Home > Artykuł > Najnowszy numer > Moja droga do prawosławia

Metropolita Kallistos opisuje swoje pierwsze zetknięcie z prawosławiem i początek swej drogi ku niemu w tekście „Dziwne, a jednak znajome: Moja droga do Kościoła prawosławnego”, zamieszczonym w pierwszym tomie jego dzieł zebranych „Królestwo wnętrza”, opublikowanym w 2003 roku przez prawosławną diecezję lubelsko-chełmską. Ten tekst wymownie wskazuje nie tylko na to, co w prawosławiu już na samym początku zaintrygowało młodego Timothy’ego Ware (świeckie imię i nazwisko późniejszego hierarchy), ale też co w prawosławiu jest najważniejsze i czego my, prawosławni tak często nie doceniamy. Przystępując do tłumaczenia poniższego tekstu (i wielu innych tekstów władyki) nie przeczytałem go najpierw w całości. Czytałem, jednocześnie na bieżąco go tłumacząc. Pracę nad tym właśnie fragmentem zapamiętałem w sposób szczególny z powodu towarzyszącego mi wówczas poczucia głębokiego zadziwienia i jeszcze większego zawstydzenia. Timothy Ware podczas swej krótkiej, pierwszej w swym życiu, wizyty w cerkwi i pierwszej obecności na prawosławnym nabożeństwie usłyszał, zobaczył, odczuł i doświadczył o wiele więcej niż ja, syn duchownego, student i wykładowca teologii, zdołałem zauważyć przez całe swoje dotychczasowe życie… Było to porażające odkrycie, w jak wielkim stopniu nie zdajemy sobie sprawy z wielkiego bogactwa prawosławnego chrześcijaństwa, które jest tak blisko, a jednocześnie okazuje się tak odległe, bo ciągle nieznane. Pierwszy rozdział tekstu „Dziwne, a jednak znajome: Moja droga do Kościoła prawosławnego” nosi intrygujący tytuł: „Pustka i obecność”. (o. Włodzimierz Misijuk)

Dokładnie pamiętam, kiedy zaczęła się moja podróż do prawosławia. Doszło do tego całkowicie nieoczekiwanie pewnego sobotniego popołudnia latem 1952 roku, gdy byłem siedemnastoletnim chłopcem. Przechodziłem wzdłuż Buckingham Palace Road, niedaleko dworca Victoria w centrum Londynu i znalazłem się obok dziewiętnastowiecznego gotyckiego, dużego i nieco zaniedbanego kościoła, którego nigdy przedtem nie zauważyłem. Nie było tam żadnej stosownej tablicy informacyjnej – kontakty zewnętrzne nigdy nie były mocną stroną prawosławia na Zachodzie – ale przypominam sobie, że była tam miedziana tabliczka z prostym napisem Russian Church (Kościół rosyjski). Po wejściu do kościoła św. Filipa – takie bowiem było jego wezwanie – początkowo miałem wrażenie, że był całkowicie pusty. Na ulicy na zewnątrz jasno świeciło słońce, ale wewnątrz było chłodno, przepastnie i ciemno. Gdy me oczy przyzwyczaiły się do mroku, tym, co przede wszystkim zwróciło moją uwagę, była pustka. Nie było tam żadnych ławek, żadnych starannie ustawionych rzędami krzeseł, przede mną rozpościerała się szeroka i pusta przestrzeń wyczyszczonej do połysku podłogi.

Wtedy też zauważyłem, że kościół wcale nie był pusty. Było tam kilku modlących się, w większości staruszków, rozproszonych w nawie głównej i obu nawach bocznych. Na ścianach umieszczone były ikony z migotającymi przed nimi oliwnymi lampkami, a we wschodniej części, przed przegrodą z ikonami paliły się świece. Gdzieś poza zasięgiem wzroku śpiewał chór. Po chwili z sanktuarium wyszedł diakon i przeszedł wokół świątyni, okadzając ikony i ludzi, a ja zauważyłem, że jego brokatowe szaty były stare i nieco naderwane.

Moje początkowe wrażenie pustki zastąpiło teraz, w nagłym przypływie, poczucie obecności. Odczuwałem, że kościół ten żadną miarą nie był pusty, ale pełen niezliczonych, niewidzialnych, otaczających mnie zewsząd, wiernych. Intuicyjnie zdawałem sobie sprawę z tego, że my – widzialne zgromadzenie – byliśmy częścią o wiele większej całości i w czasie modlitwy byliśmy włączani w działanie o wiele większe niż nasze własne poczynania, w niepodzielną, wszechogarniającą uroczystość, która jednoczyła czas i wieczność, to, co na dole, z tym, co na górze.

Po latach, z dziwnym doznaniem zaskoczenia, zapoznałem się z zapisaną w „Powieści minionych lat” relacją o nawróceniu św. Włodzimierza. Po powrocie do Kijowa, ruscy wysłannicy opowiedzieli księciu o Boskiej Liturgii, którą oglądali w Konstantynopolu. „Nie wiedzieliśmy, w niebie li byliśmy, czy na ziemi”, mówili. „Nie ma bowiem na ziemi takiego widowiska ni piękna takiego, i nie wiemy jak opowiedzieć o tym, tylko to wiemy, że tam Bóg z ludźmi przebywa. […] My zaś nie możemy zapomnieć tego piękna”. Czytałem te słowa z wielkim zdumieniem, bowiem dokładnie takie same były moje własne doznania podczas rosyjskiego nabożeństwa jutrzni w cerkwi św. Filipa przy Buckingham Palace Road. Jego zewnętrznej oprawie brakowało splendoru Bizancjum dziesiątego wieku, lecz podobnie jak wysłannicy księcia Włodzimierza, ja również doświadczyłem „nieba na ziemi”. Ja również odczuwałem bezpośrednią bliskość niebiańskiej Liturgii, bliskość aniołów i świętych, niestworzone piękno Królestwa Bożego. „Oto moce niebiańskie niewidzialnie służą teraz z nami” (cs. Nynie siły niebiesnyja s nami niewidimo służat – Liturgia Uprzednio Uświęconych Darów).

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

fot. Anna Radziukiewicz