nie szedłem jako pierwszy.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
o. Andrej Tkaczew
tłum. Ałla Matreńczyk